PAWEŁ ALBO POCZYTALION
Marzec ’24
1.
Gdybym miał rzec, że po przeczytaniu 616 stron powieści Dana Simmonsa Piąty kier wiem, o co tak naprawdę w niej chodziło, raczej bym skłamał. Oczywiście, autorowi chodziło w niej przede wszystkim o dostarczenie czytelnikowi rozrywki, jako że Piąty kier to niewątpliwie przedstawicielka tego rodzaju literatury, a Simmons, autor takich książek, jak Abominacja, Trupia otucha, Pieśń bogini Kali czy Terror, ma na tym polu wymierne — nakładem i sprzedażą, ale też nagrodami literackimi — osiągnięcia.
Nie jest jednak pisarzem, którego łatwo zaszufladkować, sytuując jego dzieła — mieszankę horroru, thrillera, powieści historycznej i politycznej, ale też przygodowej — wśród popularnych, niewiele wartych poczytadeł dla poszukiwaczy taniej frajdy lekturowej (kiedyś mówiło się o takich książkach, że to lektura „wagonowa”, „do pociągu”, ale w dzisiejszych pociągach nikt jednak — może z wyjątkiem Poczytaliona — nie czyta, bo wszyscy gapią się w ekraniki smartfonów lub laptopów).
Jest bowiem nie tylko mistrzem researchu, przygotowując każdą ze swoich monumentalnych rozmiarami powieści tak, jakby całe życie siedział w podjętym w tej książce temacie, ale i świetnym stylistą (choć styl zapożycza na ogół od charakteru swej opowieści, wpisującego ją w daną epokę) oraz zręcznym, świadomym literackiej materii prozaikiem, czerpiącym z najlepszych źródeł powieściowej klasyki.
Zlekceważyć więc jego pisania nie sposób — ma nam bowiem zwykle do powiedzenia coś o rzeczywistości, w której żyjemy (podejmując wątki pandemiczne, wpisując kulturowe mity w rządzące światem mechanizmy, analizując traumy, które wpływają nieustannie na historię naszej cywilizacji) — ale korzystać trzeba z jego dorobku ostrożnie.
Dan Simmons najwyraźniej bawi się konwencjami, a poważne tematy jego powieści bywają głównie rodzajem spulchniacza, dzięki któremu produkowane przezeń literackie wypieki smakować mają jak pożywne chleby. Niestety, po ich spożyciu czuje się głównie pustkę — nie nakarmią oryginalnością, nie poruszą serca, a ich smak uleci prędko.
Taki właśnie jest Piąty kier, najnowsza powieść Simmonsa — kunsztowna, wielowątkowa, inteligentna, długimi fragmentami atrakcyjna w lekturze, ale po niej już rozczarowująca. Stąd moje pytanie, od którego rozpocząłem jej prezentację: o czym to właściwie jest? Ergo, po co zabrał mnie ze sobą Simmons w tę podróż?
Podróż to skądinąd również fabularna. Z Europy (dokładniej z Wielkiej Brytanii) do Ameryki Północnej (New York, Chicago). A także w czasie — w ostatnią dekadę wieku XIX. Porę cywilizacyjnego zmierzchu odchodzącej, patrialchalno-mieszczańskiej kultury, jej porządków, ale też ukrytych napięć, które są właśnie głównym motorem wydarzeń w Piątym kierze. Powieści — w punkcie wyjścia — kryminalnej, nawiązującej do wczesnych klasyków gatunku, z czasem — szpiegowsko-sensacyjnej, na poły politycznej.
Oto parę miesięcy przed wielką Wystawą Światową w Chicago (1898) dwóch rasowych dżentelmenów usiłuje rozwiązać zagadkę śmierci pewnej damy z wysoko kołujących kręgów amerykańskiego establishmentu. Nie byłoby w tym nic szczególnie oryginalnego, gdyby nie fakt, że owymi dżentelmenami są Sherlock Holmes oraz Henry James — tak, tak, ów słynny, choć długo zapomniany dziewiętnastowieczny powieściopisarz, który współcześnie — między innymi za sprawą ekranizacji swoich książek (że wspomnę tylko Portret damy, Bostończyków czy Plac Waszyngtona) przywrócony został jako wielce ceniony autor literaturze. Bardzo byłby z tego rad, bo cenił sobie uznanie i dobre dochody, a jego powieści filmowane są doprawdy masowo. Między innymi dlatego, że to świetne scenariusze do kostiumowych, eleganckich opowieści z dobrym podłożem obyczajowo-psychologicznym. A co robi rzeczywisty Henry James u boku… literackiej postaci, czyli detektywa Sherlocka Holmesa? Otóż właśnie! W tym cały sens i smak Piątego kiera.
Jako że obaj stają się w tej powieści literackimi bohaterami, za to tylko Holmes odczuwa to jako dyskomfort, ba!, ma problemy ze swoją świadomością, gdyż doszedł właśnie do wniosku, że… jest postacią fikcyjną. Wymyśloną. Być może przez pisarza Conan Doyle’a, ale prawdopodobnie — w jego przynajmniej mniemaniu — przez swojego przyjaciela, doktora Watsona. Sherlock Holmes w Piątym kierze zmaga się więc nie tylko z kryminalnymi zagadkami, ale też z samym sobą (w czym tylko trochę pomaga mu regularnie aplikowana do żył heroina). A towarzyszący detektywowi — nie zawsze dobrowolnie — Henry James, który też ma problemy z akceptacją faktu, że Holmes jest kimś żywym, realnie istniejącym w jego świecie, uczestniczy niejako w obu śledztwach (czy Sherlock istnieje naprawdę oraz kto zabił pewną panią), stając się zarazem świadkiem — i antagonistą — światowego spisku, mającego na celu doprowadzić świat do totalnego chaosu.
O ile niewiele zrozumiałem z precyzyjnie prowadzonej tu intrygi, a talenty „dedukcyjne” Sherlocka H. nie robiły na mnie wielkiego wrażenia, sam zaś zagadkowy mord plus spisek, mający na celu zabójstwa w skali makro (rozpoczęte zamachem na amerykańskiego prezydenta), nie potrafiły mnie jakoś zaintrygować czytelniczo, mimo widocznych wysiłków pisarza, który a to zwalnia, a to przyspiesza akcję, o tyle meandry osobowościowe panów S.H. i J.J. prawdziwie mnie zajęły i ucieszyły.
Dan Simmons po mistrzowsku bawi się tą kwestią (rewelacyjny jest rozdział, w którym James obnaża mielizny i wyłapuje błędy znanych nam wszystkim opowieści o Sherlocku Holmesie), łącząc problemy psychologiczne, egzystencjalne i literackie — w których wykazuje się perfekcyjną znajomością rzeczy, co czyni Piątego kiera powieścią o piętrowych sensach, swoistą grą o prawdę, którą niesie literatura, dążąca do tej prawdy — wielokroć — poprzez kłamstwo, czyli zmyślenie i fikcję. Tak czytana książka Simmonsa jest — a przynajmniej była dla mnie — znacznie ciekawsza niż zawarte w niej przygody.
A swoboda, jaką Simmons się wykazuje, wchodząc — długimi okresami — a to w styl Conan Doyle’a, a to Henry’ego Jamesa właśnie — budziła moje uznanie podczas całej lektury. Ma rację wydawca, pisząc na okładce, że Piąty kier to swoisty „hołd, który autor złożył klasykom literatury wiktoriańskiej”. Bogactwo szczegółów epoki połączone z bogactwem stylizacyjnym języka (czerpanego zresztą także z Marka Twaina na przykład, który jest skądinąd ważną postacią drugoplanową tej książki), dowcipem prawdziwie angielskim, setkami opisów świata tamtej epoki, czynią całość za długą może, ale zajmującą. Również jako dowód, że taka książka możliwa jest i dziś do napisania.
A czy warta czytania? Dla samego czytania, owszem. Nie starajmy się jednak zbyt głęboko sięgać pod podszewkę i szukać odpowiedzi na pytanie, które zadałem na wstępie.
[Dan Simmons, Piąty kier, przełożył Marek Król, Wydawnictwo Vesper, Czerwonak 2023]
2.
Światło i płomień. Odrodzenie i zniszczenie Rzeczpospolitej (1733-1795) Richarda Butterwicka to niewątpliwie wydarzenie edytorskie dla wszystkich, którzy pasjonują się historią Polski. Dzieło potężne rozmiarami (ponad siedemset stron), ale też rozmachem naukowym. Angielski historyk, absolwent uniwersytetów w Cambridge i Oksfordzie, profesor historii Polski i Litwy na Uniwersytecie w Londynie oraz główny historyk Muzeum Historii Polski (skądinąd „w budowie” dopiero), zamierzył bowiem sobie tom nie tylko o historii politycznej jako takiej, ale i o Rzeczypospolitej w ogóle — z jej kulturą, gospodarką, obyczajowością, wpisanymi w dzieje ówczesnej Europy.
I choć nie ma on tej swady, jaką mają niektórzy najwięksi historycy brytyjskiej szkoły, u których popularyzacja dziejów łączy się z narracją godną biegłych powieściopisarzy, a ukazywanej panoramie poglądów na daną postać czy wypadki dziejowe towarzyszą zaskakujące tezy własne, to nie ulega kwestii, iż Światło i płomień stanowi dobry przykład walorów owej szkoły. To książka zajmująca, stosunkowo przystępna w lekturze, chwilami — rozjaśniona mocniejszym reflektorem ukazywanego dramatu czy szczegółu, a przy tym konsekwentna w całym wykładzie swojego założenia. Jest to bowiem opowieść nie tylko o upadku I Rzeczypospolitej, ale i jego przyczynach — nie tylko wewnętrznych (jak chciały dawne, socjalistyczno-peerelowskie analizy historyczne czy będące ich źródłem opinie zagraniczne, zwłaszcza radzieckopodobne), ani tylko zewnętrznych (z prac patriotyczno-martyrologicznych, widzących świat naszych sąsiadów wyłącznie w czarnych barwach rozbiorowych oprawców).
Richard Butterwick bliski jest tezom Pawła Jasienicy, który też uważał, że do upadku tamtej Rzeczypospolitej doprowadziła nie tyle wewnętrzna anarchia, ile właśnie — paradoksalnie — próby jej opanowania, w tym Konstytucja 3 Maja. O ile jednak Jasienica — właściwie amator pośród zawodowych historyków z tytułami, którzy o tych sprawach pisali — wśród winowajców końca tamtej Polski widział też na przykład konfederatów barskich oraz króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, o tyle Butterwick nie jest w swoich opiniach tak jednoznaczny. Owszem, konfederatów uważa raczej za „użytecznych idiotów”, ale dla króla ma więcej zrozumienia, a i sympatii.
Jednak, przede wszystkim, ukazuje całą scenę dziejowego, politycznego teatru tamtej epoki, podkreślając, że Polska była na zagładę właściwe skazana. Nie tylko dlatego, że była słabsza od swoich imperialnych sąsiadów — Rosji, Prus i Austrii — ale dlatego zwłaszcza, że stała całej trójce na przeszkodzie i na żadnym etapie — choć łudziła się, że to możliwe z tej czy tamtej strony — nie mogła liczyć na prawdziwą przychylność kogokolwiek w ówczesnej Europie czy świecie politycznym, wpływającego na Europę ówczesną (Turcję na przykład). Jej istnienie — szczególnie jako państwa, którego przyszłość — w efekcie demokratycznych przemian — mogłaby zagrozić sąsiadom — było po prostu wrogie interesom wszystkich zaangażowanych w sprawę krajów.
Butterwick pisze o tym z drobiazgowością i znajomością rzeczy historyka dyplomacji, wiele też uwagi poświęca okolicznościom powstania oraz kształtowi Konstytucji 3 Maja — wskazując zarówno na nowatorstwa tej ustawy, jak i na jej paralele z politycznymi rozwiązaniami w innych krajach Europy czy w rodzących się Stanach Zjednoczonych, które żegnały się z autorytarną monarchią.
Brytyjski historyk nie jest może tak polonofilski jak Norman Davies, którego obdarza skądinąd wielkim uznaniem (z wzajemnością, patrz: okładka!), a choć wyrażający w swej książce propolskie sympatie, to naprawdę obiektywny, tym bardziej jednak można jego dzieło uznać za dobrze służące Polsce w świecie. Jest bowiem orędownikiem nowej, demokratycznej formuły państwa, rodzącej się w XVIII wieku na świecie, i gorącym przeciwnikiem autorytarnych prób dławienia tego, co wtedy było nowe.
Ogromne bogactwo źródeł, na które się powołuje — w tym licznych prac polskich i litewskich historyków — świetnie świadczy o jego warsztacie, a często przezeń przywoływane konteksty kulturowe — literackie, teatralne, malarskie — czynią z jego panoramy obraz niezwykle zajmujący, wielobarwny.
Może nie jest to lektura do poduszki, ale ja swoją solidnie wygniotłem potylicą, czytając nocami monument brytyjskiego pisarza historyka.
[Richard Butterwick, Światło i płomień. Odrodzenie i zniszczenie Rzeczypospolitej (1733-1795), przełożył Michał Ronikier, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022]
3.
Napisanie dobrej, atrakcyjnej książki o humorze to kwadratura koła.
Jeśli okaże się śmieszna, a przez to atrakcyjna, trudno ją będzie traktować poważnie. Jeśli będzie poważna, nie będzie atrakcyjna i okaże się zaprzeczeniem tematu.
Olga Drenda spróbowała mimo to. Jej Słowo humoru próbuje sprostać trudnym wymogom połączenia atrakcyjności, wynikającej z pisania o humorze, a więc o sprawach śmiesznych, między innymi za pomocą licznych zabawnych przykładów, a zarazem z potraktowania tematu serio, w całym anturażu socjologiczno-kulturowym. Spróbowała też spojrzeć na temat z perspektywy bardzo polskiej, wpisując go w realia naszej powojennej rzeczywistości, a równocześnie rzutując na tło szersze, głównie europejskie, choć także amerykańskie. Jeśli do tego dodać, że nie poprzestała na pisaniu o humorze jako naturalnym elemencie literackiej satyry czy codziennego żartu (w tym tego, co zwie się potocznie dowcipem, kawałem), ale podjęła się też zadania jego identyfikacji w kontekście szerszym, kulturowym — i to aż po współczesność, z całym światem memów oraz wszelkich innych przejawów humoru w komunikacji cyfrowej, przyznać wypada, że było to chwytanie byka za rogi. I to takie posmarowane masłem.
Mogę dać słowo humoru, że wybrnęła z sytuacji przyzwoicie. To znaczy nie schowała się za muletę (w tym wypadku: żartu z żartu), nie próbowała też byka przeszyć szpadą (zimnej teorii), za to sporo pobiegała po arenie, czyniąc przy tym wiele uników. Raz więc jest w Słowie humoru zabawnie, zwłaszcza wtedy, gdy odwołuje się do konkretów (dowcipów z tej czy innej epoki, np. PRL, albo kabaretowych piosenek), innym jednak razem dość nudnawo, gdy chowa zarówno muletę (nie zawsze czerwoną) oraz szpadę (nie zawsze ostrą), a siada na wysokiego konia elokwencji, objeżdżając arenę wokół, a unikając bezpośredniego starcia z bykiem.
Walorem Słowa humoru pozostaje jednak to, że Olga Drenda usiłuje, mimo wszystko, zadawać pytania o trwałość — czy raczej nietrwałość — humoru (jego ulotność, starzenie się, zmianę kontekstów), jego dopuszczalność (jakże zmienną, w zależności od epoki, ustroju, obyczajów), kulturowy charakter i nieprzekładalność. Co innego przecież śmieszyło nas wczoraj, co innego śmieszy dziś. Co innego pewnie będzie śmieszyć jutro.
Słabością książki jest natomiast to, że autorka zbyt łatwo chyba godzi się z faktem, że trudno jest znaleźć w humorze rzeczy nieprzemijalne, nie dość też chyba docenia siłę tzw. grubych żarów, prostackich kawałków, wulgarnych (czy zawsze?) dowcipasów, w efekcie więcej jest u niej różnicy między postrzeganiem tego, co było zabawne kiedyś, a tym, co za śmieszne uznajemy dziś. Może gdyby tak sięgnąć głębiej — choćby w kulturze polskiej — do sprośności, ale i obyczajowej frywolności Jana Kochanowskiego czy Mikołaja Reja, łatwiej byłoby zrozumieć, że przewrócenie się kogoś na skórce od banana wciąż bywa dla nas powodem do śmiechu, a rubaszne damsko-męskie dykteryjki bawią nas bez względu na to, w jakiej powstały epoce.
Olga Drenda przesadnie też skupia się na feministycznym wątku swojej pracy. Usiłując na przykład dowieść, że nie jest prawdą, iż kobiety, które potrafią rozśmieszać publiczność „na żywo”, to w naszej kulturze (naszej, co nie znaczy polskiej jedynie) raczej rzadkość niż norma. Przytaczane przez nią dowody, że bywa i odwrotnie, potwierdzają raczej regułę, że o normie nie ma tu mowy, niż jej przeczą. I naprawdę, niepotrzebnie się Olga Drenda stara, by uczynić z kobiet atrakcyjne humorystki sceniczne, bo z tego, że kobiety nimi jednak bywają rzadko, nie wynika dla płci pięknej nic uwłaczającego. Faceci też gorzej prezentują się na szpilkach, chodząc w obcisłej sukni z dekoltem, a nie sądzę, by był to powód do naszej (płci brzydkiej) kompleksów w tej materii. Inteligencja kobiet, jeśli odebrać im predestynację do roli błaznów, cyrkowych clownów, standuperów, filmowych komików, nie staje się przez to mniejsza. Jest po prostu inaczej wyrażana, spełniająca się w inny sposób, zapewne i dlatego że — z natury i kultury — subtelniej.
Nie zmienia to przecież faktu, że Olga Lipińska, Irena Kwiatkowska, Stefania Grodzieńska, Hanka Bielicka czy na przykład Katarzyna Pakosińska (ten jej zaraźliwy śmiech!) potrafią nas rozśmieszyć, zmuszając przy tym do refleksji, zachwytu czy wycofania się z mizoginicznych postaw.
Nie ulega i tak wątpliwości. Facet jest śmieszniejszy. Zarówno jako facet śmieszny sam w sobie, jak i facet, który potrafi śmiesznie udawać, ale też taki, który umie innym — facetom i kobietom — serwować rzeczy śmieszne.
Nie udaje się też Drendzie obalić mitu (czy to mit, rzecz wciąż do dyskusji), że nikt tak pięknie nie pali dowcipów jak kobiety! Jest na to mnóstwo dowodów — samych w sobie będących dowcipami. A nie stawia to przecież kobiet wcale w roli tych, co „som gupie” i nawet dobry żart zepsują. Ot, po prostu, kobieta opowiadająca (podająca) żart w towarzystwie, albo choćby tylko wobec swojego męża, jest tylko (aż) kobietą opowiadającą żart. Nie jest natomiast w stanie wyjść poza ów żart tak, by uwaga koncentrowała się na żarcie, nie na niej. Moim zdaniem dobrze, że tak jest. I nie uznaję tego za seksizm.
Mocną stroną Słowa humoru jest natomiast przesiewanie tegoż słowa przez sito czasu. I patrzenie, co przez to sito przeleci. W jakiej formie. I dlaczego ta forma (świetna kiedyś) okazuje się czasem zbyt gruba, by przelecieć mogło. Olga Drenda trafnie też odnajduje i ukazuje pułapki, w jakie wpada humor, gdy jest zbyt doraźny. Poddany presji polityki, modowych trendów, obyczajowych norm. Ciekawie na przykład analizuje przykład Jana Pietrzaka — który był idolem Narodu, jako szef kabaretu „Pod Egidą” (inna rzecz, że niewielka liczba tekstów tego kabaretu była jego autorstwa — za mistrzostwem dialogów i monologów w aktorskim wykonaniu dużo częściej krył się Daniel Passent, Ryszard Marek Groński, a nawet Jerzy Urban), ale wcześniej — paskudnie się plamił jako szyderca w roku 1968, a ostatnio zupełnie mu się nie powiodła rola serio — patriotycznego barda i zbawcy. Interesująco też pisze o wpadkach kabaretu Olgi Lipińskiej i źle dziś brzmiącego przeboju A Balcerowicz wyciął nam numer, od której to piosenki — drwiny z proletariacko-chłopskich „beneficjentów” PRL — odżegnała się potem i pani Olga…
Inna Olga, czyli Olga Drenda, najbliżej zda się mieć do humoru absurdalnego (różnych epok, a więc „Kabaretu Starszych Panów” czy Monty Pythona, ale też niektórych nurtów sieciowego dowcipu lat nam współczesnych), wykazując, że właśnie on pozostaje na placu boju, jako najbardziej uniwersalny, ponadczasowy, gdy giną marnie związane z aktualnością podśmiechujki. Nie udaje się jej wprawdzie dać swojej pracy jakiegoś sugestywnego szkieletu teoretycznego, który by utwardził (utwierdził) jej podskórnie się przebijającą tezę, ale cała książka — bogaty, interdyscyplinarny esej o kulturze ostatnich dziesięcioleci — to rzecz wartościowa i z… karakterem. Nie, nie, nie pomyliłem się. Patrz: nazwa wydawnictwa, które rzecz wydało, a choć jest niszowe, to w nurcie.
Inna sprawa, że srebrny ząb na okładce (osadzony w mocno bezzębnych, za to uszminkowanych ustach) traci srebrną barwę, gdy okładka się zużyje. Czernieje wtedy (ów ząb), psując się najwyraźniej. Taki to już zwykle los humoru, który nam z ust wypada.
[Olga Drenda, Słowo humoru, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2023]
Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved