Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

ADAM ELBANOWSKI

Losy konkwistadora Francisca Martína. 1

Losy konkwistadora Francisca Martína wiążą się z wyprawą gubernatora Wenezueli, Niemca Ambrosiusa Ehingera, który wyruszył we wrześniu 1531 roku z osady Maracaibo, kierując się ku dolinie rzeki Magdaleny, w okolice indiańskiej osady Tamalameque. Była to ekspedycja nastawiona nie tyle na podbój nowych ziem, ile na eksplorację i zdobycie łupów. Większą część zrabowanego złota wartości — tu kronikarze nie są zgodni — 35 000 lub nawet 70 000 pesos w dobrym złocie Ambrosius Ehinger postanowił przesłać do osady Coro na wybrzeżu wenezuelskim wraz z grupą konkwistadorów, którzy mieli także ściągnąć posiłki i broń. Na czele ekspedycji stanął baskijski kapitan Iñigo de Bascuña. Dwudziestu pięciu żołnierzy wyruszyło w styczniu 1532 roku, a wśród nich był właśnie Francisco Martín. Bascuña postanowił powrócić na wybrzeże krótszą trasą, kierując się wprost na jezioro Maracaibo, co skończyło się błądzeniem po puszczańskich bezdrożach gór Sierra de Ocaña. Wycieńczeni marszem, atakami Indian i głodem — doszło do przypadków kanibalizmu — Hiszpanie desperacko usiłowali odnaleźć drogę powrotną. Jako jedyny ocalał Francisco Martín, który został uratowany przez jedno z okolicznych indiańskich plemion. Spędził wśród Indian ponad dwa lata, przyjął ich strój i obyczaje, ożenił się z córką kacyka, został tubylczym znachorem i medykiem, a także dowódcą wojskowym.

 

Francisco Martín wyjmuje z bawełnianej plecionki złote przedmioty. Tę część, która jemu przypadła w udziale jako tragarzowi, a waży, według niego, co najmniej cztery arrobas. Układa na trawie ozdoby, jedna po drugiej: nausznice, złote tykwy, bransolety, pektorały, naramienniki, orły, idole, wisiorki. Leżą w nieładzie, wymieszane. Znieruchomiałe, zastygłe złoto.

Pamięta sprzed miesięcy — kiedy wkroczyli do doliny rzeki Magdaleny i przemierzali kolejne osady — to samo złoto na miedzianych ciałach tubylców, połyskujące w słońcu, żywe, pulsujące. Mężczyźni ze złotymi nausznicami (każda warta może nawet i dwadzieścia pesos), z ozdobami nosa i pektorałami, na szyjach zawieszone naszyjniki z kości albo muszli ślimaków, albo zielonych kamyków (zapewne jaspis), co wyższy rangą Indianin ma na piersi złotego orła (wartego dobrze ponad pięćdziesiąt pesos). Kobiety z ogromnymi bransoletami i złotymi pierścieniami, ich zgrabne nogi dźwięczą przy każdym ruchu, gdy w rytm kroków poruszają się długie zwoje chaquiras, malutkich płytek z muszelek nanizanych na bawełniane nici. Na głowach, jednych i drugich, wielobarwne pióropusze. Ale nie minęło wiele czasu i ogołociliśmy ich z wszystkich kosztowności, i teraz całe to złoto zapakowane jest w plecionki i sakwy, a Indianom pozostały amulety, plakietki z muszelek i kamieni z namalowanymi czerwiennym barwnikiem sylwetkami ludzi. Przeszliśmy przez te ziemie jak szarańcza, jak huragan, chociaż szarańcza pustoszy pola, zagony kukurydzy, batatów i manioku, a huragan porywa palmowe dachy szałasów albo całe drewniane domy, ulatujące gdzieś w przestworza, ale my przenicowaliśmy i przeczesaliśmy te ziemie, wysysając z nich wszelkie złoto, wysokiej próby i mierne, nie gardząc nawet tombakiem, który często tylko wprawne oko odróżni od złota.

Martín zastanawia się, czy nie ukryć w swojej sakwie choćby kilku złotych figurynek. Są niewielkie, łatwo je owinąć w kaftan albo onuce. Jednak po chwili namysłu porzuca tę myśl. To zbyt ryzykowne, kapitan Bascuña jest skrupulatny i gdy dojdą do Coro, starannie przeszuka sakwy wszystkich żołnierzy. Może na ostatnim postoju, w przededniu wejścia do miasta? Niepokoi go decyzja Bascuñi, który tuż po rozdzieleniu się z oddziałem kapitana Casimira, zebrał wszystkich i oświadczył, że dotrą do Coro krótszą drogą, kierując się ku dolinie rzeki Catatumbo.

— Nikt, nawet ja, nie zna tych bezdroży — oponował przewodnik Diego de Valdés.

— Dasz radę, nie pierwszy raz poprowadzisz oddział w nieznanym terenie — powiedział kapitan Bascuña. — Nie chcę ryzykować, bo gdybyśmy poszli tą samą drogą, którą wiódł nas Ambrosius Ehinger, przez południowo zachodnie obrzeża jeziora Maracaibo i przez Valledupar, musielibyśmy przejść przez ziemie, które spustoszyliśmy, idąc w tamtą stronę, a to naraziłoby nas na odwet tubylców. Ehinger tak dał im się we znaki, że długo jeszcze nikt nie odważy się pójść tamtędy.

— Casimir jednak wybrał tę drogę — zauważył Juan Ramos.

— Owszem, ale on ma konnych, a my nie — odrzekł kapitan.

— Żadna szarża nie jest możliwa w tym terenie — stwierdził Diego de Valdés. — Wszędzie rozpadliny, góry pokryte dżunglą, rzeki i bagniska.

— I co z tego? — zapytał kapitan. — Atak konnicy wcale nie jest potrzebny. Wystarczy sam widok koni, żeby tubylcy rozpierzchli się w panice.

— Żebyśmy chociaż mieli psy, tych Indianie też się boją — powiedział Pedro de Utrera. — Ale Niemiec i psów nam poskąpił. Dobrze chociaż, że medyk Pérez de la Muela dał nam swojego mastifa. To psisko ma już swoje lata, ale Indianina albo jaguara jeszcze potrafi zwietrzyć.

— Kiedy byłem młody… — wtrącił się najstarszy z grupy, Juan Ramón Cordero. — Spotkałem chyba najbardziej odważnego psa, który walczył za pięciu albo i sześciu żołnierzy. Nazywał się Becerrillo, był kasztanowej maści, choć pysk miał czarny jak u diabła. Należał do kapitana Diega de Salazar. Ta bestia miała kły jaguara i rozum człowieka! To się wydarzyło na Portoryko, opodal obozu w Caparra, kiedy nasi uśmierzyli bunt dwóch tamtejszych kacyków. Przy życiu zostało niewielu Indian, a wśród nich była pewna stara kobieta, którą widać oszczędzono. Kapitan Diego de Salazar, żeby dać nieco wytchnienia swoim żołnierzom i trochę ich zabawić, postanowił pokazać im sztuczkę ze swoim psem. Uwolnił z pęt ową staruszkę i kazał jej zanieść list do gubernatora wyspy, Juana Ponce de León, który przebywał wtenczas w Caparra. Przestrzegł kobietę, że jeżeli nie wypełni tej misji, rzuci ją psom na pożarcie. Trzęsąc się ze strachu, wzięła list i ruszyła w drogę. Nie oddaliła się nawet na odległość strzału z kuszy, gdy kapitan spuścił ze smyczy Becerrilla. Jakież było zdumienie wszystkich, kiedy zobaczyli, że pies już, już miał rzucić się jej do gardła, gdy staruszka padła na kolana i drżącym głosem powiedziała, żeby ją oszczędził, bo niesie list do obozu chrześcijan. Wiecie, co zrobił Becerrillo? Jak mówiłem, ta bestia była mądra jak człowiek i zamiast przegryźć jej gardło, przysiadła przy kobiecinie, obwąchała list, który trzymała w dłoni i zaczęła lizać ją po twarzy. A trzeba wam wiedzieć, że Becerrillo nigdy nie atakował młodych i ładnych Indianek, a tylko rzucał się na stare i brzydkie. Ba, nawet odróżniał tubylców posłusznych Hiszpanom od buntowników. A wracając do tej historii. Kiedy Ponce de León dowiedział się o tym, kazał ją uwolnić i odesłać do jej wioski. Godnym następcą Becerrilla był jego potomek, imieniem Leoncico. Ten pies miał czerwone kły, bo tylu Indian zagryzł.

— No dobrze, dosyć tych anegdot. Zapakujcie swoje ładunki do plecionek i ruszamy w drogę — rozkazał kapitan Bascuña.

Francisco Martín, zasłuchany w opowieść starego wojaka, niechętnie przygotowuje swój pakunek. Za każdym razem, kiedy zdejmuje go z pleców, tobół wydaje mu się cięższy. Tak, mając przy sobie Becerrilla czuliby się pewniej. Niespodziewanie przypomniały mu się słowa pewnego księdza z Coro. Co wtedy powiedział? Też była mowa o zaprawionych w bojach psach, które miały wyruszyć na wyprawę do Tamalameque. Ach tak, powiedział coś bardzo dziwnego: psy w raju. I jeszcze coś: dyszące psy, wściekłe od pożądania… Co to miało znaczyć? Ależ to złoto waży! Przydałby się juczny muł. W końcu przyjechał do Nowego Świata, żeby walczyć i zdobywać łupy, a nie mozolić się jak jakiś pospolity tragarz z targowiska na placu Trascorrales w rodzinnym Oviedo. Wprawdzie jest jednym z najmłodszych członków grupy (to dlatego kapitan obarczył go najcięższym ładunkiem), ale przecież nie jest nowicjuszem, już walczył w prowincji Santa Marta i pacyfikował osady indiańskie. Ale cóż to były za mizerne łupy… Parę figurynek z tombaku.

Nadchodzi zmierzch. Kapitan Bascuña wstrzymuje marsz i każe rozbić obóz. Kilku indiańskich służących (tylko kilku, większość zabrał Niemiec Casimir) ścina trawę na posłania i przygotowuje posiłek. Casimir zabrał ze sobą spore zapasy kukurydzy i manioku, którymi nie chciał podzielić się z ich oddziałem, a Bascuña nie nalegał i tylko powtarzał, że coś upolują po drodze albo zdobędą prowiant w indiańskich osadach. Ale odkąd minęli po drodze kilka małych osad Topeyes, gdzie i tak nie było prowiantu, cała okolica wyglądała jak wymarła, bez ludzi, bez zwierząt. Dzisiaj zjedzą ostatnie zapasy. Co będzie jutro?

O świcie ruszają dalej. Z trudem torują sobie drogę przez dżunglę. Jary i rozpadliny stają się coraz głębsze. Byle przejść przez te góry, dalej powinna już być równina ciągnąca się do samego jeziora Maracaibo. Francisco Martín rozciera obolałą stopę. Coś go w nocy ugryzło i rana zaczyna nabrzmiewać ropą. Jego towarzysze też idą z coraz większym wysiłkiem. Pokąsani przez moskity, ze zdartymi onucami; z bawełnianych opończy zostały strzępy (już dawno uznali, że żołnierski rynsztunek nie sprawdza się w tych wilgotnych i parnych okolicach, a znacznie wygodniejszy jest strój tubylców). Tylko kapitan Bascuña ma na sobie kaftan, ale wygląda nie lepiej od innych, bo kaftan jest popruty i z trudem można by się domyśleć, że kiedyś był biały. Jeden z indiańskich służących niesie sakwę kapitana i jego ulubiony hamak. Co wieczór kapitan wyciąga się w hamaku i snuje swoje historie. Często mylą mu się daty, miejsca i imiona, ale w tej głuszy opowieści pozwalają zapomnieć o trudach wędrówki, o głodzie i zmęczeniu. Francisco Martín trochę przysypia, trochę słucha tych historii.

Z hamaka rozciągniętego między dwoma pniami gwajakowca o gałęziach obsypanych błękitnymi kwiatami dobiega jęk. Ene Jainkoa! Kapitan znów Boga przywołuje w tym swoim baskijskim żargonie. Porusza kilkakrotnie obolałą nogą, po czym przykłada nowy okład z sarsaparilli i opowiada dalej, nie bacząc nawet, czy ktoś go słucha.

Monotonny głos kapitana wreszcie zamiera. Co przyniesie jutrzejszy dzień?

Skończył się prowiant. Coraz bardziej przepaściste góry, rwące strumienie, mokradła, które trzeba obchodzić nadkładając drogi. Idą brzegiem jakiegoś potoku. Potem muszą zawrócić, bo znów natrafiają na bagna i rozlewiska.

— Tędy nie dojdziemy do Maracaibo — mówi Diego de Valdés. — Powinniśmy już dawno skręcić na północ. Pewnie już minęliśmy górę Comunery, a trzeba było się na nią kierować, bo to jedyna na tych ziemiach góra o tej porze roku pokryta śniegiem i trudno ją z innymi pomylić.

— Jak chciałeś ją wypatrzyć w tych wądołach i jarach, skoro nawet na żadne z tych wzniesień nie da się wspiąć, żeby rozpatrzyć się po okolicy. Nie jesteśmy na równinach pod Sewillą, gdzie na kilka lig widać Giraldę, co drogę wędrowcom pokazuje jak latarnia morska — odpowiada z gniewem Bascuña. — Weź paru ludzi, rozejrzyjcie się wokół, a my tu zaczekamy.

— A kto ze mną pójdzie? Ludzie są wykończeni i wygłodzeni. A poza tym, kapitanie, nie wolno nam się rozdzielać. Jeśli gdzieś w pobliżu są tubylcy, wyłapią nas jak króliki, jednego po drugim. Musimy trzymać się razem.

— Z ciebie Diego niezgorszy przewodnik. Wyprowadziłeś nas na manowce, a teraz raptem zrobiłeś się ostrożny.

— To ty, kapitanie, uparłeś się, żeby pójść krótszą drogą, wprost na jezioro. I gdzie ono jest?

— Nie czas na spory. Diego ma rację, musimy trzymać się razem — wtrąca Francisco de San Martín. — Kapitanie, proponuję zakopać to złoto, bo ono tylko marsz opóźnia, oznaczyć dobrze miejsce, gdzie je ukryjemy, a potem wrócimy tu z Coro i zabierzemy je.

Arraioa, mowy nie ma! — niemal krzyczy Bascuña. — Nie tylko ja, jako dowódca, jestem odpowiedzialny za ładunek, ale i ty, jako skarbnik. Obaj odpowiadamy przed gubernatorem i królem!

— Tylko, że ich tu nie ma — szepcze cicho Antón Peligro.

Francisco Martín nie słucha kłótni. Od wielu godzin niczego nie miał w ustach i jedyne, co go interesuje, to zdobycie czegokolwiek do zjedzenia. Ta garść wielkich, czerwonych mrówek, które zjadł poprzedniego dnia (podpatrzył, jak żywili się nimi indiańscy służący), to za mało, by iść dalej, do tego dźwigając ciężki ładunek. Francisco de San Martín ma rację. To złoto ich zgubi. Ale on nie ma tu nic do gadania, musi tylko wypełniać rozkazy kapitana. Oddala się od obozowiska, zapuszcza się w gęstwę, może coś znajdzie, byle tylko oszukać żołądek. Dochodzi do niewielkiej polany i widzi przed sobą wysokie na parę metrów palmy o wielkich wachlarzowatych liściach. To chyba kalatea — bihao, jak nazywają je tubylcy. Wycina kilka łodyg i żuje. Potem woła swoich towarzyszy. Zardzewiałymi klingami szabel wycinają łodygi, jedną po drugiej. Wszystkie, jakie znaleźli. Niewiele tego, ale zawsze można zapchać żołądek. Siedzą w milczeniu i żują zielone pędy.

„Wyglądamy jak krowy pasące się na łące pod kościółkiem Świętej Marii z Naranco, gdzie jako dziecko tak lubiłem leżeć i patrzeć na moje miasto, myśli. Czy jeszcze kiedyś wrócę do Oviedo?”.

Jest już noc. Martín zapada w niespokojny sen. Nagle dobiega go łoskot. Ach, to pewnie wozy nadciągające z portu Avilés, załadowane po brzegi beczkami pełnymi ryb — sardynki, konger, dorsze, rdzawiec, morlesz — a także pstrągi z rzek i potoków Księstwa Asturii. Ależ będzie uczta! Nie, to tylko senne omamy. Wokół panuje cisza. Nie słychać nawet świerszczy ani nocnych ptaków. Ta ziemia jest martwa. Ta ziemia jest jałowa.

Następnego dnia wyruszają o świcie. Dochodzą do dużej rzeki, która płynie na północ. Tędy może dotrą do jeziora Maracaibo. Ale gdzie ono jest? Jak daleko stąd? Dziesięć, pięćdziesiąt lig? Może już za tą wyniosłą górą, tak gęsto pokrytą dżunglą i tak stromą, że nie sposób się na nią wspiąć. Nie ma już bihao, ale są inne palmy o gorzkich, ale jadalnych sercach. Odtąd to będzie ich posiłek. Ale nie jedyny, chociaż oni o tym jeszcze nie wiedzą.

— Zatrzymajcie się — mówi Bascuña. — Ten ibai musi mieć ujście w aintzira Maracaibo. Spróbujemy nią spłynąć.

— Bai, korronte hau da. — Juan Vizcaíno podchwytuje baskijskie słowa swojego krajana.

— Kapitanie, rzeki w tej prowincji to nie Gwadalkiwir, którym można spłynąć z Sewilli do portu Sanlúcar. Mnóstwo na nich progów, zdradzieckich prądów, mielizn, katarakt. Tylko się potopimy — oponuje Diego de Valdés.

— A masz lepszy pomysł? Sporządzimy tratwy, drewna tu pod dostatkiem, a mamy jeszcze trochę włókien furkroi do powiązania kłód — upiera się Bascuña. — Portillo, ty się znasz na ciesiołce, zbierz ludzi i weźcie się do roboty.

Rzeki… To słowo przypomina mu pewnego żebraka, który całymi dniami wysiadywał przy bramie Cimadevilla, nucąc smutną piosenkę o rzekach: „Nasze żywota to rzeki, które uchodzą do morza, co się śmiercią zowie”. Może to była wróżba, którą zlekceważył?

Czas się dłuży. Krążą od brzegu rzeki, gdzie budują tratwy, do selwy, gdzie szukają serc palmowych. I tak w kółko, jeden dzień, dwa, trzy. Wreszcie tratwy są gotowe. Znów trzeba rozpakować ładunek, a potem ponownie zawinąć, starannie obwiązując bawełnianymi szmatkami. Francisco Martín przygląda się kompanom. Juan Floryan, Alonso Martín i Pedro de Utrera siedzą na wielkim kamieniu nad wodą i cicho poszeptują do siebie. Obaj Baskowie, kapitan Bascuña i Juan Vizcaíno, rozmawiają ze sobą w swoim dziwnym, niezrozumiałym języku. Kapitan o czymś przekonuje swojego krajana, energicznie gestykuluje, pokazując ręką zakole rzeki, niknące za ogromnym, skalnym nawisem. Potem drugą ręką wskazuje na selwę i mówi podniesionym głosem, a Francisco Martín odruchowo sylabizuje zdanie, którego nie rozumie: ez dago basoa zeharkatzen duen biderik! Juan Vizcaíno, chudy, żylasty, z rudawą brodą, odpowiada kapitanowi cichym głosem. Obaj Cordero, ojciec i syn, o coś się sprzeczają. Kto wie, może wzajemnie obwiniają się, że dali się namówić na tę wyprawę. Jest z nimi młoda, milcząca Indianka. Francisco de San Martín siedzi sam i z bolesnym grymasem na twarzy rozmasowuje nogę. Cristóbal Martín już dawno zgubił gdzieś swój muszkiet (i tak bezużyteczny, bo woreczek z prochem całkowicie zamókł) i teraz wydobytym z rzeki kamieniem próbuje naostrzyć swoją szablę, z której niewiele już zostało. Antón Peligro brodzi w wodzie w nadziei, że uda mu się złowić jakąś rybę. Ci nieliczni Indianie, którzy z nimi zostali, siedzą bez ruchu, w milczeniu, żując jakieś zielsko. Jeszcze nie wiedzą, że ich los jest przesądzony, że padną ofiarą konających z głodu Hiszpanów. Reszta towarzyszy rozpierzchła się po dżungli, szukając czegokolwiek do zjedzenia. Ale wszystkie serca palmowe w najbliższej okolicy zostały już wycięte, a dalej, w głąb puszczy, boją się zapuszczać.

Przetaczają tratwy nad rzekę. Szybko porywa je bystry nurt. Mijają skalny nawis, dalej rzeka rozlewa się szeroko, a potem znów zawraca i kołuje między skalistymi ścianami wąwozu. Płynąca na przedzie tratwa Juana Montañés ze zgrzytem szoruje po kamieniach, a potem łamie się z trzaskiem. Ładunek złota znika w wodzie.

Bizkor, szybko, łap go! — krzyczy kapitan, ale Montañés leży nieruchomo na piasku i nawet nie podnosi głowy. Po chwili wolno wstaje i patrzy bezradnie w dół rzeki, która pochłonęła złoto.

— Odtąd będą nazywać ją Złotą Rzeką, a już tyle ich tu jest na Lądzie Stałym i na wyspach — mówi do siebie Francisco Martín. — Jeżeli pakunek się rozpadł, a ta rzeka wpada do Catatumbo, to być może złote idole porwane nurtem dotrą do jeziora Maracaibo i gdzieś, pośrodku laguny, słodkie wody przekażą je słonym wodom, a potem figurynki pokryje czarna, lepka maź, która wypełnia dno tej laguny.

Wchodzą wszyscy na mieliznę, gdzie stoi Juan Montañés.

— Mówiłem, że ta rzeka nie jest spławna — przypomina Diego de Valdés. — Musimy iść jej brzegiem, ale to będzie karkołomny marsz, bo dalej rzeka płynie kanionem. A ci trzej co zamierzają?

Wskazuje palcem na tratwę Juana Floryana, Alonsa Martina i Pedra de Utrera, która znika za skalnym załomem.

— Pewnie wcześniej to obmyślili. Odłączyć się od reszty, szukać szczęścia na własną rękę i zachować dla siebie złoto, które wiozą na tratwie. — Francisco Martín przypomina sobie, jak cała ta trójka naszeptywała się, zanim popłynęła z nurtem rzeki.

— W drogę — mówi kapitan.

A dokąd, skoro nie ma żadnej drogi? Francisco Martín znów wraca myślami do rodzinnego miasta. Przypomina sobie szynk na ulicy Cerca, do którego wieczorami wysyłała go matka, by przyprowadził ojca do domu. Ojciec zawsze siadywał w tym samym miejscu, w jednej dłoni trzymając kubek z cydrem, a drugą wodząc po napisach, datach i rysunkach wyrytych na dębowym stole. Gwar, smród potu i gorzałki, zapach fabady, pokrzykiwania szynkarza, brzęk cynkowych kubków i talerzy, i czyjś głos, wyśpiewujący na całe gardło: „wędrowcze, nie ma drogi, drogę odnajdziesz, wędrując” On drogę zagubił już tam, w Oviedo.

I znów trzeba zarzucić pakunek na plecy, jeszcze cięższy, bo nasiąknięty wodą. Nie przeszli nawet ćwierć ligi, kiedy zobaczyli na brzegu całą trójkę. Siedzieli przy tratwie, która, o dziwo, ocalała mimo mielizn i głazów w rzece. Na ich widok Juan Floryan i Alonso Martín zerwali się na równe nogi, wskoczyli na tratwę i bez słowa popłynęli w dół rzeki. Pedro de Utrera nawet nie usiłował ich zatrzymać. Leżał pod urwiskiem, opuchnięty, jęcząc z cicha, obojętny na wszystko. Zostawili go na brzegu i zaczęli wspinać się na szczyt góry, by tam spędzić noc. Kapitan, sapiąc z wysiłku, wspinał się mozolnie, chwytając się gałęzi i korzeni, i nawet się nie spostrzegł, że podąża za nim tylko kilku żołnierzy, bo część oddziału została przy Pedrze de Utrera, a reszta zawróciła w górę rzeki, jakby po własnych śladach chciała zawrócić do doliny Magdaleny, do obozu Ehingera.

„Nie ma już oddziału. Teraz każdy na własną rękę będzie szukał ocalenia”, myśli Francisco Martín. On i Diego de Valdés mają największe szanse na przeżycie, bo znają tubylcze języki, ale z drugiej strony, czy to rzeczywiście coś pomoże? Indianie zabijają każdego napotkanego chrześcijanina; czy w ogóle trafi się okazja, by porozumieć się z nimi? Udawać, że są ich pobratymcami? A zarost na twarzy? Przecież to ich zdradzi, nawet nie kolor skóry, bo od wiatru i tropikalnego słońca już przybrała miedziany odcień. Diego ma największe szanse, jest najsilniejszy z całej grupy, panuje nad głodem i zmęczeniem. Chyba znajduje w dżungli coś do jedzenia, jakieś korzonki, bulwy, pędy, ale nie przyznaje się do tego. Na długo znika samotnie w gąszczu.

„Z moją nogą coraz gorzej. Daleko nie zajdę. Czemu Cristóbal Martín przygląda mi się uporczywie? Wczoraj chciał zamienić swój medalik na moją szablę, bo jego całkiem już się połamała. Co mi po jego medaliku? Gdyby ten kawałek mosiądzu zamienił się w garść kukurydzy, a złote idole w pstrągi, które przed laty łowiłem w rzece Nalón pod górą Naranco…”.

Skwar, wilgoć, komary. Trochę ulgi przynosi zanurzenie się w chłodnych wodach strumieni. Znów wchodzi do rzeki. Rana na napuchniętej stopie krwawi, wydziela odór zgnilizny. Czerwoną, pokrytą ropą i białymi larwami onucę porywa nurt. Obmywa twarz wodą. Przysypia. Siedzi teraz na rozgrzanym od słońca kamieniu i przygląda się ciemnym chmurom wiszącym nad górą Naranco. Nadchodzi burza. Dobra pora na łowienie pstrągów. Niepotrzebny będzie więcierz. Wystarczy zanurzyć obie dłonie i zacisnąć palce na oślizłym, cętkowanym grzbiecie. Chmury nad Naranco niemal przykrywają całe pasmo górskie i spływają zboczem ku miastu. Czas wracać do domu, zebrał już cały koszyk ryb. Zgrabnymi susami przeskakuje z kamienia na kamień. Już jest na brzegu. Nagle potyka się. Ma wrażenie, jakby stopą dotknął rozżarzonego metalu. Chmury rozwiewają się. Rozwiewa się Naranco. Znika kosz wypełniony pstrągami. Znika miraż.

 

cdn.

Adam Elbanowski (ur. w 1954 r. w Poznaniu) – profesor Uniwersytetu Warszawskiego; członek komitetu redakcyjnego „Revista del CESLA” i kwartalnika „Ameryka Łacińska” oraz kierownik serii „Studia i Materiały”; członek rady naukowej MISH; członek „Internacional Literatura hispanoamericana y sus valores”. Autor licznych artykułów, przekładów literackich oraz książek o tematyce iberoamerykańskiej, m.in.: En el umbral del texto: la obra de Jorge Luis Borges (1997), Kraina Mwisków. Przewodnik po Eldorado (1999), Nowe Królestwo Grenady. Historia naturalna, obyczajowa i domniemana (2006), La imagen del Nuevo Mundo en el discurso enciclopedico antiguo (2012) Świadectwa, metafory, fabulacje: współczesna literatura Ameryki Łacińskiej (2013), Portrety zdobywców i sylwetki niepozornych z dziejów Wenezueli i Nowego Królestwa Grenady w XVI wieku (2017).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content