Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

KAROL SAMSEL

Seks z vers libre

Różnica między uprawą a oprawą nie jest wyłącznie kwestią fonologiczną. Dlatego marsjańskie Zakopane nie robi od razu tego bardzo podstawowego wrażenia, jakie wywoływało 20 000-25 000 lat temu — Zakopane ziemskie. Data założenia tego drugiego to 1578. Częściowo, by upamiętnić ten rok, za adekwatną „datę zasadziskową” miasta, które finalnie umiejscowiono w leju po nieużytkach Chryse Planitia, przyjęto dopiero rok 15 780. Cały nadchodzący po tych latach wiek sto pięćdziesiąty dziewiąty poświęcono czemuś, co niekiedy określamy w badaniach CLIX-wieczną literaturą „pomnożeń-niepomnożeń”, czyli „multiplications of non-multiplies”, albo, tak po prostu — literaturą zakopiańskiego baroku i oświecenia. Utwór, który powstawał w tamtym czasie, Cień galowygalowy cień / Shadow of Galagala Shadow, najsilniej kojarzony z ponurym postchryseańskim regionalizmem tego skrawka świata, do pewnego znaczącego stopnia przypominał ziemski… Zakopanoptikon Andrzeja Struga, ale był dramatem, jak inny istotny poemat dramatyczny z epoki, Chrysenland. End of...? Szymona Mon-She, stawiający pod znakiem zapytania cały literacki temat turystyki górskiej oraz decydujący się zaryzykować likwidację całej podhalańskiej ontologii (radzącego sobie lepiej bądź gorzej ontologicznego podhalanizmu) na rzecz etyki… której horyzont nieoczekiwanie wyłaniał się jako realna szansa-transcendentalna w ostatnim akcie monumentalnej tragedii Chrysenland (ten poemat w swoim najpierwotniejszym sensie był, rzeczywiście, tragedią).

Od czego by tu zacząć, aby nie dać się zdominować „rzeczywistości stopniowych wyłonień” i przedstawić, pomimo wszystko, całość od ręki? Pierwszymi, którzy nadawali sens miejscowości, byli Wolter Zakopanego i Condillac Zakopanego. Wspólnymi siłami, a właściwie dzięki wewnętrznej sile stylu — stworzyli coś, co dawałoby się określić mianem podhalańskiego syntetyzmu i wymieniając się zadaniami, napisali podhalańsko-syntetyczny Traktat o wrażeniach, a także — ontologiczny album, złożony tak, aby eksponować czystą umiejętność operowania niedopowiedzeniem, „zakopoalbum”, mówiąc tu językiem Struga, czyli Traktat o tolerancji. Dyskusyjne — luzujące, a równocześnie niezdrowo rozpalające wyobraźnię — kreacje odwzorowujące postępowały również od tej drugiej, nieeuropejskiej strony. Mianowicie, Zakopane na Chryse Planitia wyposażyło się w Kazimierza Tetmajera całkiem innego niż Zakopane w Europie Środkowo-Wschodniej. Tetmajer marsjański był odpowiednikiem ziemskiego Martina Luthera Kinga, i jeżeli chcielibyśmy może wyobrazić sobie jego twórczość, to należało tak właśnie ją imaginować — tzn. w duchu całkowicie lutherkingowskim, bowiem Anioła Śmierci, Pannę Mery czy Legendę Tatr czytało się tak, jakby stał za nimi nie Przerwa właśnie, ale King, Przerwa-King. Cokolwiek by o nim nie mówić więc, był to jednak świat, w którym wszystko „stawało się” „możliwe”, choćby to było zjednoczenie Paryża i Piotrkowa Trybunalskiego — rodził się, prędzej czy później — Paryż Trybunalski, marsjański Piotrków Paryski — Paris de Tribunal, w trybunalską stolicę Francji…

Dopiero w 19 624 roku Zakopane marsjańskie zostało uznane za stację klimatyczną. Może przypomnijmy, że Tytus Chałubiński osiągnął to, jakże wymowne, przypisanie dla Zakopanego ziemskiego już po trzech wiekach sprawnego funkcjonowania miasta, a wciąż jeszcze na pięć lat przed debiutem literackim Kazimierza Przerwy-Tetmajera: był to debiut poematowo-nowelowy, bo, mniej więcej w tym samym czasie, wypuścił Tetmajer i poemat Ilia, i nowelę Rekrut. Cóż, chyba nie ma już sensu dłużej ukrywać, że to ja, Wawrzyniec Adamczewski-Postlethwaite, odpowiadałem na Marsie za napisanie odpowiedników wyżej wspomnianych tekstów. Najwięcej trudu sprawił mi Rekrut, dlatego rozumiem do jakiegoś stopnia, dlaczego nie powiodło się tutaj pisanie tak ambitnych rzeczy Tetmajera, jak jego dramaty, Zawisza Czarny czy Judasz: niedocenione na Ziemi, tu zyskałyby właściwe sobie uznanie (w przeciwieństwie choćby do przeszacowanych dramatów Wyspiańskiego), ale niestety: tetmageneza dramatyczna, to nie było do zrealizowania w realiach współczesnej kulturogenetyki, skrępowanej metaetycznie, i to już od tysiącleci.

Wolter to „teaser” Kanta, Wolter to trailer Kanta, ale, proszę mi wierzyć, zrobiłem wszystko, aby Tetmajer był też „teaserem”, trailerem — Kartezjusza. Może dlatego dzisiaj stworzenie Martina Luthera Kinga na Marsie jest ontologicznie, ba, jest „tetmagenetycznie” niemożliwe? Mógłbym powiedzieć naprawdę wiele o specyfice tetmagenetycznej niemożliwości, w pewnych okolicznościach mógłbym nawet rozstrzygnąć, czy jest to niemożliwość w sensie ścisłym czy luźnym. Wiem, oczywiście, że tetmageneza reprezentuje schyłek wszelkiej kulturogenezy na Marsie, że w swoim twórstwie dotarliśmy do naturalnego, chociaż — dekadenckiego końca. Mimo wszystko — to wciąż jakiś heroizm, jakaś gotowość podjęcia operacyjnego leczenia całej zestarzałej filozofii nauki, filozofii religii, ale również filozofii klasycznego rachunku zdań, tak, filozofii, przecież nie logiki. Modalizm właściwie powinien nazywać się modalizmem zakopiańskim. Zagranie tercji dominanty pierwszym palcem i poprowadzenie pierwszym tylko palcem całości utworu muzycznego na prymę toniki — to również (przynajmniej u nas, ale może także na Wenus) wynalazek całkowicie podhalański (wiem, że Wenus podejmowała liczne próby częściowej nadhalanizacji planety, więc może i podhalanizacja miała u nich miejsce, prawo Smitha-Stoffa podaje, że należy zakładać zawsze istnienie obydwu przeciwstawnych kierunków możliwej regionalizacji — i pseudoregionalizacji, jeżeli układ zachodziłby pseudo-, półpseudotypowo — kulturogenezy).

Tlen i dwutlenek węgla jak Peleas i Melisanda, albo też — nieco ściślej — Melisanda i Dwupeleas, lub Peleas i Dwumelisanda. Ktoś powiedziałby, że to tylko nieoczywisty szlak metaboliczny, nic zatem ponad to, co już mamy, a jednak to ten szlak prowadzi prosto do marsjańskiego Zakopanego, nie fosforylacja oksydacyjna, ten szlak uzmysławia siłę energii wiązań LIT, siłę energii wiązań FIL, co najmniej pięciokrotnie większą niż energia wiązań ATP. Syntaza LIT? Syntaza FIL? Ano właśnie u mnie, czyli — właśnie u Postlethwaite’a — zaistniała po raz pierwszy, bo to techniką, FIL-LIT-em napisałem całego Tetmajerowskiego Rekruta. Od Rekruta zaczynaliśmy — dziś przemieszczanie protonów przez błony białkowo-lipidowe z wytwarzaniem energii wiązań filozoficznych oraz energii wiązań literackich jest pewną oczywistością, rękojmią zdrowo pojętej naturalności… Mówiąc choćby o logicznych podstawach etyki, mówimy właśnie o tym — o „protonizmie”, poniekąd — o bazie, z której protony wyruszają na swój niezatarty szlak metaboliczny — wiodący, tak się składa, wskroś ATP literatury (czyli LIT) i filozofii (czyli FIL).

Ale przecież na syntazach FIL-LIT można również zbudować zwykłą ludzką działalność — i tak działali marsjańscy społecznicy Zakopanego, dużo lepiej zorganizowani niżeli ziemscy, bo — mówiąc najkrócej — chemozorganizowani. Do cna przesiąknięci wpływami chem-, alchemosmotycznymi byli, by nie szukać daleko, pracownicy słynnego Sanatorium Dłuskich w Kościelisku, i właśnie je udało się na Chryse Planitia, pomimo wielu lat mgły metabolicznej, zrekonstruować najszybciej, co było możliwe również dzięki metawsparciu (metawsparciu Zakopiańskiego Towarzystwa Dobroczynności). I owszem, istniało coś, co dałoby się nazwać dalekoplanetarnym korelatem willi „Koliba”, czy willi „Sokołówka”, a chryseańskie i postchryseańskie pustkowia, co tutaj dużo mówić, doczekiwały się swoich Zwolińskich, a może nawet kogoś jeszcze lepszego niż Tadeusz, albo niż Stefan — Zwolińscy… „To Zakopane wciąż czeka na swojego Prousta, by nim jedynie (presja tego, co chce być wyszukane) »klapować« literaturę”, zwróciła się kiedyś do mnie z serdecznym półwytłumaczeniem moja żona, kiedyś, kiedy zrozpaczony poważnymi niepowodzeniami własnej tetmagenezy, podejrzewałem, że jestem całkowicie do niczego — zaś nie wiedziałem wówczas, że stworzenie syntetycznego Rekruta to, wbrew wszelkim pozorom, zadanie po dwakroć trudniejsze niżeli stworzenie takiej Panny Mery — z podobnego lub z identycznego literackiego syntetyku.

Właśnie wtedy karierę w marsjańskim Zakopanem rozpoczął pierwszy poeta oryginalny, zrobił furorę tomikiem wypełnionym Witkacowskimi przetworzeniami — czasami nazywano go „zniewieściałym Witkacym” i „Horacym o wyobraźni Witkacego” — Wąsik, crescendo twarzy, debiut chłopaka-przebojowca, który szybko zaczął uchodzić za klasyka, pochodził, jeżeli tylko się nie mylę, bodaj z 19 722 roku. CXCVIII wiek to zresztą z wielu powodów złoty wiek iście renesansowego wtedy w swoich kulturogenetycznych zapędach Zakopanego, dość powiedzieć, że jeszcze przed kolejnym stuleciem powstała tu akademia zakopiańska, i właśnie tak było, pierwszy Uniwersytet na Marsie otworzył swoje podwoje tutaj, właśnie tutaj: zakopiańskie Collegium Humanum imienia Andrzeja Struga — niekiedy określane przez scholarów (nieco zwariowanym, i to nie tylko w aspekcie swych ambicji) Collegium Humanum „Kosmoambitnym” lub (chwała tytułom powieści znanym jeszcze z Ziemi) Collegium Humanum Zakopanoptikum…

By przełamać ich drwiący ton i ostentacyjny chód (widziałem raz jednego z nich w rogu mojej ulicy, naraz oddającego mocz i puszczającego gazy), nazywaliśmy ich — homo strugus — jak gdyby więcej mieli w sobie nie z przyszłych Calderonów, a z zamierzchłych neandertalczyków. Mój syn, ażeby dać wyraz własnej odrazie, napisał nawet w związku z nimi oddzielną zwięzłą odę Ad hominem strugum (ewidentnie, był tu zainspirowany zakopiańskim horacjanizmem, choć może powinienem był powiedzieć: witkanizmem horacjańskim, nie?). Obejmując naszym wzrokiem nieco większą połać przestrzeni niż sam Mars: aktualnie w całym Układzie Słonecznym jest tylko dwanaście rodzin spokrewnionych z tak zwanym „Królewskim Domem Zakopanego na Marsie”, z czego pięć zamieszkuje planetę Jowisz, a po trzy — Merkurego oraz Wenus — jedna zakopiańska rodzina wyemigrowała w bardzo „orientalnym” kierunku, bowiem aż pod granicę Neptuna La Rochefoucauld, i to ta rodzina walczy dzisiaj najzażarciej o stworzenie „­Królewskiego Domu Zakopanego” — na „głęboko zaindywidualizowanym”, overindividualised — jak mówią, VNR: La. Czy jej się powiedzie, jest to już rzecz, jakby to ująć, sprzyjających całej familii les rencontres, może nawet — les rencontrismes

Rodzina Postlethwaite’ów, do której mam zaszczyt przynależeć, specjalizowała się od pokoleń w detalistyce kulturogenetycznej Zakopanego. Henryk Leon Postlethwaite, laureat nagrody „Pro Detalissimum”, a prywatnie mój dziad, zasłużył się w tej materii do tego stopnia, że został klucznikiem miasta tego i (to już pewien poliszynelski sekret) podziemnego odpowiednika Zakopanego na Jowiszu, dla którego wyprojektował, od piwnic po strych, Sanktuarium Nauczycielskie na Ciągłówce oraz pensjonat „Maraton”, w ziemskim Zakopanem znajdujący się na wysokości ulicy Sienkiewicza. Warto byłoby może wytłumaczyć już na tym etapie refleksji: co to jest ulica Sienkiewicza, czym jest w wypadku marsjańskiego, czy też jowiszowego Zakopanego. Każdy poważny detalolog, w tym więc także i ten mój, Henryk Leon, odpowie na to pytanie krótko: ulica Sienkiewicza to szlak metaboliczny, na którym, najczęściej, utlenia się zredukowane nukleotydy w celu uzyskania energii ATP, tu wykorzystuje się do tego produkt rodzimy, czyli (jak przyjmujemy to, nie bez zdziwienia) sienkiewiczany bromu. A skoro brom wykorzystuje się również w produkcji hoteli, było oczywiste, że hotel na Kalatówkach, dla przykładu, nawet Dom Turysty znajdujący się na Ziemi przy zakopiańskiej ulicy Zaruskiego, na Marsie, ale, sub rosa, i na Jowiszu — muszą znaleźć się na tej samej ulicy Sienkiewicza, ulica Sienkiewicza jest tutaj bowiem jedynym dostępnym szlakiem bromicznym, a brom lgnie do bromu i tylko wtedy ulica Sienkiewicza staje się detalologicznym punktem wyjścia, czyli łańcuchem oddechowym nieontologicznej reszty. Nie dziwmy się, że dziś mówi się o tym bez cienia zawahania: łańcuch oddechowy Postlethwaite’ów. Zasłużyli sobie na to — i to nie tylko najsłynniejszym spośród rodziny, tj. Henrykiem Leonem.

Bardzo długo zastanawiałem się nad tym, jak w ogóle rozległe, ale nie uniwersalne możliwości łańcucha oddechowego Postlethwaite’ów wykorzystywać na półgruncie wszelkiego gruntu, na ćwierćgruncie, to znaczy — na odcinku tak istotnej dla mnie: tetmagenezy. Nie będę tego ukrywał, wierzyłem na początku, że szlak metaboliczny da się poprowadzić przez wszystko, co literackie — od „Tygodnika Ilustrowanego” począwszy, skończywszy na powieści Koniec epopei. Że nie jest z tym bynajmniej tak łatwo, przez lata świadomił mnie mój ojciec, wybitny depoetolog, usiłujący przeprowadzić grzbietem Gubałówki ulicę, którą, następnie, dałoby się uczynić terenem wyciągniętej „ku niebu” sztuki zespołu, początkujących, chociaż postgenetycznych, literatów — otóż, Atanazy Adamczewski-Postlethwaite zamierzył sobie, że powstanie w taki oto sposób, metodą roz-swobodzonego ciągu, czyli ze stopniowo postępującym ograniczeniem syntazy FIL-LIT — osobliwy, bo metadramatyczny „pseudotragimed”, fosforylowany, Il negromante di Zakopane, marsjańska wersja komedii Lodovica Ariosta z Ziemi z 1535 roku, Czarownik. „A było to coś prawdziwie perpendykularnego, energia potrzebna na stworzenie tej tragedii” — wielokrotnie zapewniał mnie ojciec, więc musiał mówić prawdę — „w swoich peaking moments równała się energii ATP, której potrzebowaliśmy realnie: na stworzenie PTTK czy GOPR-u”. Słowem wtrącenia, tak, bym również i ja mógł pochwalić się swoim postgenetycznym osiągnięciem: GOPR na Marsie powstał dopiero wówczas, kiedy ja zabrałem się do Końca epopei — owszem, został wytworzony dokładnie z tego samego szlaku metabolicznego, który ja wykorzystywałem wtedy do ambitnej, co by nie mówić, „tetmagenezy”: złączyliśmy obydwa szlaki w tej samej willi — willi „Pod Jedlami”, właśnie dlatego, nieobejmowalna na pierwszy rzut oka, awanstruktura marsjańskiego GOPR-u tak bardzo przypomina aż po dziś dzień kompozycję ryzykownej, napoleońskiej powieści Tetmajera w czterech tomach z czterech lat (4 x 4 lub 42 = 1913-1917).

Z iście neuropatycznym obciążeniem, można by powiedzieć językiem geograficznie wygórowanym i po sternowsku pogłębionym, przyjąłem informację o destrukturyzacji klasycznych pojęć literackiego kanonu Tatr. Po pierwsze — Tatr, w sensie ścisłym, na Chryse Planitia już nie było, a literatura tatrzańska, mimo to, powolna istniejącym faktom, chciała mieć swoje (przy nieswojej ziemi!) ratio diligendi oraz onus probandi. Oczywiście, to oznaczało, że mozolna praca nad Legendą Tatr — w zależności od tego, komu bym tu sprzyjał — musiała ulec albo schizofrenicznemu rozdwojeniu, albo daleko idącemu, ale zawsze jednostronnemu — przetworzeniu. Nieuchronne było, w podobnej sytuacji, że „Tatrami” zacznę nazywać wszystko to, czego doświadczam w charakterze epistemologicznego zapośredniczenia, ostatecznie zaś, że „Tatrami” określę, właściwie, wszystko to, co — w sensie niereligijnym: „przepośredniczone” — Legenda Tatr stała się w ten sposób czymś na podobieństwo alchemicznego ATP zaklętego na kartach wieloaspektowej epiki góralskiej… Próbowałem, oczywiście, to opisywać, więc i do pewnego stopnia temu świadczyć, między innymi w tomie wierszy takim, jak Perspektywa etyczna w badaniach nad Willą „Zawrat” czy też w jego drugiej części, zbiorze sonetów rozwiązanych, Perspektywa dianoetyczna w badaniach nad willą „Oksza”, ale moje nastawienie można było porównać tylko do uczucia kulturogenetycznego zjałowienia, de- i rewretchedness, „mizerii”, nastawienia Prousta przymuszonego siłą, ażeby całą akcję À la recherche du temps perdu utwierdzić na graniczonym, ścisłym, okętym do granic wszelkiej racjonalności obszarze kaplicy w Jaszczurówce (owszem, taki Proust również napisałby, co do niego należało, lecz ostatnią już część — Czas odnaleziony rozgrywający się w Jaszczurówce i nigdzie poza nią — przypłaciłby życiem).

Do tego również odsyłało nowe słowo — słowo „Tatry”, tak zresztą, jak oddychanie komórkowe odsyła niekiedy do literackiego wyobrażenia powietrza, czy narzuca nam nieprawdziwe przekonanie, że usłyszeliśmy coś więcej, jakąś pretend-jedność — wykończoną symbolicznie, więc jeszcze nie do ostatnich granic, na przykład „Tatrykon” czy „Tatrykon. Poemat w dwunastu księgach”. „Próżniactwo muz z zaścianka”, powiedziałby może kto, a „tatrykonowanie” osiągnęło, pomimo wszystko, w jakimś momencie, jakąś dookreśloną, osobliwą popularność jako antidotum, tidotum oraz dotum na kulturogenezę Zakopanego, którą, mówiąc krótko, przezwano nawet w zagniewaniu aborygenetyką, aborygenetyką duchowego parwenizmu. „Mówiono niekiedy: »neo-Zakopane — patriarchalne a apaszowskie neo-Zakopane, wiktoriańskie a niemieszkaniowe, kiedy się w końcu zabierzesz za Witkacego? za bieder-kontestanta?«”. Na pewnym poziomie odbioru wrażeń — może było to dosyć metaemocjonalne, a może było to Schadenfreude — byłem naprawdę dumny, że pytanie to przez wieki wybrzmiewa — i że głuchnie — bez odpowiedzi… Właśnie dzięki temu mój Tetmajer nie miał żadnej konkurencji, a „tetmageneza” z czasem szybko stała się synonimem obecnego tu metabiedermeierowskiego przesytu, wiktoriańskiego biotu i biomu, z którymi (jednym i drugim) się nie dyskutuje, gdyż są operatorami, operatorami wszystkich dostępnych, nie tylko w Zakopanem, szlaków metabolicznych. Chemiczny wzór mieszczaństwa, mieszczańskiej moralności z Greenwich? Spójrzcie na nas. Byliśmy Greenwich Marsa i — poza Ziemią, właściwie, mającą swoje oryginały — uchodziliśmy za wzorzec bez mała uniwersalny, Greenwich wszelkich miar związanych z syntetycznymi czy automatyzowanymi pojęciami mieszczaństwa i burżuazji (byliśmy „stanem trzecim do potęgi drugiej” — wciąż narastającym — tym było nasze, całkowicie tetmajerowskie, Zakopane).

Flanelowe Zakopane, flanelowe Morskie Oko? Tylko z nami? Tak, tylko z nami, co złego we flanelowym metabolizmie, skoro flanelowym metabolikiem był nawet sam Chałubiński? Mój Boże, gdyby Chałubiński był wezwanym epikiem, tradycją tylko jego metody moglibyśmy wypełnić cały nowy pozytywizm, nie wychodząc, na dobrą sprawę, z okresu pisania powieści typu metaresponsoryjnego… Reaktywne formy tlenu? Bynajmniej, raczej nowele i opowiadania, zmechacone i pozbawione blasku, w których to, co bierzemy za ponadtlenek, lub nadtlenek, jon ponadtlenkowy lub jon nadtlenkowy — czyli opis nieudanych wczasów dla zakopiańskich robotników albo żal wywołany premią pieniężną mniejszą niż spodziewana — jest nieodpowiadającym responsorianem sodu — otóż to, mogę wyłożyć responsorianem sodu cały akt, niejednego przecież, młodopolskiego, dramatu — ale jeśli nie będę miał żadnej responsorianowej odpowiedzi, i to odpowiedzi konstruktywno-poetyckiej, nośnej — z ducha syntazy ATP, syntazy FIL-LIT — nie napiszę nowego „Zawiszy Czarnego Tetmajera”, nie napiszę nawet „Czarnego Tetmajera”, jak to się mówi, due to fine shades / des petites nuances (à cause des petites nuances) / z powodu drobnych odcieni — niecieni (non-shadeness, shadelessness), antycieni (anti-shadeness) — zostanę z zawiszkiem sodu w rękach. A nie bez powodu zawiszek sodu nazywany jest flanelą procesów kulturogenetycznych…

Swoją drogą, wiem, że trudno to przyjąć do wiadomości, ale we wszystkich najważniejszych kulturach intelektualnych i artystycznych dramaty narodowe wypełnia się — dla ochrony imponderabiliów, bowiem dla czego innego, właściwie — zastępczymi, narodowo wyartykułowanymi konfliktami zastępczymi… Ziemski Ślub, czy ziemskie Wyzwolenie — kierując się literacką wersją zasady „z szablą na czołgi” — nigdy tamtej ochronnej zasady, jednakże, nie przestrzegały… Postanowiliśmy to zmienić, całkowicie abstrahując od furoru tyrtejskiego pozbywającego się nieodpowiedzialnie swoich możliwości podstawieniowych. Chcieliśmy to traktować, przede wszystkim, antyewolucyjnie, jako „regres z nieodpowiedzialnej brawury”, który musi stopić się w gwałtownym, przystosowawczym regresie. Podejrzliwość wzbudzał w nas nawet — niezamieszkujący Zakopanego na co dzień — Michał Choromański. Na wszelki wypadek — korektowaliśmy zatem także jego chorogenezę, i to fundamentalnie, tak fundamentalnie, że chętnie rezygnowaliśmy z etyczności, moralizmu Zazdrości i medycyny na rzecz dianoetyczności — „dianomoralizmu”, chciałoby się powiedzieć — Zarozumiałości i medycyny; przystosowana do „warunków panujących za oknem” Zarozumiałość i medycyna stanowiła po tej krystalizacji lekturę w szkołach podstawowych oraz gimnazjach dorastających zakopiańczyków, zwana również przez najzłośliwszych — „targowiskiem zarozumiałości i medycyny”, „targowiskiem medycznej zarozumiałości” — osiągała rodzaj „makepeace’owskiego skupienia”, wydźwięk makepeace’izmu — nie sposób było tego pomylić z „tetmagenezą”, chociaż tu akurat może wyrażę się ściślej, nie sposób zdawało się zmylić efektów „tetmagenezy” i rezultatów chorogenezy. A jednak — do tego doszło, właśnie.

Niewykluczone, że zawinił system prawny, że chorogenetyczny Anioł śmierci (anioł powieściowy Tetmajera, którego odchorowywałem dwoma miesiącami pobytu w klinice) wynikał z zaburzeń komparatystyki prawa w Zakopanem, które na parę lat stało się pod względem rytmu przeprowadzanych kulturogenez — całkowicie niekomparatywne, bo tak, tutaj rozwijał się „czarny rynek”, następnie „biały rynek” kulturogenez dla całego Układu Słonecznego — mniej więcej w latach 19 731-19 912. Oczywiście, wiem, co opisywałem przed chwilą, także rozumiem, rozumiem dobrze, co było, co systematycznie stawało się przedmiotem mojego opisu w całym tym rozdziale — wbrew temu jednak, jak wszystko to zostało przedstawione i co (właśnie w związku z tym) pierwsze mogłoby teraz, mogłoby przy tym wszystkim, nasuwać się na myśl — wbrew temu wszystkiemu Zakopane nie było republiką, Zakopane miało wpisane w swój statut status tzw. podhalańskiej alethei. Także stąd brały się — na poły jeszcze egzotyczne, a na poły już hermetyczne — nieporozumienia… Od biedy mogliśmy mówić o tym miejscu — „alethea republikańska”, jednak aletheizm był nieodzowny, nieodzowny jako orientacja, czytelnicza orientacja, nie wyobrażam sobie innej możliwej interpretacji Legendy Tatr, jedynie tę aletheistyczną, tzw. ład na przełęczy (aletheizm konstytucjonalno-prawny) respektującą…

Zagłada, która nastąpiła pod koniec wieku dwieście czternastego, była przepełniona jakąś bestialską niedosłownością nasuwającą na myśl Norwida, białotragiczność, pierścień wielkiej damy, a równocześnie miała w sobie posmak kuriozalnego niedowierzania — tak, jakbyśmy oglądali tu nie rzeź, a śniadanie premiera jakiegoś orientalnego kraju, śniadanie przy świecach, a więc jakieś lagerdrama, żeby nie powiedzieć — lagerspiel, by nie powiedzieć, pełnym już to słowem, cannibalisme de la rationalité, cannibalisme de la logique — kanibalizm racjonalności, kanibalizm logiki („racjobalizm”, „logibalizm” — „racjobalnej”, „logibalnej” konsekwencji, ontologii, itd.). Zapaliłem dwanaście świec, z których jedynie cztery pachniały sianem, pozostałych osiem roznosiło dyskusyjny, zdaniem neochemików, zapach brylantyny, brylantyny, czyli skupionego albo roztargnionego „zlecenia przeczuwania”, jak nazywa tę woń nasz Pierrecorneille, nazywany niekiedy Pierneille’m Makuszyńskim, albo też Corneille’em spod Makuszyna, autor powtarzanej tu i tam resend-frazy, że „uprawiać awangardę to, istotnie, przepis na nieśmiertelność o tyle tylko, o ile pozostanie obowiązkiem towarzyskim, cudownym składaniem się literatury w u-stertowane u-sypisko celem przechowywania i transportu”.

Jak już powiedziałem, to co stało się z „moim Zakopanem” wyraziłbym za pomocą białej tragedii, kojarzącej się z Norwidem, z tym wszelako zastrzeżeniem, że zadbałbym do tego o to, by była to — neurodydaktyczna biała tragedia, nie zaś zwykła, choć prekursorska komedia moralna. Tragedia Zakopanego postawiła na nogi wszystkie postcywilizacje — od państw dworkowych począwszy, wielkości przysłowiowego „Liechtensteinu II” na Wenus (podobno najmniejszego państwa w całym Układzie Słonecznym) aż po wielkie — chociaż całkowicie postcywilizacyjne — neoterakotowe — imperia na Jowiszu (dlaczego Zakopanego nie były w stanie ocalić te ontologiczne, terakotowe, politerytorialne przecież, armie?). Co usprawiedliwia w tym przypadku leserkę kosmicznych Marynarek, skoro „Królewski Dom Zakopanego na Marsie” uchodził wręcz za placówkę postępu dla całego układu, zgodnie z europejską manierą ziemską był również nazywany antemurale christianitatis galaktyki — cokolwiek w tym wypadku miało jeszcze chrześcijaństwo znaczyć — czasem spotykało się nawet niebywale „cum-grano-salis-wywindowane” (Elewator „Cum Grano Salis”) określenie: Zakopane marsjańskie to „ciało niebieskie w ciele niebieskim” — o niezbywalnych prawach płodu rozwijającego się w łonie matki.

Tym bardziej poruszające wydało mi się to, że aborcja okazała się w tym przypadku całkowicie białotragiczna, zupełnie bezkrwawa. Zaczynając od samego początku — możliwe jest bezkrwawe usunięcie rzeczy tak gigantycznych jak antemurale? Jedno antemurale to przecież jakieś dziesięć tysięcy ewangelicznych belek w oku, jakieś siedemdziesiąt pięć-siedemdziesiąt siedem milionów drzazg lub źdźbeł, nie tylko w zależności od posiadanego tłumaczenia Biblii, również w zależności od rodzaju źdźbeł lub drzazg, kolonii źdźbeł lub kolonii drzazg, które w danym momencie, na własną szkodę, czy na własną zatratę, posiadamy. Tak — należy przyzwyczaić się do tego, że w tej części świata zatrata jest bezkrwawą aborcją, że piszemy swymi własnymi zatratami „Zatratikon”, „Zatratikon”, powtórzę, nie „Zatatratikon”. Zaskoczenie zawsze będzie jednak swojej wielkości, tym większe, że długo uważaliśmy, po swojemu, a więc z pewnością naiwnie, że — jak podsekretarz nie może, w sensie metafizycznym, uśmiercić, zabić sekretarza, tak też Zakopane jest w tej rozgrywce awangardą nieabortowalną, i to nieabortowalną z definicji (ujmijmy to) — że kroczy przez Marsa nie w płaszczu ochronnym, lecz w kilkunastu, spektakularnych zgoła, smokingach (Noc zmarnowana na nieudanej ondulacji obleka się dla niepoznaki i przede wszystkim ze wstydu — w smoking Nocy czerwcowej, lekko wygorsowany, bo Mars, reżyser masowych wzruszeń, zna dobrze pojęcie smokingu wygorsowanego, opanował również trudną sztukę gorsowania związków chemicznych „możliwościami najpełniej masowymi” — a to ostatnie właśnie przyprowadziło Zakopane do zagłady).

Zło zyskuje do nas dostęp właśnie wtedy, gdy odkrywamy — po raz pierwszy — jak bardzo nośne są prywatne intencje w społecznych rzeczywistościach, w rzeczywistościach metafizycznych… Zawrotność i zawodność zaczynają znaczyć dla nas dokładnie to samo, większość kulturogenez, które uprawiamy, zyskuje ową właśnie — migotliwą, zawrotno-zawodną odsłonę — mieszamy prowenient sodu z prowidentem potasu, wierząc, że jedyna kara, jaka może nas w takim przypadku spotkać, to pogodny szekspirowski „kłopot syntetyczny” (może w stylu Wiele hałasu o nic, może w stylu Straconych zachodów miłości) w postaci prowidencjanu stylikowego, czyli czegoś, co nie podpada może wystarczająco pod stylometryczny patos całościowości. I trudno, przecież nie musi — Iliady i Iliad, nie musi przecież pisać Homer, a Końca epopei — nie musi Tetmajer, wystarczy nam tutaj pierwszy lepszy mag po maturze — wierzący w aforyzmy, w strzelizacje, w rodzaju „wzbij chemiczność, tak jak wzbija się kurz!”. Frywolnie postępując, doprowadziliśmy w końcu, mówiąc krótko, do momentu ostatecznego. Obudzeni nad ranem, w ciepłe letnie lato 3 lipca 21 498 roku (zasługa pogłębianych dekonstrukcji klimatycznych, powtarzanych — co drugie millenium) uzmysłowiliśmy sobie zaraz po przebudzeniu, że żyjemy… w Maisons-Lafitte, zwanym na Marsie Maisons-du-Monde… Kolejnego dnia przebudziliśmy się już gdzie indziej, kto wie, czy nie w Zagłębiu Loary, albo w Perth — w jakimś dworze szlacheckim, który w panice domestykalizując, nazwaliśmy, jakże kuriozalnie, „australijskim dworem Artusa” — kolejny dzień upłynął nam dla odmiany (oby: odmiany na lepsze) w Aix-en-Provence — tak oto miasto Tetmajera i Chałubińskiego stało się prawdziwą domaine des Bermudes, „bermudzką posiadłością ziemską”, a niewiadome zwyciężyły równanie, w które były wpisane, którym (równaniem) były (owe niewiadome) zdominowane (do czasu — jak się okazało). Największy ontologiczny kryzys Układu Słonecznego — nazywany, niekiedy, „wybuchem reaktora bytu”, czy „ontologiczną katastrofą nuklearną”, zagnieździł w nas po olimpijsku dojmujące, chociaż całkowicie dobrowolne, détermination à améliorer. Postanowiliśmy na stałe, nałogowi kulturoholicy, genoholicy, nautoholicy, teoholicy: krótko mówiąc, dandysi noumeno-monumentalni — wrócić — z wszystkich zasiedlonych planet naraz. Na Ziemię…


tekst jest fragmentem powieści Karola Samsela, Prima (w przygotowaniu)

Karol Samsel (ur. w 1986 r.) – poeta, krytyk literacki, filozof, doktor habilitowany nauk humanistycznych, doktor filozofii. Zastępca dyrektora w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej UW, adiunkt w Zakładzie Literatury Romantyzmu i kierownik Pracowni Historii Dramatu 1864-1939 Wydziału Polonistyki UW, członek Polskiego Towarzystwa Conradowskiego. Laureat nagrody imienia Władysława Broniewskiego (2010) i zdobywca statuetki imienia Wandy Karczewskiej (2011). Redaktor działu esejów i szkiców w kwartalniku literacko-kulturalnym „eleWator”. Mieszka w Ostrołęce. Wydał m.in. tomy wierszy: Dormitoria (2011), Altissimum-Abiectum (2012), Dusze jednodniowe (2013), Więdnice (2014), Prawdziwie noc (2015), Jonestown (2016), Z domami ludzi (2017), Autodafe (2018), Autodafe 2 (2019), Autodafe 3 (2020), Autodafe 4 (2021), Autodafe 5 (2022), Fitzclarence (2022), Autodafe 6 (2023), Choroba Kolbego (2023) i powieść Nie-możliwość Piety (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content