Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MACIEJ KULIS

Choroba

Ojciec chorował przysłowiami, które, zmieszane w jego ustach, miały ciężar papieru, oderwanej jednej kartki i nonsensowność urzędniczego wywodu. Jak będziesz dbał, tak cię widzą, tak cię piszą, pamiętaj, pokorne ciele psiej skóry się nie słucha, i tak dalej, i tak częściej, gdy mu szał narastał, gałka pierdolnięcia przeskakiwała konsekwentnie na kolejny bieg. Im więcej obłędu, tym więcej papieru, waty. Tym więcej niestworzenia. Tym więcej kisielu, przeźroczystego i bez treści.

Wszystko rozumiałem. Rozumiałem dobrze wioskowy źródłosłów, archetyp przetrwania na przestrzeni kilku kilometrów, a jednocześnie nic nie rozumiałem. Synek, słyszałem, zamknięty w Volkswagenie, skąd nie ma ucieczki, szczególnie, gdy jedzie, w mikrym i oszczędnym Volkswagenie, w dieslu, kupionym od starej baby, która nim nie jeździła, a która go kupiła od młodego Niemca, sam musisz zadbać o swoje życie, ja nie mogę ciągle o tym myśleć, bo długo, kurwa, nie pożyję. Staliśmy na światłach i jechaliśmy na sierpniową katorgę, jak ją nazywałem. Sierpniową katorgą były urodziny dziecka mojej siostry, grudniową katorgą było Boże Narodzenie, a Wielkanoc była po prostu katorgą. Nigdy nie rozumiałem, i dobrze wiedziałem, że nie byłem w tym odosobniony, i nie była to też oryginalna myśl, fenomenu wspólnego jedzenia. To całe chrzęszczenie, chrupanie, wciąganie, pochłanianie. Mlaskające dzieci i czasem dorośli. Zrytualizowane ciamkanie, cmokanie i bulgot w jelitach. Starałem się unikać tego typu atrakcji (czasami miałem wrażenie, że w ich wyniku dostałem lekkiego PTSD), ale tutaj akurat trudno było mi się wymigać. Brak pieniędzy na ucieczkę, brak pieniędzy na własny pokój.

Siedziałem więc cicho, podskakując, kiwając się na nierównościach drogi razem z samochodem. Byłem z nim związany. Ojciec cały czas coś mówił, a ja nie słuchałem. Zastanawiałem się jedynie, skąd w nim tyle strachu, skąd tyle rozpaczy, która się ostatnio ujawniała. Czasem nawet jako agresja. Chociaż rzadko. Bardziej dobijał jego ból. Wracający depresyjny lęk.

Mi nikt nie mówił, dlatego ci mówię, mi nikt nie doradzał, nikogo nie miałem. Powtarzał to setki razy, a ja dobrze wiedziałem, że mówi to również, jak nie przede wszystkim, samemu sobie. Że stara się wypełnić wielką dziurę. Zakrzyczeć strach.

Przychodził wcześnie rano, bełkocząc, że kto rano wstaje, ten wstaje i daje, najczęściej, gdy sam trafiałem w dół, i nie dość, że nie mogłem zasnąć, to ledwo mogłem wstać, z pulsem bólu w głowie, z różnymi wizjami skończenia kariery, odganianiem ich, dotrwaniem mechanicznym poprzez dzienne czynności, bezwładnie do piętnastej, kiedy zaczynało powoli puszczać. Miał nosa. Trzeba mu było przyznać, że miał nosa. Okazywało się, że byliśmy do siebie podobni bardziej, niż mogłem wcześniej przypuszczać.

Po kilku dłuższych dołach zacząłem mieć lęki. Co było w sumie zabawne, bo nic a nic się nie bałem. Nie robiłem ofiary, nie chowałem po kątach. Nie unikałem rozmów z ojcem, z ludźmi, czy okazji do zatrudnienia (trzy lub cztery nieudane rozmowy kwalifikacyjne, poza tym telefon milczał). Kiedy wracał z pół etatu, gdzie dorabiał do przedemerytalnego, i przekręcał klucz w zamku, chrzęszcząc i klekocząc, czułem strach. Trzewia mi chrzęszczały i klekotały, zamieniały w przykry lód. Jego zwykłe życzliwe przywitanie powodowało, że miałem wewnętrzne napady, wybuchy w środku. Zastanawiałem się, co to niby ma być. Poczucie winy? Przecież to bez sensu.

Lęki narastały. Miałem napady złości, smutku, winy, żalu, wszystkiego do środka. Wszystkiego do siebie. Nie rzucałem agresją, rzadko bluzgałem pod nosem, ale jeśli już, to tak, żeby nikt nie słyszał. Kiedy chodziłem po okolicy, zdarzało mi się mówić do siebie, i choć nie głośno, to jednak czasem ktoś to zauważał i patrzył się na mnie jak na wariata. A może już byłem wariatem?

Nie miałem roboty po studiach. Póki co miałem dom, ale nie był on moim domem. Był celą zjebanego mnicha. Każdy dom może zostać pierdlem, każda okolica może być pustynią. Każda karawana może się zamienić w cyrk kompletnych wariatów. Każdy przegraniec może sobie tłumaczyć syf tego typu zdaniami: Miałem dom, ale nie był domem.

Mój był pokój. Światełko diabelskie, oczko telewizora. Czerwony punkt oznaczający czuwanie, który zamieniał się w widziadła, mordy i krwawe uśmieszki, gdy budziłem się w środku nocy bądź z półprzytomnego snu, pół godziny leżąc, mrużąc ślepia krótkowzroczne, czy aby na pewno to to, i to w zasadzie ciekawe, i zawsze, kiedy wyrywał mnie sen ze spadaniem lub majaki wdzierające się do rzeczywistości wiszącymi nade mną pająkami, które próbowałem łapać. Plus tępota w głowie. A to była tylko ta mała i dziwna cząstka — najlżejsza — depresyjnej jazdy. Taki był mój niepokój ludziom dobrej woli, który przyszedł sądzić żywych, bo umarłych już zeżarł, kiedy jeszcze mogli żyć. Ciemne widmo, które oblazło wszystko cieniem jak na kacu. Ciemność widmowa — nie tyle ją widzisz, co cię dominuje. Generalnie — zgoda ze Styronem.

Z pokoju wychodziłem, gdy miałem gdzie wyjść, z pokoju słuchałem wrzasków. Na czwartym szło już na ostro: psychiatria i kurwy, alkohol i latające krzesła, środki nocy, dnie całe, trzaskanie drzwiami, kopanie w meble, inwektywy w wannie. Plus dwa zidiociałe psy jak akompaniament — większy i mniejszy. Większy głośniejszy, bo znerwicowany i ciągle niepewny. Suka wyła, gdy zostawały same w domu. Jak miałem gorszy dzień, mroziły mnie te kłótnie. Jakby to na mnie wrzeszczał. Zabawne, myślałem. Zapamiętywałem sobie tego typu mechanizmy. Małe objawy.

Z pokoju wychodziłem, jeśli musiałem gdzieś wyjść, podobnie z wstawaniem. Wszystko siłą inercji, woli, bo to mi zostało. Wtopić się w blok. Zostać elementem szumu. Zmienić kolor na bladą żółć i wejść w nierówności ściany. Zostać prętem. Tak pewnie wyglądałem, gdy gapiłem się tępo, siedząc na sofie, na przeciwległą ścianę — jakbym szykował się do skoku, do zanurzenia.

Co możesz zrobić chorobie, gdy ona tobie wszystko? Gdy otacza cię zewsząd, jest wszędzie: w rodzinie, w państwie, domu? Mój ojciec był hamburgerem. Idealnym zestawem składników: kotlet, bułka. Dół i wielokrotnie przebyta nerwica. Skąd to wiem? Wiem. Mówił mi parę razy, wylatywało mu to podczas ataków depresji, opowieści z życia, że skóra paliła, że spać się nie dało, że nie szło wytrzymać, ale trzeba było, bo była rodzina, były małe dzieci, bo coś innego. Matka była chora (nigdy nie mówił „rak”), wszystko na mojej głowie. Dobrze, że babka pomagała. Ty nic nie wiedziałeś, bo i po co? Problemy by z tego były, w szkole, czy gdzieś. To nie było dla ciebie. Za mały byłeś.

Co możesz zrobić chorobie poza aplikowaniem na kolejne stanowisko? Z płonną nadzieją, że tym razem dostaniesz pracę i dzięki niej się wyniesiesz. Że w końcu jemu pomożesz. Że w końcu będziesz mógł nazwać się człowiekiem. Czułem się przez to wszystko jak ostatni śmieć.

Na sześćdziesiąte drugie urodziny ojca przyjechała siostra i odstawiliśmy szopkę — trzy osoby nieboskie. Tort, szampan, delicje, ciastka, prezenty wręczone jak najbardziej szczerze pod przerośniętym żyrandolem z lidla (świeżo co kupionym) — standardowe sztywniactwo, na które reagowałem szybszym piciem. Ojciec wyciągnął koniak i szybko się nim skuł (miał słabą głowę, prawie nie pił). Teraz mam trzydzieści procent ubytku słuchu od pracy, mówił, a gdy się zatrudniałem, miałem słuch krystaliczny, książkowy. Wiecie, że można było się na mnie uczyć ludzkiej anatomii? Taki byłem wyżyłowany, a teraz? Stawy, kręgosłup, wszystko boli (słyszałem to wiele razy). Byłem rurarzem, a to nie było byle co. Nikt nie pracował tak jak ja. Całe dnie pracowałem, nie miałem siły się rozebrać, by pójść spać. Ale były pieniądze, dużo zarabiałem. Nikt tak nie pracował. Ślązacy w stoczni nie wytrzymywali i wracali do siebie. Woleli tam pod ziemią, bo u nas za ciężko. Ciężko pracowałem. O, teraz mogę nadgarstek objąć, a kiedyś miałem rękę tak wielką, że druga dłoń potrzebna. Asia, słuchaj, zapomnij o miłości, widzisz, trzeba myśleć racjonalnie, a tamto minie. Co tam miałaś z Jackiem, może i on dobry chłopak, chociaż ja tam jemu i jego rodzinie nie do końca ufam, hy, czknął delikatnie, to to już minęło, to już było, idź do przodu, córuś, nie oglądaj się. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, walczył ze słowami, a Aśka kopała mnie pod stołem z miną „ej, ty, zobacz na niego”, co nie bardzo mi się podobało. Wiele można ojcu zrobić. Ojcu, czyli osobie, która na ten termin zasługuje. Można mieć do niego żal, można go nawet nie cierpieć (o patologicznych sytuacjach nie mówię — my się lubiliśmy), ale nie można go poniżać, nawet jeśli o tym nie wie, odbierać mu jednej z ostatnich rzeczy, która mu z wiekiem pozostała — myślałem tak, będąc całkowicie zaskoczonym, że mi to przyszło do głowy — godności. Miałem dziwne uczucie — że jestem starszy niż ona.

Nikt nie pracował tak jak ja — tylko to jedno zdanie pojawiało się zgodnie w dwóch dyskursach, w dwóch światach: w zdrowym i w tym, który okazywał się chory. Łączyło je. Dobrze wiedziałem, że to właśnie ono wlewało to, co chore, do zdrowego świata, że było chorego źródłem.

Jak pierwszy raz poszliśmy z ojcem kosić, mówił, to na drugi dzień nie mogłem się ruszyć. Przez cały tydzień leżałem po pracy obolały. Po tygodniu przeszło i w następnym byłem już zaprawiony. Nie ustępowałem ojcu. Kosiliśmy dzień w dzień. Później wszystkich kolegów na rękę kładłem. Nikt z nich nie pracował tak jak ja. Wszyscy byli słabsi. Szkoda, że nie mam zdjęć z tamtych lat. Wtedy się ich nie robiło.

Niechętnie o wsi mówił. Nietrudno było się połapać, że przeżył głód. Na zdjęciu z pierwszej komunii nie było dziecka, a smutny i niewyrośnięty dorosły. Generalnie powinien być trochę wyższy. Zdarzyło mu się jedynie parę razy wspomnieć o biedzie za Gomułki (brukiew i kartofle, mamrotał wtedy pod nosem, brukiew i kartofle), ale tematu zdecydowanie nie rozwijał. Żadnych przyczyn, czasu.

Zastanawiałem się, kim musiałbym być, żeby go oceniać? Kim musiałbym być, żeby choć próbować go zrozumieć? I co na początek powinien zrobić dobry syn? Znaleźć pracę? Czytać raczej Dziedzictwo Rotha, Nagi sad W.M. niż Braci Karamazow? Zamknąć się w końcu? Jak bardzo rodzicielska powinna być moja miłość do własnego ojca, do głodnego dziecka?

Dobrze wiedziałem, że będę kiedyś bezradny wobec jego odchodzenia. Bez względu na to, kiedy to będzie miało miejsce, co będziemy o sobie myśleć, co sobie zrobimy i kiedy. Nie mogę się przecież tak różnić od ludzi. Wiedziałem też, że myślę o tym nie tylko dlatego, że rytualnie o swoim potencjalnym odejściu przypominał. Myślałem o tym, bo wiedziałem, jaki był jego stan zdrowia: równie dobrze dekada, równie dobrze miesiąc. Myślałem o tym, tak jak ojciec myślał o żołądku — on dotknięty głodem, a ja śmiercią matki. Myślałem egoistycznie, jaka mi po nim pozostanie pamięć. Myślałem również o nim. Myślałem tak w samochodzie, którym jechaliśmy i w którym podskakiwaliśmy na groteskowo krzywym torowisku. Nikt nie pracował tak jak ja, powiedział właśnie mój ojciec, kończąc już swój, krótki tym razem, wywód. Nikt nie pracował, powiedział do siebie. Pomyślał chwilę nad czymś. Zmienił bieg. Umilkł. Widocznie zasępił się. Znałem to. Powtarzał dziesiątki razy, ile czasu stracił na pracę — w stoczni oraz po godzinach — zamiast być z matką i z nami. Skręcił w Małopolską, zaparkował. Zatrzasnął drzwi i włączył alarm. Weszliśmy do klatki. Szliśmy po schodach, na trzecie piętro, nie było tu windy. Między pierwszym a drugim stanął. Zatrzymałem się. Coś się stało?, zapytałem głupio. Dobrze wiedziałem, że nigdy by nie mi pozwolił na jakąkolwiek pomoc. I dobrze wiedziałem, że to zniszczone stocznią płuca. Nie, idź Krzysiek, idź, muszę chwilę odpocząć. Nie ten wiek, powiedział z czymś, co miało wyglądać jak uśmiech, a tak naprawdę było grymasem. Sapnął. Aż mi w uszach zatkało, powiedział. Idź, idź, nie przejmuj się. Dojdę w swoim tempie — znów ten grymas. Więc poszedłem. Nie siląc się zbytnio na czułości. A za mną powoli wtedy szedł, głęboko oddychając, mój ojciec — on. Człowiek, który był zdrowy, a którego zabił od początku do końca chory świat.

Maciej Kulis (ur. w 1985 r.) – poeta i prozaik. Mieszka w Szczecinie. Wydał tomy poetyckie: Wodny świat (2019, III Nagroda w XVI Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Artura Fryza na najlepszą debiutancką książkę poetycką) oraz Zona (2021).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content