Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

PAWEŁ NOWAKOWSKI

XYZ

Xenos stawiał na brud, nikczemność i jaja. Dokładnie w tej kolejności.

Brudził wszystko i wszystkich. Zanieczyszczał powietrze tak, że współpasażerowie szybkich tramwajów, powolnych trolejbusów i wolnych mediów uciekali w popłochu, wyskakując przez okna, włazy dachowe, drzwi ewakuacyjne, przewody kominowe, przepusty dla kotów, rzucając po drodze [na parkiety z daglezji, marmurowe posadzki, podłogi techniczne z płyt modułowych na stalowych wspornikach] mikrofony, kaniony, kamery, szmery, bajery, promptery, budki suflera, urszule, treny, elegie, skargi, piotry, skały, łupki i łupy. Zanieczyszczonych przestrzeni nie dało się wywietrzyć czy zdezynfekować specjalistyczną chemią ani chemiczno-termicznymi czarami prezesów firm sprzątających, mimo szkoleń z aktorskiego emploi i mydlenia oczu fachowym, nic nie znaczącym słownictwem. Zabrudzone przestworza należało zutylizować jak azbest.

Nikczemnie zachowywał się względem zwierząt. Kotom, po usypiającej iniekcji na odległość, za pomocą pneumatycznej strzelby Palmera zakupionej za jedyne jedenaście tysięcy złotych [w tym VAT], golił futro [tym razem było to doskonałe urządzenie niemieckiej jakości zwane Moser Max 45, za jedyne sześćset złotych (w tym VAT)] i na ogolonej skórze demi-permanentną farbą wymalowywał śląskie kody pocztowe. Psy podrzucał do góry, posiłkując się wynalazkami Wernhera Magnusa Maximiliana Freiherra von Brauna, jeszcze z czasów synekury w Luftwaffe, tak by dolatywały do pułapów osiąganych przez samoloty wojskowe, a papugi częstował zasłonami chmur z palących się [alfabetycznie]: auraminy, azotanu potasu, błękitu metylenowego, chloranu potasu, dekstryny, indygo, laktozy, oranżu metylowego i rodaminy.

Jaja robił sobie z byłej narzeczonej, Xaro. Gdy ta spała w najlepsze, oparta o dębowy blat biurka w gabinecie jednego z wydziałów urzędu stanu cywilnego [prawdopodobnie chodzi o wydział kateringowo-logistyczny], włączał alarm przeciwlotniczy i przyciskami do papieru [takimi postsocjalistycznymi czarno-srebrnymi walcami marki „Skala”] ciskał w okna, tłukąc wypełnione agronem potrójne szyby zespolone, uszkadzając przy okazji drewniane ramy okien, ich ościeżnice i ościeża. Xaro dostawała wtedy zawału, trzęsionki lub nowotworu pępka. Xenos budził ją namiętnym uderzeniem w twarz i proponował:

— Napijmy się herbaty.


Yonatan chciał zbudować statek kosmiczny, taki pojazd, maszynerię, dzięki której mógłby przekonać się własnoskórnie lub przyrządowo-akcesoriumicznie jakoś inaczej, jaka tak naprawdę jest temperatura na Enceladusie czy innym Ganimedesie. Przy okazji łaknął nanomilimetrowego zainteresowania ze strony Yin, koleżanki z pubu, która, gdy grali w recytacyjnego snookera, zawsze zajmowała drugie miejsce — współczesną poezję wielkomiejską miała w małym palcu lewej ręki, a rolnicze rymowanki żniwne dzierżyła pod pachami — a on zawsze był przedostatni.

Przed snem myślał o rodzaju napędu latającej jednostki i choć silniki na antymaterię lub termojądrowe, ze względu na impuls właściwy, będący iloczynem ciągu i czasu, przez jaki silnik jest włączony, wydawały się najbardziej obiecujące, szkopuł jednak tkwił w niedostatecznym systemie hamującym i dlatego ciąg jonowy, wykorzystujący ksenon jonizowany falami radiowymi lub mikrofalami, wydawał się najatrakcyjniejszy do podróży w Układzie Słonecznym. Jednak żółw i zając to bestie z zupełnie innych bajek, a eksperymentując z jonami w laboratorium, można umrzeć z nudów.

Co innego w cukierni, tu zawsze coś się dzieje: można obsługiwać awangardowo-futurystyczne maszyny i urządzenia cukiernicze, pracować w profesjonalnym zespole zarządzanym przez arcymistrzów cukierniczych stymulacji procesów odkrywania zasobów, dekorować ciasta fantastycznym smakiem kremowym i z wysokiej jakości naturalnych składników bez dodatku konserwantów, ręcznie wykonywać skomplikowane desenie zaprojektowane przez światową czołówkę ekologicznego wzornictwa, wreszcie tu personifikuje się dokładność, odpowiedzialność i paradygmaci precyzja… Yonatan, między co trzecią z wyżej wymienionych czynności, stawał pośrodku krzątających się parobków kuchennych i proponował:

— Napijmy się herbaty.


Zachariasz zaczytywał się w romansach. Uwielbiał, gdy bohaterowie powieści nie dogadywali się co do koloru ślubnej papeterii, rozstawali się na dobre, a przede wszystkim na złe, ona rzucała się wtedy z norweskiego klifu w lekkiej pelerynie, którą miotały szalone przybrzeżne wiatry i przyciąganie ziemskie, a on otwierał sobie żyły w nadgarstku otwieraczem do konserw i gasł, recytując tekst którejś z piosenek śpiewanych przez agentów CIA w samolotach z duraluminium [U2].

Ewentualnie: ona mu z kosza dawała maliny, a on je łykał łapczywie, krztusząc się i umierając w spazmach. Ona tymczasem zapadała w melancholię i ginęła w katastrofie kosmicznej, spowodowanej zmianą orbity Księżyca i kolizją z Ziemią.

Ewentualnie: on dawał jej kwiaty do wianka, a będąc nieukiem w dziedzinie kwiatoznawstwa, ofiarował jej berberys, który po upleceniu wianka i przymiarce jak u krawca, wbił ciernie w jej głowę, przebił czaszkę i sperforował mózg, doprowadzając do przejścia na drugą stronę rzeczywistości. On, widząc swe dyletanctwo, pobiegł do księgarni [już ostatniej w Europie] i ukradł atlas roślin. Niestety, atlas był po węgiersku, więc nie czekając na kolejne tsunami fal grawitacyjnych, walnął się atlasem w łeb i jęcząc po modrzewiem, rozpłynął się niczym lekki powiew wietrzyka.

Zeynep, sąsiadka Zachariasza z celi obok, wolała prozę na wskroś współczesną, pełną fermetatywów, gdzie dwunastoletnie matrony, mszcząc się za tysiące lat ucisku, gwałtów i przymusu prania skarpetek, wlewały w siebie teralitry spirytualiów i kopcąc kopy szlugów, biczowały wydelikaconych samców szpicrutami z rzemieniami zakończonymi wymyślnymi japońskimi kolczugami. Gdy któryś z samców zdechł, pozostali musieli zjadać wnętrzności denata i afirmatywnie dziękować władczyniom za ucztę dla ciała. Zmarłymi lub ich resztkami posilały się też progresywne zwierzęta domowe: bażanty, kuny, żubry, borsuki i jednorożce. Proza ta poświęcała też dużo uwagi krytyce kalifatów, watykanów i nepalów, zachwycając się jednocześnie astrologią, kołczyngiem i ekonomią płciową. Na koniec okazywało się, że wszyscy bohaterowie są szczęśliwi, bo martwi, a cyfrowe kopie ich myśli leżą zdeponowane na rosyjskich serwerach. Po lekturze, odurzona zaangażowaną twórczością Zeynep przyczołgiwała się do Zachariasza i drapiąc się po zarośniętym policzku, proponowała:

— Napijmy się herbaty.

Paweł Nowakowski — Euzebiusz Wendt.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content