Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

JULIA RYBICKA

Bez znieczulenia

Nie zdziwię się, jeśli pewnego dnia ktoś będzie mi kazał przeprosić za swoje istnienie. Będę szedł ciemnym korytarzem śmierci, a wszyscy dookoła, te twarze szarańczy, które musiałem widywać każdego dnia, zaczną mi złorzeczyć i wyjadać oczami resztki godności, jakie zachowam na czarną godzinę. Nie ulęknę się niczego. Moja dusza od dawna choruje na raka, więc co mi pozostało z tego bytowania w ziemskich zaświatach, gdzie nawet kosz na śmieci spogląda na ciebie podejrzliwie. Śmieję się pod nosem, bo wciąż uważam się za lepszego od innych. Wciąż tworzę opozycję ja — oni, pełzający robak i atakująca go szarańcza, ja choruję inaczej, rozkładam się w ogniu nienawiści, której źródło wypływa na zewnątrz, moja jedyna wina, za którą sam bym siebie najchętniej ukrzyżował, to niechęć. Nie mam chęci się bronić, dlatego cały ten proces można określić jako kanibalizm legalny.

Trzymam w dłoniach podobiznę mojej matki, podobiznę, czytelniku, bo ona od dawna nie żyje, a to co było w niej prawdziwe, to ruchy dłoni przeczesujące moje skołtunione włosy, jej potężne ciało świętej krowy, którego woń otulała moją skórę w chwilach, gdy potrzebowałem wiedzieć, że nie jestem sam. Osiadał ten zapach afrodyzjaku matczynego w kątach niewielkiego mieszkania, jakie wynajmowaliśmy na trzecim piętrze tuż przy rogu głównej ulicy, i penetrował wnętrza mebli pamiętających jeszcze dawną epokę. Żyło nam się względnie dostatnio, mimo iż bez udziału finansowego ojca. Rok przed moimi narodzinami służby wydały na niego wyrok śmierci. Był za dobrym człowiekiem, a dla takich nie ma tu miejsca, ale o tym przekonałem się dopiero później, kiedy mnie samego wykastrowano emocjonalnie, jednak jest to historia na tyle traumatyczna i sądzę, że bezużyteczna w świetle czynionych tu wyznań, że pozwolę ją sobie pominąć.

Małgorzata, bo takie imię nosiła moja matka, nie miała serca na każdą okazję. Często je gubiła, nerwowo przeszukiwała wnętrze torebki, jakby spodziewając się na nie natrafić, by następnie z rezygnacją wzruszyć ramionami: „przynajmniej próbowałam”. Do tej pory nie jestem pewien, czy czyniła to z wprawą aktorki, czy faktycznie nie miała świadomości, że jej działania były niedorzeczne, wręcz śmieszne. Nie mnie to oceniać, wszak ta kobieta mnie urodziła, znosiła i zaszczepiła we mnie jakże cenny instynkt przetrwania w świecie rozsypującym się jak domek z kart. Ona, w przeciwieństwie do mnie, była dumna z osiągniętego kompromisu na granicy być, a naprawdę żyć, podczas, gdy ja, głupi, zmagam się ze sobą i ta pozorna akceptacja stanu rzeczy mnie męczy, bo jak można być dumnym z bezwładu moralności, z wiwatowania na każdą rzuconą mi pajdę chleba, z tego, że ja jestem, a inni już nie. Tak się po prostu nie da, kiedy Daimonion kłuje cię w nerkę. Chyba że wypatroszno cię ze wszystkiego, co tak naprawdę ludzkie. Nie chcę oceniać mojej matki. Na tym koniec.

Co się tyczy innych bliskich mi osób, przepraszam zbliżonych do mnie w czasie odległym, gdyż nie istnieją dla mnie w żadnym teraz, a jedynie dryfują gdzieś na morzu pamięci, jak resztki jedzenia, których nikt już nie potrzebuje. Każdy z nich cieszy się życiem opartym na półprawdach, mikrokłamstewkach, uroczych, gorzkich niejednoznacznościach, niech się cieszą, póki mogą. Ja ze swoją prawdą będę nieszczęśliwy, ale kompletny, chociaż pękałem niejednokrotnie, zawsze dawałem radę pozbierać się, gubiąc co prawda parę niezbędnych kawałeczków. Dla mnie, czytelniku, nie istnieją kompromisy, dla których człowiek się tak podle sprzedaje, choć zdaję sobie sprawę, że mogą posiadać w sobie jakiś potencjał szczęścia, są jak wygodne fotele wypchane trupem, możesz w nich rozpościerać swój żądny komfortu tyłek, ale zapachu gnijącego mięsa nie zignorujesz.

Człowiek nie powinien spędzić całego swojego życia, czekając na śmierć. Chciałem robić w życiu coś więcej niż tylko „być”. Coś więcej niż to, do czego sprowadza nas system. Nim odkryłem, jak bardzo się upraszczamy, żyło mi się względnie szczęśliwe. Ukończona edukacja, ale bez szczególnego wyróżnienia. Opuszczenie rodzinnego gniazda (a raczej złotej klatki), po wyfrunięciu znalezienie taniego lokum w centrum miasta, monotonna praca w banku. I te nieszczęsne cyfry, cyferki, cyferynki, do których mam wstręt nieprzezwyciężony, ale umysł mój sprawnie się z nimi wówczas rozprawiał. Do rzeczy, Tobiaszu, nie będziesz przecież zanudzał ich swoją pracą. A więc… W pewnym momencie ten szklany witrażyk, przez który oglądałem świat, pękł. Przeraziła mnie identyczność wszystkiego. Zaczęło się wpierw od kobiet. Wcześniej umykały mojej uwadze. No cóż, winien był pewien nieuświadamiany przeze mnie kompleks Edypa. Gdy zauważyłem pierwszą, nie mogłem wyjść z zachwytu nad symetrią, podług której ktoś zbudował tę piękną twarz. Obejrzałem się bezczelnie, mierząc każdy fragment jej odsłoniętego ciała. Nim uszedłem dalej, zdziwiony zobaczyłem ją ponownie. Jak bardzo los igrał ze mną, że zestawił dwie identyczne kobiety o tej samej porze! Obejrzałem się ponownie, lecz tym razem ze zdumienia nad istotą jej rzeczy. Szedłem dalej na wpół omamiony, na wpół przepełniony jakimś dziwnym metafizycznym niepokojem. I stało się. Ona była tam. Szła w moim kierunku, uśmiechając się namiętnie. Te same usta, prosty nos, długie włosy, opalone nogi i pełny biust. Mój zachwyt opadł, jak wszystko to, co się we mnie wznosiło od dłuższej obserwacji. W zwojach mózgowych zrodził się lęk, tak paraliżujący i tajemniczy, że dłużej nie mogłem przebywać w towarzystwie tej postaci. Zacząłem uciekać w kierunku skweru, a za sobą słyszałem tylko chichot i stukot ciężkich obcasów. Wtedy pojąłem, że wszystkie kobiety wyglądają mniej więcej tak samo, a ich twórcy to zwykli bluźniercy Matki Natury. System ogarnął ich myślenie, złowił na wędkę zleżałe kompleksy i zmatrycował cielesność, pozbawiając ją unikatowości. Nie mogłem tego znieść. Zwyczajnie i po chamsku zwymiotowałem na Pomnik Wszechwolności Wszechrzeczy. Gdy spojrzałem w górę, znowu zalała mnie fala obrzydzenia, ale musiałem się powstrzymać z uwagi na regularny objazd służb mundurowych.

Tak, czytelniku, to co miało być chwilową modą, stało się częścią systemu zniewalania. Ale nie tylko kobiety były jego częścią. Każdy z nas miał obowiązek (obligatoryjny) posiadać dokładnie sporządzony spis informacji łącznie ze zdjęciami i filmami na platformach internetowych. Każdy dzień, każdy posiłek, wydalone metabolity i niedawno kupione meble musiały mieć swoje odzwierciedlenie „tam”. Musieliśmy spędzać na tym cyber Marsie średnio cztery godziny dziennie, o ile nie dłużej. Nagrodą dla tych najbardziej zagorzałych, aktywnych neospołecznie, były rzecz jasna pieniądze i bony do farmakożerii — sklepików z kapsułkami na dobre samopoczucie. Mówię, to, co kiedyś było wyłącznie śmieszną modą, stało się plagą neoniewolnictwa. Nigdy nie pociągały mnie wirtualne komnaty, gdzie można było znaleźć dosłownie wszystko, choć większość znanych mi ludzi bawiła się w te niewinne na pozór przedstawienia. Potem przyszedł i czas na mnie, na matkę, na sąsiadkę, a nawet na jej psa. Dlaczego nie wspomniałem o ojcu? Domyśl się, inteligentny homo sapiens. Nie pasował. A zasada jest jasna: jeśli nie pasujesz, to się dopasuj. Innej opcji nie przewidziano. Pociesza mnie jedynie myśl, że umarł, jak przystoi na człowieka, a nie został, tak jak my wszyscy, bezczelnie wykasowany. W moim świecie, czytelniku, jesteś tak żałośnie prosty, że nawet nie giniesz, nie rozkłada cię robactwo kawałek po kawałeczku. Jedno kliknięcie czyni cię martwym. Bez żadnego śladu na sumieniu twórców. O ile w ogóle słowo sumienie nie jest już archaizmem.

Będę się streszczał, gdyż czasu mam coraz mniej. Nie dlatego, że ktoś wydał na mnie wyrok. Wydałem go na siebie sam. Nie ocalę swojej duszy, nie ocalę swojego istnienia, ale ocalę to, co zostało nam wydarte — wolność. Dla innych to marna szmata, łach pozbawiony splendoru. Dla mnie wolność to definicja ludzkiego ja.

Strażnik zobaczył dziwnego człowieka, którego ciało było istną geometrią blizn. Pulsowały jak bijące serca dzieci, które się jeszcze nie narodziły. Jego księżycowe oczy, czyste, niezmącone szkliwa, wyzywająco spoglądały na przechodniów. To wariat, zaczął szeptać sam do siebie. To członek anarchii. Zlikwidować albo ukorzyć.

Zaczął zmierzać w kierunku mężczyzny. W pewnym momencie podejrzany wyjął zza pazuchy srebrnobiały ekran i z impetem rzucił nim o ziemię. Wszyscy dookoła zamarli z przerażenia. Błąd systemu. Naprawić. Zniszczyć. Ekran rozlewał się, parując jak poranna kawa, drażniąc zapachem metalu wrażliwsze nozdrza gapiów. Ukorzyć. Mundurowy zaczął biec w jego stronę z bronią wymierzoną prosto w pierś zamachowca. Ten jednak był niewzruszony. Niedaleko słychać było głosy tłumu zmierzającego do Pomnika Wszechwolności Wszechrzeczy. Amorficzna masa zniewolonego gatunku ludzkiego w ekstatycznym pobudzeniu, nie wiedząc nawet po co, nie zadając sobie pytań: jak i dlaczego, rozprzestrzeniała się ze skutecznością równą kile. Strażnik zdekoncentrowany, wybity ze schematu postępowania, wbił wzrok w Niepasującego tak, jakby oczekiwał od niego pomocy. Wystarczył zaledwie moment, by mrowisko zmechanizowanych człowiekowatych dumnie paradowało już po zwłokach ekranowej brei. Strażnik krzyknął coś, ale jego głos zniknął, pochłonięty przez stukot miarowego chodu. Wydarzyło się coś, czego się nie spodziewał. Zamachowiec zamiast uciekać, zaczął iść w kierunku zautomatyzowanej biomasy. Otworzył szeroko ramiona, jak gdyby chciał nimi objąć całą tę ludzką szarańczę, która zmierzała wprost na niego — bezmyślna, okrutna, wypaczona przez piksele armia bezmyślnych kolektywów. Zamknął oczy, a na jego ustach spoczęła modlitwa. Nie wiedział, do kogo się modli, ale wiedział po co. I nagle runęła na niego ta krwiożercza posoka, pochłaniając każdy fragment jego ciała, upajając się ostatecznym zwycięstwem, aż nie było już nic, co można by było anihilować. Wtedy ruszyła dalej, aby zbierać gorliwych wyznawców i potępiać tych, którzy odważą się na Odłączenie.

Julia Rybicka (ur. 2000 r. w Kole) — studentka filologii polskiej II stopnia oraz logopedii. Zwyciężyła w konkursie „Twórcze zaniemówienie” w kategorii poezja, organizowanym przez pismo ,,Brak Słów” (2022). Wiersze publikowała w: ,,Afroncie”, ,,Akancie”, ,,Bezkresie”, ,,Braku słów”, ,,Helikopterze”, ,,Histerii”, ,,Migotaniach”, ,,Mojej Przestrzeni Kultury”, ,,Pisarze.pl” i ,,Wyspie”. Jest współautorką tomu poezji Koty w butach i inne wiersze o miłości (2024).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content