Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MACIEJ KOWALSKI

Osiedlowy autobus

Popołudniowy upał tego dnia doskwierał szczególnie wszystkim mieszkańcom. Na skraju miasta młody chłopak wsiadł do autobusu, który nadjechał niespodziewanie szybko, zgodnie z planem, ceremonialnie zahaczając o zatoczkę. Młodzieniec postanowił podjechać ostatnie metry do domu na obiad, zamiast wędrować przez garaże i stare, kilkurodzinne domki na granicy z parkiem. Pora była dość kluczowa dla ruchu. Pełnia, godziny szczytu, choć tutaj akurat nieodczuwalne. Kierowca, ukryty za ciemnymi okularami, ubrany w krótką, jasnoniebieską służbową koszulę, otworzył zamaszyście drzwi, które połknęły czekających przy wiacie ludzi, momentalnie, jak kurtyna. Było ich niewielu, a wśród nich chłopiec. Wchodząc po stopniach do środka, zmierzwił potargane włosy i podciągnął torbę, którą miał przewieszoną przez ramię. Słońce przygrzewało w szyby, jeszcze próbując zaznaczyć swoją siłę, może nawet zbyt uciążliwą. W środku jednak klimatyzacja łagodnie wionęła, oddzielając od klimatu na zewnątrz. Chłopiec trochę zdziwił się, że jest pustawo i prawie nikogo nie ma, a ci, którzy są — stoją. Także te osoby, z którymi wsiadł, nie kwapiły się zająć choćby jednego krzesła. W sumie dobrze — więcej miejsc do siedzenia. Można wybrać, można pogrymasić. Usiadł przy oknie, na wprost maszyny z biletami, bagaż kładąc na kolanach. Zastygł z półotwartymi ustami. Dodało to jego kształtnym oczom, chronionym kurtyną młodych powiek, wyrazu nieco poważnego zamyślenia. Jak dziecko, choć dzieckiem już nie był. Był dorastającym chłopcem.

Obok niego kobieta, w sile wieku. Łypała na niego przez moment, a gdy już się rozsiadł, jej spojrzenie zyskało na intensywności. Jakby prężyła się do skoku. Wyjął telefon, lecz po chwili ów babiszon nachylił lekko ku niemu głowę, napinając swoją kolorową kurteczkę i przyciskając do spódnicy egzemplarz jakiegoś czasopisma.

— Czyżby cię nie wychowano, chłopcze? — zapytała z pretensją, taksując go, jakby był co najmniej z Marsa. Jej cel przeniósł na nią wzrok z ekranu ajfona. Miała wyjątkowo krwiste, nienaturalnie duże usta, co nadawało jej wygląd, jakby przepracowała ostatnie lata w domu publicznym.

Zanim odpowiedział, odnotował kolejną dziwną rzecz w tym autobusie: ludzie czepiają się nie wiadomo czego.

— Słucham? Co Pani mówi?

— Nie zauważyłeś, że to jest miejsce tylko dla ludzi po sześćdziesiątce z laską? — W jej głosie groza zmieszała się z precyzją urzędowej wykładni.

Chłopiec w pierwszej sekundzie nie wiedział, jak zareagować. Odwrócił głowę od mentorskiego oblicza i spojrzał za siebie. Faktycznie. Z tyłu, na obitym niebieskim siedzisku był przykręcony żółty, wyraźny znak ukazujący człowieka podpierającego się laską. Patrzyła na niego w napięciu, jakby zastanawiała się, co teraz zrobi. Spojrzał na nią ponownie. Kątem oka zauważył, że inna kobieta, wrzucając pieniądze do otworu maszyny przed nimi, przy każdym brzdęknięciu spogląda na nich ciekawie.

— A Pani jakoś tutaj siedzi — odparł trochę rozbawiony, z uśmiechem. — A nie ma Pani laski. — Nie wyglądała bowiem na starą (lub starszą — wersja z „sz” dla tzw. kulturalnych ludzi) kobietę.

— Ale mam parasol! — odpowiedziała, pokazując swoją tęczową dumę opartą o ściankę autobusu, choć nie wiadomo było, do czego jej służyła przy takim upale. — Mogę tu siedzieć. — wskazała nauczycielskim gestem taki sam, choć nieco przyblakły znak, widniejący z tyłu jej autobusowego krzesła, tym razem z wizerunkiem siedzącego człowieka, obok którego stał parasol. — Musisz usiąść gdzie indziej.

Chłopiec, trochę zdezorientowany, wstał, przytrzymując się poręczy, bo autobus właśnie skręcał mocno w lewo, zjeżdżając z góry. Kilka rozpadających się domków działkowych zamigotało mu przed oczyma. Nad dwoma z nich unosiła się chmura zielonkawego dymu. W tle rozciągnęła swoje ramiona leśna ściana, łagodnie układając się w pasmo Wzgórz Bukowych. Ten widok błyskawicznie rozbił łoskot torby zahaczającej o przednią ściankę pojazdu. Ze słabszym już uśmiechem przelotnego zwątpienia (pojawiającego się w tych momentach, gdy kruszy się młody świat), wciąż trzymając rękę na uchwycie, rzucił swoje cztery litery na siedzisko po prawej stronie autobusu. Biała koszulka, tu i ówdzie wilgotna, odwinęła się, pokazując kawałek trzynastoletniego ciała, a nogi, okryte tylko skromnymi szortami zalśniły gładkością w powietrzu. Mężczyzna siedzący tuż przy oknie odwrócił leniwie wzrok kontemplujący tory kolejowe i spojrzał nań, podziwiając pocieszne podrygi nastolatka. Być może był dyskretnym, makiawelicznym słuchaczem całego zajścia ze starszą pasażerką. Chłopiec poprawił swoją koszulkę, pogłaskał ją palcami, jakby w zamyśleniu. Jego wzrok wskazywał na powierzchowną ranę w tak wrażliwej, bo młodej duszy. Mężczyzna nawilżył górną wargę końcówką języka.

— O, cóż za miłe spotkanie, tak nagle, w samym centrum tego odludzia. Ze szkoły? — zapytał, spoglądając na niego ciepło.

— Nie, od kolegi — odparł młodzieniec, rzucając na niego uśmiechnięte spojrzenie, strząsając jednocześnie w otchłań ów nieprzyjemny, chwilowy incydent, którego był uczestnikiem. — Mieszka tu blisko, byliśmy razem też na zawodach. Dzisiaj są, tam przy pomniku, ale na boisku też…

— Zawsze warto się dokądś wybrać, nawet nie trzeba za daleko, po prostu, aby chodzić. Zwłaszcza teraz, gdy nie szczędzi się pieniędzy na nic. Ty to masz szczęście, że się urodziłeś właśnie tutaj, masz tyle nieoczekiwanych atrakcji, na lata, ja mieszkam od niedawna w sumie. No, ale co tam u rodziców słychać?

— Zapewne jeszcze siedzą w pracy. Błąkać się, fajna sprawa. A twoich zapewne już nie ma. Skąd w ogóle wracasz?

— Musiałem załatwić w urzędzie parę spraw. Rozmawiałem ostatnio z twoją Mamą, widzieliśmy się.

To była ciekawa informacja. Do dzisiejszej kolekcji. Ciekawe, co na to ojciec.

Przez kilka minut milczeli. Chłopiec spoglądał teraz na szkolne boisko po lewej stronie, ignorując wciąż pełen podejrzliwości wzrok starszyzny, zerkającej ze starannie odmierzoną regularnością na jego twarz. Przed szkołą urządzano właśnie samozwańczo jakąś wyjątkowo ostrą rywalizację. Jej uczestnicy zdawali się w ogóle nie zwracać baczenia na ogrodzenie, jakie dzieliło ich od drogi i sąsiednich bloków. Ćwiczyli wszędzie. Młodzik wypatrzył parę znajomych twarzy pod gołym, bezchmurnym niebem. Szary budynek, magazyn na różne narzędzia, także te przeklęte, wyrastał dumnie, choć bez dawnej chwały, zasłaniając sklepienie w dalszych fragmentach osiedla. Przez chwilę nawet przeszło mu przez myśl, aby nakręcić film lub zrobić zdjęcie, ale już pojawił się parking samochodowy. Wyjął z torby leżącej bezładnie na podłodze butelkę wody mineralnej. Wypił kilka łyków, zakręcił, schował z powrotem. Długimi, porcelanowymi palcami znów odgarnął włosy. Pokręcił głową, sprawiając, że znów wróciły do poprzedniego, przyzwoicie rozczochranego stanu. Pochylił się, wbijając wzrok w swoje trampki i pocierając o siebie wewnętrzne części dłoni. Oddychał mocno, jakby chciał sprawdzić, czy jeszcze umie to robić, albo po prostu chcąc wypróbować swoje możliwości po wyczerpującym sprincie, jakiemu się poddał. Towarzysz-sąsiad świdrował go nieprzeniknionym wzrokiem przez dłuższą chwilę.

— Wiesz, że nie powinieneś siedzieć obok mnie?

Teraz, kiedy mężczyzna zaczynał się chłopcu podobać, nagle znów stał się odległy.

— A niby czemu?

— Bo to miejsce dla kobiet w zaawansowanej ciąży.

Chłopiec obawiał się znów odwrócić głowę, więc uwierzył na słowo (rzeczywiście, był tam specjalny znak, słonecznej barwy, przedstawiający tym razem brzuchatą kobietę).

— Jak staniemy na najbliższym przystanku, to lepiej przesiądź się gdzie indziej.

— To może tam? — chłopiec wskazał miejsce po drugiej stronie drzwi, akurat puste.

— Nie, nie, nie, tam są koperty. Do niedawna było można, ale teraz wprowadzili…

Autobus zatrzymał się z cichym prychnięciem.

— Leć, powodzenia!

Gdy drzwi się otworzyły, chłopiec usiadł znowu, już po raz trzeci podczas tak krótkiego odcinka przejazdu. Tym razem koło starca, blisko kierowcy. Teraz obserwowały go już dwie pary oczu. Chociaż nie! Ponad nimi, na tyłach autobusu dostrzegł jeszcze kilka innych. Wyciągnął się wzdłuż oparcia kocim ruchem. Jeszcze tylko jeden przystanek. Krew pulsowała mu w mózgu. Przymknął powieki, chcąc poddać się temu uczuciu. Przez chwilę dźwięczało mu w uszach. Zawirowało wokół i pociemniało z powodu ciśnienia. Zdjął koszulkę, obtarł się nią nieco bezwiednie i zmiętoszoną wcisnął do torby. Po sekundach wydających się wiecznością, ale jednocześnie obniżających napięcie, nagle poczuł, jak ktoś przyciska laską okolice jego jędrnego uda, a potem mechanicznie wkłada ją do otwartej torby. Mężczyzna obok najwyraźniej wyrażał w ten sposób jakąś niemą naukę, bo uniósł się lekko i wskazał na kobietę, która właśnie gramoliła się z dwoma siatkami do środka pojazdu.

Chłopiec, nauczony doświadczeniem, jak każdy młody człowiek skorzystał z tego, czego się nauczył.

— A Pan nie powinien siedzieć o tam, na miejscu ludzi z laską? — Wskazał palcem przed siebie z błyskiem nadziei w ufnych, wyrazistych oczach, że zrozumie jeszcze mechanizm komunikacji rządzący tym autobusem.

— Co za bezczelność! Ja mogę siedzieć, gdzie chcę. Pomóż lepiej tej pani i ustąp jej miejsca. Możesz postać.

Mimo wielu wolnych miejsc w autobusie, chłopiec z szacunku do autorytetu wstał, nie dbając już o równowagę. Kobieta najwyraźniej uznała, że zrobił to specjalnie dla niej i podziękowała mu niezbyt wymagającym uśmiechem, dając do zrozumienia, że był to jego święty obowiązek.

— Dziękuję kochanie. Jesteś naprawdę bardzo miły. Mam syna w twoim wieku — pochwaliła się.

Sponiewierany i zrezygnowany chłopak powlókł się na koniec transportu, szurając po podłodze swoim wiernym bagażem. Opierając się sztywno o poręcz, stanął w pobliżu zajmujących ostatnie miejsca młodych jeszcze mężczyzn. Najwyraźniej przypatrywali się nieszczęsnej przygodzie chłopca z uprzejmym, wstrzemięźliwym współczuciem. Przygodzie, która urosła do rangi lokalnego survivalu. Jeden z nich przy czarnej, podręcznej torbie trzymał butelkę. Nie spuszczali wzroku z jego zaróżowionych policzków i oczu, wyraźnie już posmutniałych. Bardzo starannie analizowali jego lekko opalony od słońca nagi tors i szczupłe ramiona; rozkwitające mięśnie nadawały naturalnie rzeźbionej, mniej atletycznej, sylwetki całemu ciału. Chłopiec, zanim zwrócił na nich uwagę, zerkał tępo na tradycyjny, już namalowany, słonecznikowy symbol na oparciu krzesła, które miał przed sobą. Był to obrazek inny niż te dotychczasowe, bo człowieka z samym tylko kadłubem i jedną ręką. „Pomyśleli o wszystkim”, stwierdził w duchu. Spojrzał na swoją drugą rękę, w której trzymał mocno uchwyt od torby. W jego oczach zalśniły iskry resztek dziecięcego zaciekawienia otaczającą rzeczywistością.

Wyczuwali jego nastrój.

— Możesz usiąść — odezwał się nagle mężczyzna o pogodnym wyrazie twarzy siedzący najbliżej. — Śmiało, nic się nie stanie.

— Bronimy tej miejscówki, jak niepodległości, dla ciebie — odezwał się drugi, sądząc najwyraźniej, że przypodoba się swoją deklaracją.

Na miejscach, gdzie siedzieli, były przechodzące już chyba powoli do legendy żółte znaki — tutaj przedstawiające mężczyznę siedzącego z chłopcem. Widocznie obaj uznali, że teraz — razem z nim — mogliby wreszcie siedzieć legalnie. Chłopiec dostrzegł narysowane dwie główki — większą i mniejszą — równolegle. Uśmiechnął się zalotnie, a zdenerwowanie znikło z jego oczu i tonu głosu.

— Dziękuję! Zaraz wysiadam! — odparł, kiwając głową.

Autobus wjechał teraz na rondo. Zatrzęsło wszystkim, rozwiewając ostatecznie nieprzyjemne wspomnienia tego pasjonującego, krótkiego przejazdu. Tutaj, na wysokości rozwalonego dworku, słońce uciekło za gmach kościoła. Chłód przeniknął do wnętrza. Kiedy drzwi się otworzyły, chłopiec wybiegł z dusznego autobusu. Świeże powietrze u wrót parku pobudziło jego zmysły, przywracając dawną energię. Tylko kierowca spojrzał na niego z bocznego lusterka, a jego okulary przeciwsłoneczne lekko zsunęły się, zatrzymując na dolnej partii nosa. A w tym spojrzeniu chłopiec dostrzegł właściwie wszystko, co miał i chciał dostrzec. Mieszaninę. Zniecierpliwienia, taktu, pogróżki, pożądliwości, radości, wyrozumiałości, spokoju pokonywania kolejnej trasy od nowa.

— Dobrze, że już jesteś. Usiądź na swoim miejscu — usłyszał, gdy przekroczył próg domu i wszedł do salonu.

Maciej Kowalski (ur. w 1989 r. w Szczecinie) — doktor nauk humanistycznych, dziennikarz, historyk, nauczyciel. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Szczecińskim. Był związany z Muzeum Narodowym oraz LO im. Sybiraków w SSF. Autor kilkudziesięciu tekstów: artykułów popularnonaukowych, esejów, omówień i opowiadań. Współredaktor i sekretarz serii monograficznej Film. Historia i konteksty. Publikował m.in. w „Polish Biographical Studies” oraz „Szczecińskich Studiach Archiwalno-Historycznych”.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content