Skip to content

JULIA RYBICKA

Czarci krąg

Świecące łany zbóż oślepiały swym blaskiem kobiety, których dłonie podobne toporom zanurzały się co rusz w morzu pszenicy. Głowy obwiązane kolorowymi chustami migotały jak różnobarwne motyle, a białe sukienki, poruszane podmuchami gorącego powietrza, sprawiały, że postacie jawiły się jako istoty pochodzenia boskiego. Zmęczone twarze, stare i brzydkie, młode i gładkie, wszystkie zestrojone z rytmem natury, pochylały się w gorączce, poddane rygorowi pracy. Najstarsza z kobiet stała na przodzie, i to ona nadawała tempo pozostałym żniwiarkom, które mleko mając jeszcze pod nosem, jurnością postatnicy nie mogły dorównać. Dyszały ciężko jak psy sędziwe, oblizując spierzchnięte wargi, złorzeczyły upalnemu słońcu, niszczącemu ich jędrną skórę. Stara Halka udawała, że nie słyszy tych przekleństw, jeno czasem odwróciwszy się, spojrzała w stronę dziewek, by upewnić się, czy nie ociągają się zbytnio. I tak każda kolejna godzina upływała im w zupełnej ciszy, czasem tylko jakiś bąk zabrzęczał nad uchem, jakby w akcie pocieszenia, czasem sikorka ośmieliła się swym świergotem wypełnić głuchą przestrzeń. Szum pobliskich drzew dopełniał tę pradawną melodię natury, która rozkoszą przenikała każdy, nawet najmniejszy byt.

Gdy słońce poczynało powoli schodzić z firmamentu, a chłód nadchodzącej nocy orzeźwiał styrane ciała, niepokój jak wąż złośliwy nagle wpełznął pomiędzy pracujące. Delikatny zefirek w jednej chwili zamienił się w porywisty wicher. Niebo wypełniało się zwalistymi chmurami, pomrukującymi złowrogo, niczym czarne kocury. Zdziwione tą nagłą zmianą wieśniaczki popatrzyły ku sobie, po czym ich spojrzenia skrzyżowały się w jednym miejscu, gdzie zaczynał się zagajnik, tuż przy Czarcim Kręgu.

Nocą iść tamtędy niepodobna, a jednak była to najkrótsza droga prowadząca do siedzib ludzkich. Druga ciągnęła się przez gęsty las, gdzie o dzikiego zwierza nie było trudno, więc Halka, jak zawsze ostrożna i najbardziej rozsądna ze wszystkich, prowadziła swoje towarzyszki, mimo osadzonego gdzieś na dnie czaszki lęku, na skróty. Nie raz, nie dwa słyszała jak wieśniacy opowiadali sobie mrożące krew w żyłach historie o tajemniczym miejscu naznaczonym ręką diabła, gdzie ponoć dwieście lat temu działy się rzeczy zgoła niesamowite.

— Wiedźmy — prawił stary Ols. — Pono wiedźmy tędy przelatywały, zamęt siejąc i przeciw Bogu bluźniąc. Ociec mi opowiadał, jak to było, a jemu mój dziad, który na własne oczy widział, jak spode drzew czyjeś ręce wychodziły, ryjąc pazurami w ziemi, jakby pomocy szukając. Innym razem, w czasie Wielkiej Nocy obaczył dziwne światło, które rozszerzało się na kształt łuny, zbliżyło się do niego, po czym zniknęło znienacka. A nikomu pary z ust nie puścił, bo by go za chorego obrano. Ale on z oćca na syna tę wieść przekazywał, a dziś ja wam powiadam, że miejsce to lepiej omijać z daleka, bom sam, kiedym z lasu wracał, jęków piekielnych doświadczył i do samej wsi biegiem pędziłem, jakby mnie sam Zły gonił!

— Prawda to! — przytaknęła Józefowa. — Mój stary nie raz gadał, że ino tam dzieci znikają, a przecie synek Tośki bawił tam siego roku z moimi dzieciokami i nigdy nie wrócił. Skubańce wyznały mi, że wszedł do Czarciego Kręgu niby dla brawury, a tu nagle hyc z pod ziemi ręce czyjeś długie wyrosły i chwyciły zeń chłopoka, i już nie puściły. Na własne oczy widziały, zlękły się i uciekły spłakane. Pamiętam ten dzień.

— Ludzie! Głupoty tylko roznosicie i niepotrzebny strach siejecie — odezwał się ksiądz Mornecki. — A tobie, jędzo, jak nie wstyd bajki wymyślać i w nieszczęściu cudzym sensacji szukać — oburzony zwrócił się do Józefowej, która zaraz na groźny ton pasterza oblała się rumieńcem. — Wiesz dobrze, że chłopak Tośki uparty był i do lasu zaszedł sam, gdzie go wilcy pożarły, a wy gęsie gadatliwe zaraz wiedźm szukacie. Wstyd wam, wstyd!

— Jaki tam wstyd zaraz, jak istnieją, do diabła! — rzucił Ols i z gniewu huknął pięścią w stół, ale to jeszcze Morneckiego bardziej rozjuszyło niźli przekonało. — Ksiądz dobrze wie, co za licho tam czyha, tylko prawdy nie chce rzec, by ludzi w ciemnocie chować — dodał złośliwie.

— Milcz synu! I Boga na kolanach proś o łaskę za te plugawe oszczerstwa, bo ja ci z miejsca wybaczę, ale Pan nasz na wysokościach chmurzy się na ciebie!

— Uspokójta się wszyscy — rzekł wójt, który od kilku minut przysłuchiwał się rozmowie. — Każdy swoją prawdę przedstawia, ale jam jest ten, który jest w posiadaniu jedynej, słusznej. Pradziad mój dziennik prowadził i każdy dzień, który Pan mu dał, zapisywał, by w pamięci mieli potomni jego żywot. Czytałem go wiele razy i wiele razy krew się we mnie ścinała. — Zamilkł na chwilę. Wszyscy słuchali w ponurym oczekiwaniu na dalszy ciąg historii, która nikomu z obecnych nie była dokładnie znana.

 

Przed dwoma wiekami na tych ziemiach szalała zaraza, która okrutne żniwo zbierała, lecz tylko wśród dzieci. Biedne niewiniątka, ledwo co od ziemi odrosły, już musiały spojrzeć w oczy śmierci. Gdy trzeci rok życia mijał, u dzieciątek pojawiały się czarne, wypełnione ropą plamy, które we wrzody zrazu przechodziły i spustoszenie czyniły. Nikt nie mógł zrozumieć dlaczego, bo przecie Pan Jezus, nasz zbawiciel, nigdy kary tak srogiej by nie zesłał na swój lud wierny, tym bardziej że żadnego występku się nie dopuścił i przeciw Bogu nigdy nie zbluźnił. Modlili się wierni dzień i noc o pomoc, która nie nadchodziła, dopóki we wsi nie zjawił się pewien tajemniczy człowiek. Nikt nie wiedział, skąd przybył, szeptano z nadzieją, że to sam wysłannik papieski, który błogosławieństwo i pomoc niesie dla skrzywdzonych. Nieznajomy był potężnej postury, szeroki w ramionach, choć wysoki, jak smukła wieża górował nad otaczającą go gawiedzią, roztaczając wokół siebie zapach wschodnich pachnideł. Na głowie miał szeroki, płaski kapelusz przystrojony w fantazyjne czerwone pióra. Twarz jego przypominała marmurową posadzkę, gładka i blada, o szlachetnych rysach, a bystre spojrzenie szmaragdowych oczu czyniło ją niezwykle piękną. Na jego widok niektóre z niewiast mimowolnie padły na kolana, a mężczyźni oddali mu pokłon, chyląc się do samej ziemi. Nieznajomy popatrzył na nich obojętnie. Było coś w tej wytwornej figurze, czego nie spotyka się u zwykłego człowieka: jakaś dziwna właściwość wyzierająca tuż spod czerniących się rzęs, która przenika i obmywa dusze w ognistej kąpieli.

Wieśniacy zauważyli, że rozgląda się, jakby czegoś szukał. Przez myśl im przeszło, że to jeno magnat jakiś, który przez przypadek zboczył z okolicznego traktu i zgubił się. Lecz wtem jegomość ozwał się do zgromadzonych z pytaniem:

— Mówcie ludzie, zali nie ma wśród was dzieci?

Pytanie to zupełnie zdziwiło wieśniaków i w pierwszej chwili nikt z obecnych nie odważył się wystąpić, jednak rysujące się na czole rozdrażnienie mężczyzny przestraszyło ich tak bardzo, że zaczęli jeden przez drugiego opowiadać o tragedii, jaka spotkała wioskę, o małych ciałkach pogrzebanych w lesie, o twarzyczkach pokrytych czarnymi wrzodami, aż w końcu o modlitwach i ofiarach składanych Stwórcy. Błagalne tony rozległy się między matkami, które jeszcze wczoraj chowały swoje pacholęta. Potem jedna z nich zapłakała cicho, drgającymi wargami prosząc o ratunek tajemniczego przybysza.

— Pokażcie mi miejsce, gdzie ciała dziatek pogrzebaliście! — rozkazał.

Kilka kobiet z tłumu zaprowadziło nieznajomego do małego zagajnika porośniętego brzozami, gdzie wilgotna ziemia bez sprzeciwu przyjmowała i trawiła zwłoki. Nad tym padołem ludzkiej tragedii nieustannie krążyły wrony, których rozdzierające krzyki łączyły się z echem matczynych wrzasków. Rodzicielki zwróciły się do mężczyzny, boleśnie wołając:

— Ratuj nasze dzieci Panie! Nie pozwól im gnić w ramionach śmierci!

Pośrodku tej zbiorowej mogiły stał drewniany krzyż z wyrzeźbioną podobizną Chrystusa, na którego to twarzy wyryta była męka nadchodzących nieszczęść, za które poczyniona ofiara z krwi baranka miała okazać się niewystarczająca.

Nieznajomy przypatrywał się mu badawczo, po czym zbliżył swoją dłoń do misternie inkrustowanej korony cierniowej, ale z jakieś przyczyny nie ośmielił się dotknąć krzyża. Długie wąsy podrygiwały mu nerwowo, jakby odczuwał narastającą ekscytację. Nagle obrócił się w stronę kobiet i gwałtownym ruchem zdjął jedną ze swoich czarnych rękawiczek. Wtedy zebrane wydały okrzyk przerażenia i cofnęły się, potykając się przy tym jedna o drugą. Ręka mężczyzny nie przypominała ludzkiej, zaopatrzona w długie, pożółkłe paznokcie zakrzywiała się niezgrabnie na kształt haka, podobnie jak u drapieżcy przystosowanego do rozszarpywania swoich ofiar. W pewnym momencie obrócił się w ich stronę i rzekł:

— Jam jest tym, który nie ratunek, a nieszczęście oferuje, którego stwórca tysiące lat temu skazał na wieczne zatracenie, którego ziemia nosi jako zarazę najpodlejszą, gorszą od tej, która zabrała wasze dziatki… O duszy śnię najczystszej, o największej mej rozkoszy, która dać mi może wybawienie od tej wstrętnej kreatury, w którą kazano mnie przyoblec za…

Urwał. Nad latającymi wronami zaczęły gromadzić się kruki. Nagle ptaki rzuciły się na siebie. Walka nie trwała długo, jednak jej przebieg był bezlitosny dla wron, których rozdziobane, krwawiące truchła spadły na ziemię.

Niewiasty zlękły się tego złowrogiego omenu, ale gdy przeniosły wzrok na twarz nieznajomego, jakaś łagodność i słodycz wlała się w ich serca, tak że odważyły się podejść bliżej, aż w końcu najmłodsza z matek spojrzała dumnie w oczy jegomościa i rzekła:

— Panie — zaczęła. — Nie lękamy się ciebie, bowiem nie możesz przynieść większego nieszczęścia od tego, które odebrało nam najdroższe istoty. Skoroś przybył tutaj, jest w tym zamysł boży i wola Najwyższego. Pragniemy byś zwrócił nam to, co nam tak okrutnie wydarto! Niech ten dobry uczynek w niebie za akt pokuty będzie uważany, tak oddasz sprawiedliwość światu, dobrocią grzech odmienisz i zwrócona ci będzie dusza twoja.

Nieznajomy uśmiechnął się, a w uśmiechu tym kryło się coś plugawego, lecz przepełnione goryczą matki czekały jedynie na odpowiedź, nie zwracając uwagi nawet na swąd, który zaczął wydzielać przybysz, stojąc na poświęconej ziemi. Mężczyzna wysłuchawszy matki, nie czekał ani chwili dłużej. Skoczył ku jednej z kobiet i ruchem ręki począł kreślić na jej szyi tajemnicze kształty. Odzienie nieszczęśnicy natychmiast przesiąkło krwią. Pozostałe niewiasty jęknęły przerażone, a wtedy nadeszła i ich kolej, by poddać się mrocznemu rytuałowi, kalającemu ich ciała. Gdy jegomość skończył, osunęły się bezwładnie na ziemię i na wpół przytomne przypatrywały się sobie nawzajem, niepewne czy to, co się dzieje, jest jawą li snem koszmarnym. Palące znaki niemiłosiernie raniły ich skórę i tylko odczuwany ból trzymał je w świadomości istnienia. Nieznajomy uklęknął, upuścił parę kropel krwi na ziemię, która wydała z siebie głuchy jęk, i zaczął wypowiadać słowa zaklęcia. Najpierw czynił to powoli, ledwie poruszając ustami, potem mówił coraz głośniej i wyraźniej, dopóki potworny wstrząs nie ogarnął mogiły. Wtedy to stało się coś zgoła niewytłumaczalnego, co sprawiło, że niewiasty na zawsze pożałowały swojej decyzji.

Spod powierzchni wynurzyła się szkaradna ręka małego dziecka, zakończona, jak u tajemniczego przybysza, długimi, zżółkłymi pazurami, a potem kolejna i kolejna. Każda ślepo błądząca w poszukiwaniu gruntu. Omdlałe matki poruszone tym widokiem wyciągały ramiona, chcąc pochwycić przegniłe już paluszki swoich dzieci, lecz były zbyt słabe, by zdobyć się na jakikolwiek ruch. Nagle demoniczny przybysz uniósł się w powietrze, wzniósł ręce ku niebu i począł ekstatycznie krzyczeć:

— Przyzywam was dusze! Z samego nieba zstąpcie do piekieł, na wieczne potępienie, a moje wyzwolenie, bądźcie przeklęte, jakom i ja przeklęty był! A ten kto ośmieli się deptać po waszych członkach, niech przepadnie razem z wami! Zbudźcie się z wieczystego snu! Już czas! Wstańcie, chodźcie, śpieszcie się, niechaj co rychlej wypełnia się słowo! Słowo brudem się stało i zamieszkało między wami![1]

— Nie! — zaryczały niewiasty, lecz było już za późno, słowo się rzekło i już nic nie było w stanie odmienić losu ich dzieci, a i one naznaczone przez samego diabła nie mogły żywota swego pomiędzy ludźmi dokonać. Krzyż święty rozpłatał się na części, z których wyrosły niewielkie, karłowate drzewka i na kształt koła objęły potępione miejsce. Zaś sam jegomość, wykonawszy zadanie, zdjął zmiędlone rękawiczki, spod których ukazały się nieskazitelne, pełne powabu dłonie, mające niewiele wspólnego z potwornymi kłykciami. Odjechał nie wiadomo dokąd i zostawił po sobie wspomnienie[2]. Nigdy już więcej nie ujrzano jego pięknej twarzy.

Gdy wieśniacy zaniepokojeni długą nieobecnością matek udali się w stronę zagajnika, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Leżące na wznak kobiety z rozczochranymi włosami, wzrokiem błędnym, jaki u opętanych tylko się spotyka, zwijały się z bólu, łapiąc się za zakrwawione szyje. Rychło rzucili się im na pomoc. Pytali o magnata, o dzieci i w końcu o dziwny krąg brzózek wokół mogiły, lecz nie byli w stanie uzyskać żadnej odpowiedzi. Język plątał się im bezładnie i tylko żywa gestykulacja pokrzywdzonych przekonała lud, że wydarzyło się coś złego. Na pomoc wezwano znachorkę Annę, która ziołami usiłowała wyleczyć skazy, jednak bezskutecznie. Ściągnięto również księdza z dalekiej parafii, ale i on, stary sługa boży, załamał ręce. Ani modlitwa, ani msza święta nie zdołała odmienić losu kobiet. Wkrótce została podjęta decyzja o wygnaniu naznaczonych ze wsi, by pamięć o wszelkim złu zaginęła, a jedyne, co ostało się po niechlubnej ceremonii, to Czarci Krąg, bo tak zaczęto nazywać dziwnie wyrosłą roślinność, z przykazaniem, aby miejsce to omijać z daleka.

Nikt nie wie, co się stało z wygnanymi. Powiadano, że z szaleństwa wydłubały sobie oczy, inni zaś mówili, że kryją się gdzieś po okolicznych lasach, strasząc wędrowców. Podobnie jak tajemniczego przybysza, nikt już więcej nie ujrzał przeklętych matek. Zaraza, która spędzała sen z powiek mieszkańcom, ustąpiła niedługo po odejściu opętanych niewiast. Gdy jedna z młodych kobiet urodziła dziecko, niezmiernie lękano się o jego życie, jednak gdy przeszedł rok trzeci, potem czwarty i kolejne, odetchnięto z ulgą. Niektórzy twierdzili, że to zasługa owego magnata, który przybył tu jako boski wysłannik. Byli jednak i tacy, którzy nie widzieli w nim wybawcy, a źródło nowego, nieznanego wcześniej nieszczęścia.

I tak mijały lata, na świat przychodziły pokolenia tych, którzy o zarazie mogli usłyszeć jednie z opowieści dziadków. Wskazówki zegara przesuwały się dynamicznie po linii życia wieśniaków, lecz było miejsce, w którym czas się zatrzymał, w którym zło czaiło się, by uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie. Zaginięcia dzieci zdarzały się coraz częściej i choć na początku nie wiązano ich z przeklętymi brzozami, to niebawem doświadczenia poszczególnych ludzi miały połączyć wszystko w spójną całość, a w efekcie obnażyć prawdę o Czarcim Kręgu i jego złowrogim wpływie. Dlatego przestrzegano matki, by nigdy nie pozwalały bawić się dzieciom w pobliżu zagajnika. Te, które niedowierzały starym podaniom, płaciły srogą cenę.

 

Wójt zakończył swoją opowieść i kazał przynieść sobie wódki. Wszyscy słuchali go zahipnotyzowani i jednocześnie strwożeni. Nawet ksiądz Mornecki, który stał, wygrażając wcześniej palcem Olsowi, musiał spocząć i to bynajmniej nie z powodu zmęczenia. Józefowa wielokrotnie czyniła znak krzyża, gdy tylko padło słowo „przeklęte”, a żona karczmarza nie ustępowała w odmawianiu modlitwy. Gdy słuchacze zbudzili się z odrętwienia, w jakie wpadli podczas przędzenia tej strasznej historii, zaczęli się głośno zastanawiać, co takiego wydarzyło się po przybyciu nieznajomego, dlaczego kobiety wpadły w obłęd i z jakiego powodu jakaś nieznana diabelska siła czyha na ich dziatki.

Halka pamiętała te rozmowy, dlatego ilekroć prowadziła dziewczęta na pole, nie mogła minąć zagajnika bez trzymania różańca w dłoniach. Nigdy też nie pozwalała sobie ani pozostałym żniwiarkom na podnoszenie wzroku. Zanim jeszcze nadchodził świt, pouczała je co do tego, jak mają się zachować podczas przeprawy, przede wszystkim, by pod żadnym pozorem nie kierować wzroku w stronę nawiedzonej mogiły.

Ale dziś naszły ją złe przeczucia. Przez chwilę przeszło jej przez myśl, że może to nagłe zerwanie się wiatru i załamanie pogody podsyca jej wyobraźnię. Jakiś głos w duszy podpowiadał jej, by noc spędzić na polu, ale zaraz ozwał się inny, który mówił, że ulegać czortu nie wolno, bo przecież moc boża ma panowanie nad światem i bać się byłoby rzeczą niepodobną, dlatego stanowczo zwróciła się do dziewek:

— Już czas na nas! Koniec roboty! Pora udać się na spoczynek. Jutro znowu trza wstać.

Lecz gdy się odwróciła, nikogo nie ujrzała. Dziewczęta jakby rozpłynęły się w powietrzu. Stara rozglądała się jeszcze chwilę, jednak na horyzoncie nie widziała żadnych postaci. Myślała, że może padła ofiarą jakiego głupstwa, podłego żartu, ale prędko pożegnała się z takimi przypuszczeniami, przecie nigdy jej to się nie zdarzyło, znała młode żniwiarki od dziecka i właściwości ich charakterów, ze wszystkimi słabostkami, nie były jej obce.

— Hejże! Dziewki, nie wygłupiajcie się! Wyłaźta z ukrycia, czasu nie mamy na psoty!

Odpowiedziała jej cisza.

Zaczęła nawoływać i chodzić w tę i z powrotem. Wicher zuchwale szarpał jej sukienkę, niebo zupełnie pociemniało, aż w końcu zapadł zmrok. Halka wiedziała, że musi wrócić do chaty, w każdej chwili mogła rozpętać się burza, a ona znajdowała się na otwartym polu, gdzie często tańcowały pioruny. Jednak sumienie nadal pchało ją ku poszukiwaniu zaginionych. Nagle wiatr zerwał chustkę staruchy i obnażył jej siwy warkocz, którym zaczął się bawić jak biczem. Krzyk starej Halki ginął w gwałtownych podmuchach powietrza.

— Anka! Krzyśka! Gdzie jesteście?! Kaśka!!! Kaśkaaa! Wiola! Proszę was, pokażcie się! Miejcie zmiłowanie!

Błądziła w ciemnościach z dłonią mocno zaciśniętą na sierpie, w obawie przed czymś, czego sama nie była w stanie określić. Zakaszlała, okropnie zmęczona długotrwałą pracą na polu, jak i dwugodzinnym nawoływaniem. Płuca bolały ją okropnie. Nogi zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa i mimowolnie upadła na ziemię. Skuliła się jak dziecko pośród uciętych kłosów, chroniąc twarz przed smagnięciami wichury.

Wtem oślepiła ją olbrzymia błyskawica, której towarzyszył potężny grzmot. Na kształt długiej kosy rozpruła niebiosa, oświetlając połacie pola. I wtedy właśnie dostrzegła coś w oddali.

Dziewczęta, trzymając się za ręce, wirowały w dzikim tańcu, jakby na wpół pijane, na wpół oszalałe. Rozpuszczone włosy poruszały się na wszystkie strony, nie nadążając za chybotliwością ruchów. Co rusz panienki wybuchały gromkim śmiechem, ukazując rzędy perłowych zębów. Zdawało się Halce, że bawią się doskonale, niczego nieświadome, nieujarzmione, groźne. Eksplodujące co rusz na niebie pioruny jeszcze bardziej je podniecały, tak że taniec ich trwał w najlepsze, stając się z upływem czasu tylko bardziej pokracznym. W pewnym momencie dostrzegła jednak coś, co zmroziło jej krew w żyłach.

— Dobry Boże — szeptała. — Panie Jezu…

Na szyjach dziewcząt wyryte były magiczne znaki, spod których zaczęła wypływać krew. Halka była tak sparaliżowana strachem, że nie śmiała nawet podnieść ręki, by się przeżegnać lub choćby chwycić różaniec. Patrzyła na to przerażające zjawisko, gorsze znacznie niż sławetny taniec św. Wita, i wiedziała, że znajduje się w miejscu, gdzie sam Bóg nie ma wstępu.

Jej oczy dostrzegły coś jeszcze. Pośród tańczących kobiet zamajaczyło coś jasnego. Jakieś małe stworzenie. Niedorosłe. Chłopiec. Piękny chłopiec.

Dziewki pochylały się ku niemu, głaskały, zabawiały, szturchały, a on nawet się nie uśmiechał. Stał nieruchomo z zamkniętymi oczami, jakby znajdował się w stanie transu. W pewnym momencie uniósł powieki. Na Halkę patrzyło teraz dwoje szmaragdowych oczu.

Stara na chwilę wstrzymała oddech. Zło dotykało esencji jej duszy, penetrowało każdą cząstkę istnienia. Ciarki przeszły jej po plecach. Znajdowała się w szponach samego szatana.

Chłopiec uniósł rękę i skierował palec w stronę Halki. Dziewki przerwały pląsy i po raz pierwszy ich wzrok spoczął na starszej kobiecie, której nie poznawały, a raczej nie mogły poznać, gdyż dusze ich spętane w piekielne pęta nie mogły wyrwać się spod demonicznej władzy. Wtedy to kobiety z furią przypadły do staruszki. Z gardła Halki wydobył się ryk podobny do zwierzęcego. Jej towarzyszki, żniwiarki, córki, wnuczki rozszarpywały ją w gorączce zmysłów. Zaś szalejący wicher nabierał mocy, aż zamienił się w huragan. Drzewa były wyrywane z korzeniami, rosnące nieopodal krzewy fruwały w powietrzu, a ciało biednej kobiety zostało doszczętnie rozczłonkowane przez postacie podobne menadom.

 

Nazajutrz, zmartwieni nieobecnością kobiet, chłopi rozpoczęli poszukiwania. Zaczęli od pola, na którym to miały żąć zboże. To, co ujrzeli, sprawiło, że włosy zjeżyły im się na głowach.

Na zdewastowanym doszczętnie polu leżały cztery dziewki z rozrzuconymi niedbale włosami, rozerwanymi sukienkami i dziwacznymi znakami na ciele. Lecz to, co najbardziej przejęło mieszkańców, to rozrzucone, zakrwawione członki człowieka, w którym ledwo rozpoznali starą Halkę. Wtedy naszła na nich wściekłość z powodu tak ohydnej zbrodni. Obudzono dziewczęta, jednak te patrzyły po sobie jak ogłupiałe, bez świadomości tego, co wczoraj zaszło. Gdy nakazano im się wytłumaczyć, zaczęły bełkotać, jakby były pijane lub chore. Związano je i zaprowadzono przed oblicze wójta, by ten postanowił, co czynić z morderczyniami, których przypadek przypomniał mu o wydarzeniach sprzed lat.

— Śmierć będzie dla nich i dla nas jedynym słusznym rozwiązaniem — rzekł ze smutkiem.

Anka, Kaśka, Wiola i Krzyśka zostały powieszone na szubienicach. Było to uzasadnione koniecznością ochrony mieszkańców przed wpływami Mefistofelesa, który zagnieździł się w ciałach żniwiarek. Halkę pochowano jak należy. Pożegnano ją, wylewając łzy i śpiewając nabożne pieśni. Wszyscy żałowali poczciwej żniwiarki, której dobroci doświadczali przez lata wszyscy mieszkańcy. Jednak przewrotność losu na tym polega, że to, co najwięcej szkody czyni, najdłużej trwa przy ziemi. Po egzekucji opętanych dziewek wieśniacy rozeszli się do swoich chałup, by jak najrychlej w otchłań niepamięci rzucić wszelakie wydarzenia minionych dni i lat. Wydawałoby się, że zło zostało raz na zawsze unicestwione, lecz nikt nie wiedział, że pośród karłowatych brzóz skrył się mały chłopiec, którego oczy mienią się szmaragdowym blaskiem.

 

[1] Aluzja do Ewangelii Św. Jana 1,1.14.

[2] Aluzja do wiersza Wincentego Koraba-Brzozowskiego Odjechał, a po sobie zostawił wspomnienie…

Julia Rybicka (ur. 2000 r. w Kole) — studentka filologii polskiej II stopnia oraz logopedii. Zwyciężyła w konkursie „Twórcze zaniemówienie” w kategorii poezja, organizowanym przez pismo ,,Brak Słów” (2022). Wiersze publikowała w: ,,Afroncie”, ,,Akancie”, ,,Bezkresie”, ,,Braku słów”, ,,Helikopterze”, ,,Histerii”, ,,Migotaniach”, ,,Mojej Przestrzeni Kultury”, ,,Pisarze.pl” i ,,Wyspie”. Jest współautorką tomu poezji Koty w butach i inne wiersze o miłości (2024).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content