Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

PIOTR MICHAŁOWSKI

Urbs ex nihilo. 2

[fragment powieści]

 

2.

Niemieścin nie był ani dużą osadą, ani małą wsią, a więc sytuował się przez to najgorzej jak można: pomiędzy. Był zatem czymś, co właściwie swej nazwy gatunkowej nie posiada, prócz neutralnego określenia „miejscowość”, które uprawniało zaledwie do reprezentacji na mapie w postaci najmniejszego kółka, zresztą przyznanego głównie z powodu formalnego, jakim był status stolicy gminy. Liczba ludności nie przekraczała 5 000, podobno było ich 4 823, chociaż dokładnymi danymi urząd nie dysponował i gdybym nagle z Niemieścina wyparował (co się w końcu stało w okolicznościach jednak dość nieprzyjemnych), to i tak tego faktu nikt by nie odnotował w ewidencji ludności ani żadnych statystykach; najwyżej znajomi, a tych miałem niewielu.

Nie byłem rodowitym niemieścianinem (już sama nazwa tego obywatelstwa brzmi fatalnie, więc choćby z językowego punktu widzenia nie ma czego żałować) — cokolwiek może znaczyć „rodowitość” na obszarze o tak nieciągłej pamięci historycznej. Nie czułem się jednak z tego powodu dyskryminowany jako przybysz, gdyż co najmniej połowa ludności również nie zamieszkiwała tu „z dziada pradziada”, była napływowa, choć imigracja następowała nie falami, ale sączyła się ciurkiem ciągle i tak powoli, że rozmywała kontur jakiejkolwiek tubylczości. Zacierały się też źródła osadnictwa, gdyż zasiedlanie odbywało się z wielokierunkowego Nikąd. Przyzwyczajenie i zwykła konieczność pozostania tu z braku innych perspektyw z biegiem lat niekiedy niezauważalnie przekształcały się w pozytywistyczną misję pionierstwa i kolonizacji, aż wreszcie w dumę „tutejszości” czy nawet w patriotyzm lokalny. Z zewnątrz wydawało się to groteskowe albo absurdalne, ale tutaj przebiegało naturalnie jak rytm przyrody.

Tak więc, podobnie jak większość osiedleńców, znalazłem się w Niemieścinie przypadkiem. Ktoś z moich kolegów z czwartego roku studiów odbywał tu praktykę specjalistyczną i potem w akademiku opowiadał o swej heroicznej przygodzie w tym grajdole, który w ogóle by nie istniał, gdyby nie kościół neogotycki i drugi malutki, ale prawdziwie romański, oraz knajpa „Zacisze”, już z pewnością nie romańska, ale za to bardzo słowiańska. Ponadto były jeszcze bloki niszczejące po likwidacji PGR-u, niektóre przetrwały w stanie gorszym niż wspomniany średniowieczny zabytek. Oczywiście, wszyscy wiedzieli, że kolega z akademika ubarwia swą opowieść sensacją i karykaturą, co było zgodne z konwencją towarzyską, w której pogarda dla prowincji podnosiła własną wartość narratora, sugerując jego przynależność do społeczności wielkomiejskiej, choćby stały adres potwierdzał ten związek tylko dwiema inicjalnymi cyframi kodu pocztowego. Jedynie nawiasem wspomniał, że w terenowym oddziale Archiwum Państwowego, gdzie swą praktykę odbywał, od lat jest wolny etat „czekający na jelenia” (nawet z gwarantowanym mieszkaniem służbowym). Wzmianka ta miała służyć wyłącznie obśmianiu oferty jako absurdalnej i poprzedzała komentarz: „Tylko do łba im nie strzeli, kto chciałby ugrzęznąć w takiej dziurze!”. Ale ja zapamiętałem najlepiej właśnie to, co znalazło się w nawiasie narracji zniesmaczonego praktykanta.

Nie tyle chciałem, ile musiałem się na to zdecydować, nie mając lepszych perspektyw, bo nie stać mnie było na zakup mieszkania w Poznaniu, a na kredyt nie miałem najmniejszych szans. Zakładałem, że będzie to rozwiązanie tymczasowe, takie na rok czy dwa, potrzebne do zawodowego startu, potem jakoś może coś uskładam i się przeniosę. Po pięciu latach zrozumiałem jednak, że to, co miało być „na początek”, niepostrzeżenie zmieniło się w „na stałe”. Ugrzęzłem więc w prowincjonalnej nudzie i żmudnej pracy „odkurzacza” — jak pogardliwie określali moją specjalność „archiwistyka” inni historycy, których z kolei my nazywaliśmy po prostu „belframi”, bo wybrali „nauczycielską” i nie wiedzieć czemu z tego powodu uważali się za lepszych. Istotnie, wrosłem w codzienność, jak wrasta kurz w stare, od lat nieruszane pudła i regały pełne starych papierzysk. Opracowywałem dokumenty, które nikogo nie mogły zainteresować, bo dotyczyły zwykle spraw odległych w czasie, a nierzadko i przestrzeni, takich jak „długi z dziesięcin w opactwach śląskich w drugiej połowie XIV wieku” albo „handel zapałkami w dziewiętnastowiecznym Kaliszu”.

Studia ukończyłem z wyróżnieniem w 2003 roku i wyjechałem z Poznania pełen zapału, ufając rozchodzącym się w środowisku podnieconym szeptom, że po transformacji ustrojowej przez wszystkie zasoby archiwalne przebiegnie huragan wolności, który zdmuchnie kurz peerelowskich zaniedbań, a zwłaszcza cenzuralnych zakazów i rozpocznie się triumfalny szturm na wszelkie tajemnice przeszłości. Nadzieje te podzielałem w pełni, ale po upływie sześciu lat pracy, po paru związanych z lustracją interwencjach polityków, zdecydowanie one przygasły i pogodziłem się z monotonią grzebania w papierach, które kiedyś mogłyby okazać się potrzebne najwyżej jakiemuś nieprzeciętnie ambitnemu magistrantowi.

Przybyłem tu wprawdzie nie sam, lecz z Karoliną, z którą wkrótce mieliśmy się pobrać i wspólnie, choć wzorem Siłaczki, heroicznie oswajać nowe miejsce. Wytrzymała niecałą dobę, bo już nazajutrz, jeszcze nie całkiem rozpakowana, ujrzała w ostrym świetle poranka całą tę rozpaczliwą nędzę. Pośpiesznie ze mną zerwała, niczego nie wyjaśniając, jakby nie łączyły nas prawie cztery lata spędzone razem, w większości w akademiku, i uciekła do swojego Wrocławia. Jeśli miałbym ocenić to dzisiaj na zimno, trudno jej się dziwić, ale wtedy byłem naprawdę zakochany po uszy i nie stać mnie było na takie zdystansowane spojrzenie. Nagle poczułem się jak samotny rozbitek i musiało minąć parę tygodni, zanim odżył we mnie imperatyw podjęcia misji i dojrzałem znów do roli Robinsona poznającego obyczaje ludożerców, choć żadnego z nich nie zamierzałem ani oswajać, ani tym bardziej służyć któremuś z nich za posiłek.

Prowincja, grajdoł, zadupie — wszystkie te określenia wydawały się eufemizmem, ponieważ nie oddawały głębi rozpaczy zbłąkanego kierowcy, który utknąłby tu przypadkiem, łapiąc gumę albo osuszając swój bak do zera, bo śmiało można wykluczyć, że miejsce to mogło stanowić cel jakiejkolwiek turystyki, nawet survivalowej. Sama tablica przy wyboistej szosie przez las odstraszała, pozbawiając złudzeń na prędką pomoc drogową czy lawetę.

Zapamiętałem dokładnie ten decydujący dzień, a raczej noc, bo spóźniony o dziewięćdziesiąt siedem minut pociąg dowiózł nas do stacji Ultimowice tuż przed północą. Na jedynym peronie, pod jedyną latarnią czekał jeden człowiek. Był to Rafał, który ofiarnie podjął się podwieźć nas na miejsce. Przedstawił się i zaprosił do zaparkowanego przed pustym dworcem czerwonego poloneza. Kluczyliśmy czterdzieści minut, może dłużej, w mroku i koleinach polnych dróg, czasem podskakując na kocich łbach, aż zatrzymaliśmy się na niedużym placu obudowanym jednopiętrowymi domkami. A kiedy rozglądałem się przez szybę, szukając większego skupiska świateł i gęstszej zabudowy, która mogłaby oznaczać centrum, Rafał oznajmił:

— Wysiadamy, to już tu, plac Kościuszki, mówimy na to „rynek”.

I wystawił z bagażnika moją niewielką torbę mieszczącą cały mój dobytek i kontrastowo ciężką walizę Karoliny.

— Kamienna 12 mieszkania 4 to twoja kwatera, zaprowadzę, mam klucze. A nasza praca to sto metrów w prawo, zaraz za rogiem, ten czerwony budyneczek z cegły. Zaczynasz jutro, ale możesz przyjść, o której chcesz, jak się już urządzicie. No to dobranoc.

 

W czteroosobowej ekipie archiwistów byłem pracownikiem najmłodszym wiekiem i oczywiście stażem, zresztą zerowym. Rafał z Iwoną pracowali w archiwum już od lat siedemnastu, jeszcze dłużej był tu pan Henryk, szef w wieku przedemerytalnym, który do naszej pracowni zaglądał rzadko i większość czasu spędzał samotnie, zamknięty w swym gabinecie i pochłonięty niemal bez reszty prywatną kolekcją starych widokówek. Faktycznie abdykował już ze swego stanowiska, oddając zarządzanie Rafałowi, którego kreował na swego następcę i tylko formalnie jeszcze „dowodził, że dowodzi”, podpisując pisma i przystawiając pieczątki.

A my realizowaliśmy głównie zlecenia bieżące, najczęściej na użytek dokumentacji budowlanej i ogródków działkowych, czasem zbieraliśmy materiały do jakichś okolicznościowych wystaw, a jeśli znalazł się czas, kontynuowaliśmy dzieło porządkowania zasobów, nie widząc końca tego beznadziejnego przedsięwzięcia.

I tak toczyło się życie wypełnione pracą zawodową przez pierwsze osiem lat. Dokładnie do siedemnastego października roku 2011, kiedy to o godzinie 12.33 koparka trafiła na niezidentyfikowany obiekt. Wtedy zahuczało.

Ale im większy stawał się hałas wokół tego odkrycia, tym większą otaczano je tajemnicą. I tego nijak nie mogliśmy zrozumieć, ani tym bardziej zaakceptować.

 

3.

Każdego popołudnia wychodziłem na dłuższy spacer z psem, którego przygarnąłem przypadkiem, bo nie wiadomo skąd sam się przyplątał, więc wyrywając go ze stanu bezdomnej włóczęgi dokonałem nielegalnej adopcji. Dawno znudziły się nam wąskie uliczki, których było raptem dziewięć, plac Kościuszki oraz niewielki trawnik przed blokiem, nie licząc obleganego przez innych psiarzy i nigdy nie sprzątanego skwerku u zbiegu Mickiewicza i Skargi, więc szukałem obrzeży, gdzie kończyły się bruki i koślawe chodniki.

Mój Mokasyn, bo tak go nazwałem z powodu śmiesznego kształtu łap, był „wielorasowcem” (wolę to określenie od obraźliwie brzmiącego „kundla”) z dominantą wyżła. Mógł mieć już ponad dziesięć lat, był półślepy, nie lubił długich spacerów i coraz częściej zdarzały mu się gorsze okresy, kiedy musiałem go ciągnąć na smyczy. W jeden z „lepszych” dni udało się go namówić na dalszą wędrówkę i wtedy wybrałem teren budowy, a raczej jego bliskie sąsiedztwo. Okrążając ogrodzenie, zauważyłem podejrzane umocnienia z płyt wiórowych i karbowanej blachy, a na krótkim odcinku u szczytu rozpięty drut kolczasty, którego gruby zwój wisiał na słupku. Kiedy po tygodniu odwiedziłem to miejsce ponownie, już bez Mokasyna, który nie czuł się dobrze, więc odmówił służenia mi za pretekst do kolejnej eksploracji, drut rozciągał się już na dwa boki ogrodzenia. Postanowiłem zaglądać tam co dzień po pracy, najczęściej bez psa, który ostatnio z trudem dawał się wyciągnąć nawet na schody, i tylko ulewa czy gradobicie mogły powstrzymać moje regularne wycieczki.

Pewnego dnia, było to już dojrzałym latem, chyba w połowie sierpnia, na zewnątrz szczelniejszego już ogrodzenia, które pozwalało coraz mniej podejrzeć przez szpary, natknąłem się na dziwną krzątaninę. Robotnicy zdejmowali z ciężarówki ogromne arkusze blachy i trzymetrowe rury, z których część już sterczała z ziemi, znacząc linię biegnącą za zakręt ogrodzenia. Odgadłem, że plac budowy jest powiększany — i to przynajmniej dwukrotnie!

Potem zorientowałem się, że teren jest strzeżony, zauważyłem nawet patrol z psem, zresztą załatwiającym się na płot, którego miał strzec. Pierwsza próba wejścia za bramę szczelnie obitą blachą nie powiodła się, mimo sowitej łapówki wciskanej cieciowi czuwającemu w pakamerze. Druga również, mimo podwojonej stawki korupcyjnej.

 

Nazajutrz swym odkryciem i doświadczeniem z cerberem podzieliłem się w pracy. Rafał roześmiał się:

— Rozumiem cię, też próbowałem. Nie weźmie, bo założyli już monitoring. Ale zauważyłeś, ciekawość rośnie proporcjonalnie do wysokości płotu. Warto spróbować inaczej.

— Jak?

— No, całkiem legalnie już się nie da. Jest zakaz wpuszczania nawet mediów, nie mówiąc o… postronnych…

— Jak to! Przecież my…

— Daj spokój, Wiktor. My jesteśmy tylko pionkami i teraz najlepiej widać, jak im potrzebny nasz skład makulatury, działający obok tego, co ważne i dzieje się naprawdę… Ale mam pewien plan. Mogę załatwić dyskretne obfotografowanie.

— Świetnie! Piszę się na to. Pewnie masz dobry aparat… W jaki sposób? I kiedy?

— Spokojnie, to nie takie proste. Zresztą ktoś to wykona za nas. My tylko przeanalizujemy zdjęcia. Pewnie słyszałeś o dronach? To takie helikopterki…

— Wiem, bezzałogowe. Raz nawet widziałem na targach…

— Na razie to droga impreza. I w zasadzie nie całkiem legalna, ale póki nie ma ścisłych przepisów… No poza konwencją chicagowską. Otóż mam znajomego na Politechnice Wrocławskiej i zgodził się za symboliczną opłatą. To może trochę potrwać… Ale pamiętaj: o tym nikomu, bo może być z tego afera.

— Jasne, przecież w ogóle o tym nie rozmawialiśmy — zapewniłem z entuzjazmem. — I nawet nie wiem, co to dron!

Potrwało to ponad miesiąc. Zrezygnowałem ze spacerów wokół budowy, by nie wzbudzać podejrzeń. Zresztą właśnie w tym czasie Mokasyn odszedł do krainy wiecznych łowów, bo za radą weterynarza pozwoliłem go uśpić.

Rozpoczynała się w miarę sucha złota polska jesień, gdy do pracowni wkroczył spóźniony Rafał. Promieniał tajemniczo i już wiedziałem, że to ma.

— Wiktor, możesz zaparzyć mocnej kawy? — zapytał, klapnąwszy na obrotowy fotel, i zaraz wyjął z aktówki kasetkę z płytą CD, wsunął w kieszeń komputera i skręcił monitor w moją stronę. — Siadaj tu, razem wypatrzymy więcej.

Najpierw obraz był zamazany wielobarwną smugą, potem powoli ujawniał pozwalające się zidentyfikować obiekty. Prócz spychacza, koparki, hałdy piachu z lekka już zarastającej burzanem, stosów desek, prętów i rur, pojawiły się przede wszystkim ślady obecności jakichś obcych ludzi, na pewno spoza „Budopiastu”: dwa kaski, nie żółte, lecz niebieskie, biały kitel przewieszony przez zielony kontener z gruzem, a przy nim dziwne przyrządy pomiarowe. Rozpoznałem tylko niwelator, pozostałe narzędzia nie przypominały budowlanych, co potwierdzało jedną z internetowych plotek, czyli dowodziły, że plac budowy został przejęty przez ekipę archeologiczną. Filmowano z drona oczywiście po godzinach jej pracy, tak było bezpieczniej, więc mogliśmy jedynie po śladach wnioskować, co się tam naprawdę działo. Niektóre fragmenty nagrania były nieczytelne z powodu zaburzeń zoomu i zapadającego zmierzchu, ale to i owo udało się wypatrzeć.

— O, tu jest najważniejsze, czekaj, zatrzymam. Obraz trochę zniekształcony szerokokątnym obiektywem… Ale już na tym ujęciu widać wyraźnie: wiązanie krzyżowe, a nawet lekką krzywiznę tej linii muru. Zobaczmy to jeszcze w zbliżeniu… I co? Też to widzisz?

Trochę widziałem, ale głównie chciałem zobaczyć to samo, na co zwracał uwagę Rafał.

— Rzeczywiście… Tylko przecież to nie może być cegła gotycka…

— Brawo, Wiktor! Nie może i nie jest. Znacznie młodsza. Ale wymiary i proporcje podobne, więc chyba pruska, czyli 28 centymetrów długa, szeroka na 14, wysoka na 7. W każdym razie chyba większa niż współczesna. Zaraz, bo normalna ma 25 na 12 na 6 i pół…

— Tak przypuszczałem. To nieprawdopodobne. Dziwna lokalizacja, nie sądzisz? Teren prawie idealnie płaski, żadnego wzgórza, choćby moreny, a najbliższa rzeka, no nawet nie, raczej strumyk, ciek wodny… Jakieś dwadzieścia kilometrów stąd. Nawet nie żadna pradolina… Tylko kretyn budowałby w takim miejscu fortyfikacje…

— W zasadzie tak, ale weźmy na przykład taki Rzym, wzniesiony niby na siedmiu wzgórzach, czyli Septimonium, po którym zostały tylko nazwy, a wszystko się wypłaszczyło albo zapadło, Zaraz, jak się zowią… Zostało mi jeszcze wykute na egzamin z antyku: Kwirynał, Wiminał, Kapitol, Eskwilin, Palatyn, ten najdawniejszy, potem Awentyn i… I… Ten, co zawsze mi wylatywał z pamięci, bo nie do rymu…

— Celius.

— Właśnie, brawo. Najlepiej zapamiętuje się rzeczy niepotrzebne, najtrwalsza okazuje się wiedza nieprzydatna. No i widziałeś te wzgórza, jak wyglądają dzisiaj. Ruiny są wręcz w głębokim dole, czyli każda górka to forma nietrwała.

— No zgoda, ale do takich zmian potrzeba stu-, a nawet tysiącleci. A w tym przypadku mamy obiekt stosunkowo świeży.

— Racja. Tu jednak nie znamy ani chronologii, ani genezy.

[…]

Piotr Michałowski (ur. w 1955 r. w Bydgoszczy) – poeta, eseista, literaturoznawca, krytyk literacki i teatralny, współzałożyciel i redaktor Szczecińskiego Dwumiesięcznika Kulturalnego „Pogranicza”. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in. tomy wierszy: Poemat w czerwieni (1984, w drugim obiegu), Powidok powietrza (1994), Li(me)ryczny plan Szczecina (1998), Za czarnym wielokropkiem… (1999), Głosem prawie cudzym. Z poezji okołokonferencyjnej (2004), Rytmy, albo wiersze na czas (2007), Pierwowzory i echa. Od Kochanowskiego do Barańczaka (2009), Cisza na planie (2011), Dzień jest wierszem, świat kolorem (2021); poemat Zaginiony w kreacji (2018) zbiór opowiadań Światy równoległe (2022) oraz książki naukowe: Miniatura poetycka (1999), Granice poezji i poezja bez granic (2001, 2003), Głosy, formy, światy. Warianty poezji nowoczesnej (2008), Mikrokosmos wiersza. Interpretacje poezji współczesnej (2012), Narożnikowo, centralnie, pogranicznie. Szkice szczecińskie i europejskie (2014), Z narożnika mapy (2017). Jego opowiadania znalazły się w antologiach współczesnych polskich opowiadań: 2014 (2014), 2017 (2017) i 2020 (2020).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content