DAWID ROSZCZENKO
Nie do wiary
Pierwszy był szum. Niewyraźny, niespokojny. Nienaturalny i niepokojący w swym pięknie. Brzmiał zawsze w szpitalu i przez telefon, z każdym dniem coraz wyraźniej. Brzmiał, gdy przechodzili przez próg i przedsionek. Wtedy był najgłośniejszy, choć ktokolwiek inny zdawał się go nie słyszeć. I trwał, aż ustąpił miejsca śpiewowi.
Śpiewał mężczyzna. Jego głos mógł nie oznaczać nic, ale znaczył więcej, niż dziecięcy umysł był w stanie pojąć. Strach, smutek… Żal? Cóż to takiego, gdy długi codzień zaczynał się i kończył zawsze przeciągnięciem i uśmiechem? Niezrozumienie. Czemu tam leży? Czemu ludzie patrzą i płaczą, gdy wcześniej cieszyli się na widok tej osoby? Matka odwraca wzrok. Najwyraźniej nienawidziła tego stroju.
Każdy klawisz, każda nuta, każdy krok i pociągnięcie nosem. Muzyka, której dotychczas nie było, która zaczęła się zwykłością, a która trwa echem przez trzy, dziewięć i czterdzieści dni. Szepcze i nuci. „Panichida, panichida… Panichida”.
Trzynastego października, wiele lat później, usłyszał to ponownie. Wokół śmiech i piach. Dzieci radośnie prowadzą badania archeologiczne i tworzą podwaliny przyszłych, wielkich miast, podczas gdy rodzice, w tym on, obserwują ich poczynania. „Nie do wiary”, mówi ktoś znikąd za jego plecami. Odwraca się i znów patrzy w przód, choć widzi tył. Z tyłu nie ma nikogo, a z przodu, gdzieś w oddali przygląda mu się dziecko, jakby skóra z niego zdarta.
Ustał śmiech, plac zabaw opustoszał. Pozostał tylko szum. Ledwie zaczął, a jaki już głośny. I wyje, i huczy. Biegiem, rozgląda się i widzi. Wbiega na jezdnię i słyszy. Pisk, trzask i płacz. W radiu wiadomości.
— Nie do wiary, tato, Trojanowski nie żyje — mówi chłopiec.
Lecz on nie słyszy. Zagłusza krzyk. Zagłusza śpiew i organy. I łzy. Nawet zapach kadzidła.
Nie widzi. Bo nie może patrzeć na mały garnitur.
Bezsenność
Wdech-wydech. Wdech… Wydech. Jedna owca. Druga owca. Trzecia, czwarta, piąta. Wdech. Coś spływa ci po twarzy, coś… Po jednej na każde oko. Wydech. Zszedłeś z pastwiska i leci już cały strumień. Wdech…
Liczę owce, ale ciągle gubię się w rachubie. Nie wiem… Szósta? Siódma? Pamiętam tylko, że rok ma trzysta sześćdziesiąt pięć. Czyli się zgadza, tysiąc osiemset dwadzieścia sześć. I pół dnia do tego. Tyle nie wystarczy, by spamiętać te nieszczęsne owce. Czy barany? Nie, nie, baran w szybie. Byle nie jeleń, byle nie świnia… Może być baran.
Włączył muzykę. Sam w pokoju, w Aleksandrii. Zaśnij. Ale to było lato! A jak ciepło… Było. A już nie ma. Spałeś? Nie spał, zasnął. Wstałeś? Nie wstał. Bo leżałem. Świruję już drugą godzinę, gadam ze sobą w każdej osobie. I myślę… Ja już nie myślę, myślę sobie… Wdech. Myślę sobie. O mnie, o tobie. Wiem, że to bez sensu. Patrzą na mnie jak na debila. Te głosy w głowie. I śmieją się, że wymyśliłem sobie siebie, ciebie i jego. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, bo ich też wymyśliłem. Dzień przeleżał, a w nocy spać nie może. Dobry Boże, sialala, poezja. I finezja, synestezja i dynastia, Anastazja. Apopleksja. Zaraz będzie, bo już nie śpię trzecią noc.
O, znowu pada. Okropny dzień na deszcz. Okropna noc. Że też ze wszystkich ciekawych rzeczy myślimy o tych, które się nigdy nie wydarzyły. Deszcz, deszcz, deszcz. Chciałbym mieć suchą poduszkę. Nie pada. A pada? Pada, pada. Mówię przecież, że pada. Albo siada, jak też słychać. Albo nie słychać, bo nikt nie słucha. Pewnie te krople zagłuszają.
O! A tamto pamiętasz? Pojechaliśmy nad morze. Całą ekipą… Ekipy już nie ma. Nie ma nas, was, jej, ich, mnie… Nic już nie ma. Pozostało nam się śmiać. Cały dzień wracaj myślami do łóżka, a później zamiast snu, pierdolnik. Śmiejmy się. Życie to żart.
Dawid Roszczenko (ur. w 1999 r. w Bielsku Podlaskim) — student pisarstwa na Uniwersytecie Szczecińskim. Po przeprowadzce z Białegostoku mieszka i pracuje w Szczecinie.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved