ANNA ZBOROWSKA
Punkt widzenia
Stoi na czwartym piętrze, po zewnętrznej stronie bloku, ponad dziesięć metrów nad ziemią. Prawą dłoń zaciska na plastikowej ramie okna. Drugą wyciąga przed siebie. Moje dziecko, upojone wysokością i pejzażem rozciągającym się pod jego stopami, wygląda na szczęśliwe i zadowolone, że od „pięknego świata” — jak to zwykle określało — dzieli je delikatny wietrzyk, a nie gruba szyba. Pewnie myśli, że to miła odmiana, skoro zwykle przedstawiałam córce spreparowaną, bezpieczną wersję rzeczywistości, ocenzurowaną wersję beta.
Rzucam na chodnik torbę z zakupami. Jogurt turla się pod samochód. Z reklamówki wypada również emolientowa odżywka do włosów. Krzyczę przerażona, dławię się krzykiem:
— Wracaj! Milena! Idź do domu! Wracaj! Błagam, wracaj! — Zdania wypadają z ust na chybił trafił, jak strzały z pistoletu oddawane przez amatora.
Nie słyszą mnie sąsiedzi. Nie słyszy mnie córka, która skoncentrowana jest na niezwykłym doznaniu, jedynym w swoim rodzaju poczuciu brawury, zachwytu i niezależności. Może myśli, że jest jak w filmie, gdzie ryzykiem człowiek może się bawić, oswajać je, flirtować z nim bez konsekwencji. Czerpać z niego jedynie warstwę emocjonalną i edukacyjną.
Za mało czasu, by straż pożarna zdążyła przyjechać. Żadnego przechodnia na ulicy. Nikt nie zerknie przez szybę mieszkania niżej, nie otworzy okna i nie ściągnie czterolatki do środka. Czas rozdwaja się jak włos, biegnie odmiennymi ścieżkami. Ten „na zewnątrz” standardowo. Ten „wewnątrz” potrafię rozciągnąć — kliknąć slowed i zmienić jego prędkość o połowę, jak w animacjach, które montuję w redakcji. W moim umyśle odtwarza się w kółko ten sam film z Wilczej, który obiegł internet: nagranie z kobietą wiszącą na parapecie dziesiątego piętra. Wpierw podciągała się na przedramionach, potem kołysała ostatkiem sił z wyprostowanymi rękami. Filmujący ją chłopak w szerokiej bluzie miał świadomość, że nie zdąży jej pomóc. Skazany na obserwowanie przegranej — bo to, że kobieta przegra, było niemal pewne — przez niecałe pięćdziesiąt sekund nie potrafił oderwać od niej wzroku. Widz również. Cóż, upadki innych bywają fascynujące.
Milena stawia kolejny krok. Przestaje trzymać się okiennej ramy. Polega wyłącznie na własnej równowadze. Unosi ręce w taki sposób, jakby chciała skoczyć mi w ramiona.
— Stój! — krzyczę i wpadam na klatkę schodową.
Wpisuję kod domofonu. Błędnie. W końcu drzwi się otwierają, szarpię za nie i pędzę po stopniach. Nie widzę numerów mieszkań, ta przestrzeń zdaje się w jakiś sposób symboliczna, umowna i uniwersalna. Na trzecim piętrze mam spadek cukru, przez moment muszę podeprzeć się na kolanach. Kaszlę z wysiłku, biegnę dalej.
Walę pięścią w drzwi mieszkania. Dzwonię dzwonkiem, by zwrócić uwagę Mileny, skłonić ją hałasem do powrotu do środka. Klucz tańczy w spoconych palcach.
Wbiegam do holu, a potem do sypialni, depcząc leżące na podłodze lalki. Na biurku wciąż leży otwarty laptop z wyświetlaną bajką.
Nie dostrzegam córki. Nie tylko w oknie. Nigdzie. Podbiegam do stolika i wtedy orientuję się, że Milena stoi obok łóżka.
Biorę ją w ramiona. Zaczynam dygotać. Te wstrząsy są niekontrolowane, ale nie płaczę, o dziwo, nie płaczę.
Tamtej nocy wyjaśniłam Milenie, że do czasu zamontowania przez tatę odpowiednich klamek z kluczem, nie podchodzimy do okien.
Zadzwoniłam do byłego męża. Z ulgą przyjęłam jego syki i wyrzuty. Chciałam je usłyszeć. Wydarzył się cud. Cud — to słowo miało metaliczny posmak, lśniło i puszczało do mnie oko jak refleksy na klamkach okien.
— Zwróć mi uwagę o pierdołę — powiedział na koniec. — Zwróć mi uwagę, że nie dałem jakiegoś głupiego picia do przedszkola, a przypomnę ci, że przez ciebie nasza córka prawie się zabiła.
Zaczęłam miewać problemy ze snem. Przyjęłam tę „karę” z pokorą, a nawet wyczekiwaniem. Wspomnienie córki w oknie wisiało w mojej pamięci jak oprawione w ramkę. Dni mijały, lecz ono wcale nie pokrywało się kurzem, wręcz przeciwnie, nabierało kolorów i własnego blasku. Nocami przewracałam się z boku na bok, sięgałam po telefon i czytałam o wypadaniu z okien. Przeglądałam wykresy. Porównywałam dane statystyczne. Po szóstym piętrze śmierć była niemal pewna. Ci, którzy przeżywali, zazwyczaj zapadali w śpiączki i umierali parę dni później w szpitalu, albo ginęli w karetce. Szczęście spotykało zwłaszcza pijanych — zdarzało się, że wiotkość ich ciał okazywała się ratunkiem i kończyli z poważnymi obrażeniami, jednak żywi. Albo żywi do czasu.
Palcem wędrowałam po tragediach zrelacjonowanych przez dziennikarzy, podsumowanych reakcjami smutnych lub zezłoszczonych emoji na portalach społecznościowych. Matki walące głową o chodnik przy martwych ciałach swoich dzieci. Matki z wyrokiem pięciu lat pozbawienia wolności za przestępstwo świadomego pozostawienia ich bez opieki. Matki otrzymujące nadzór kuratora. Matki, które tego dnia przestają nimi być.
Zdarzało się, że chodziłam po pokoju, a potem otwierałam okno. Rozmyślałam o tym, co zrobiłabym na miejscu Mileny. Jest coś fascynującego w impulsie, by wykonać skok. L’appel du vide. Nazwa określająca to zjawisko brzmi poetycko i zwiewnie, ale jedynie po francusku. Polski „zew pustki” zdaje się pozbawiony tajemniczości, obdziera tę nazwę z jej romantyzmu.
Kiedy patrzę w dół z mieszkania, odnoszę wrażenie, że ziemia jest blisko. Że wyszłabym z tego upadku bez szwanku. Czy córka byłaby w stanie przezwyciężyć lęk i świadomie skoczyć? Były mąż mówił, że wierzy w jej instynkt przetrwania. Ja wierzę w jej zdolność do przekraczania granic. Może wszystkie dzieci rodzą się z wyjątkową wiarą w siebie, odwagą do smakowania doznań w imię szalonej i fantastycznej ciekawości. Dlatego my, rodzice, przemieniamy się w Kasandry w wersji domowej, paranoików, którzy widzą ognisko, a myślą „oparzenia”. Wypad na plażę traktują w kategoriach służby na posterunku: obserwować fale, obserwować dziecko, obserwować to, co dziecko spożywa.
Zawisłam pomiędzy tym, co mogło się wydarzyć, a tym, co zastane. Wystarczy pisk jakiegoś dziecka bawiącego się na dworze, abym zamierała i zaczęła podejrzewać, że Milena znów wdrapała się na parapet. Owszem, to niemożliwe, bo jest w przedszkolu, zresztą, klucze do okien trzymam w szufladzie, a ona nie umie ich przekręcać, ale wystarczy te kilka sekund udręki, mdłości ściskających gardło. Dostrzegam plecy dziewczynki, jej pochyloną głowę, delikatny uśmiech.
I krok do przodu.
Otwieram oczy gwałtownie, jak na podany sygnał. Jest krótko po dziesiątej. Moje serce powoli zwalnia, gdy przypominam sobie, że tego dnia nie mam dyżuru w redakcji. Pracuję zdalnie, otrzymuję wypłatę za liczbę dostarczonych artykułów (cztery w tygodniu), ale szefowa wymaga naszej obecności przy komputerze w określonych godzinach.
Zdrzemnęłam się na kanapie. Pomiędzy gęstym włosiem dywanu dostrzegam dinozaury z pyskami wbitymi w podłoże. Zaczynam sprzątać, bo to jedyny sposób, aby produktywnie spędzić pół godziny po wybudzeniu się.
Wychodzę ze śmieciami z bloku. Miasto obnosi się zielenią zachwalaną przez przewodniki turystyczne; rosnące wzdłuż drogi liście klonów, buków i jesionów odbijają światło jak opalizujące tarcze. Starsza kobieta zamiata ulice, nie wiadomo po co, bo pyłków jest jak na lekarstwo, a trawa z kosiarek leży zbita w kilka kupek. Słyszę skrzeki ptaków, co pewien czas ich cień przecina się z moim. Próbuję sobie przypomnieć, czy dałam Milenie do przedszkola dodatkową bułkę.
Wyrzucam worki, a potem staję przed klatką blokowiska. Zadzieram głowę, by oszacować odległość od chodnika do czwartego piętra.
Pół roku wynajmowałam mieszkanie na osiedlu Kaliny w pięciokondygnacyjnym budynku z wielkiej płyty. Pokoje były ciasne jak kajuty na promie pasażerskim, pozbawione parapetów oraz z wysoko położoną dolną linią okien. Takie rozwiązanie, przez niektórych traktowane jako wada konstrukcyjna, miało swój cel: dbanie o bezpieczeństwo dzieci.
Wpatrywanie się w okno sprawia, że znów odtwarzam potencjalny koszmar na prywatnym telewizorze w głowie. Milena spada. Słychać głuchy odgłos uderzenia, krew wypływa, jedna kropla przoduje w pościgu po chodnikowych płytach. Dziewczynka ma połamane nogi, kość wystaje z ręki, wstrząśnienie mózgu, liczne obrażenia wewnętrzne, w szpitalu lekarze wprowadzają ją w stan śpiączki. Albo wpada w ramiona matki na dole. Mój kręgosłup łamie się, czuję ból tak przenikliwy, że przestaję widzieć, ale Milena żyje, ma jedynie drobne złamania. Albo biegnę po schodach do mieszkania, by ściągać córkę z parapetu, jednak między piętrami słyszę pisk, ułamek sekundy, nie można rozpoznać, czy to człowiek, czy coś ciężkiego zrzuconego z dużej wysokości.
Ściągam okulary przeciwsłoneczne i trzymam je w dłoni. Moje oczy łzawią od wpatrywania się w okno, intensywnego słońca i woni rozkładających się śmieci na osiedlu. Przecieram twarz drugą ręką, a powidoki układają się w ciemny kształt.
W oknie znajduje się, jak zawsze, dziewczynka. Jej sukienka na ramiączkach wydyma się. Czterolatka mruży oczy, a za jej plecami widać ruch — białe skrzydła. Nieśmiało, jakby zawstydzone swoją wielkością, chwieją równowagą Mileny.
A potem, niespodziewanie, tną powietrze. Szarpnięciem unoszą dziewczynkę w górę jak kukiełkę na sznurkach.
Mała odpycha się nogami od parapetu, ale ten ruch jest nieskoordynowany z machnięciem skrzydłami i zamiast wesprzeć start, psuje go. Można pomyśleć, że dziecko spada. Właściwie hamuje ten proces — to wznosi się, to znów traci siłę i zbliża do ziemi. Aż zwinnym ruchem unosi się tak, jakby sunęła po zjeżdżalni w parku wodnym i miała z wyskoku wpaść do basenu. Szybkość wzrasta proporcjonalnie do pewności siebie, te dwie rzeczy się napędzają — ekscytacja mojej córki i sposób lotu. Mknie, doznając emocji nieosiągalnych dla mnie tu, na dole.
I już jej nie ma. Dwie długie, cętkowane lotki wirują w powietrzu, a ja stoję pod blokiem z okularami w skurczonej dłoni.
Pół roku później matka przypomina mi, że gdy byłam młodsza, marzyłam, żeby umieć latać. Posiadanie skrzydeł wydawało mi się jedynym pozytywem tego, że kiedyś umrę. Wyobrażałam sobie, że dusze unoszą się w przestworzach jak ptaki i szybują pomiędzy blokami.
— Chciałaś zostać aniołem — stwierdza matka. — Już wtedy.
— Miało się te ambicje. — Z krzywym uśmiechem dopijam czarną kawę.
Na podłodze Milena układa maskotki jedną obok drugiej. Wdrapuje się na kolana mojej matki.
— Babcio — mówi, jak zawsze odmieniając błędnie ten wyraz. — Byłam wysoko jak orzeł!
Zastygam z kubkiem przy ustach. Moja matka daje Milenie buziaka.
— Wysoko jak orzeł? — pyta. — A może nawet jak mały, odważny aniołek, co? Pamiętaj, by wrócić na ziemię.
Tulą się bez krzty rozpaczy, a ja siedzę sama na krześle i przełykam czarną kawę.
Anna Zborowska (ur. w 1998 r. w Szczecinie) — absolwentka Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa na UAM w Poznaniu. Mieszka w Szczecinie. Laureatka m.in.: Ogólnopolskiego Przeglądu Twórczości Dzieci i Młodzieży „Lipa” (2013-2022), Międzynarodowego Konkursu Literackiej Twórczości Dzieci i Młodzieży im. Wandy Chotomskiej, Nagrody Głównej w Konkursie Literackim „Krajobrazy Słowa” (2020), Konkursu Literackiego Prozatory Zachodniopomorskie 2021, Konkursu „Bursztynowa Szuflada” (I miejsce), Konkursu Literackiego „O złote pióro” (II miejsce, 2022). Jej opowiadania ukazały się m.in. w antologiach: Krajobrazy Słowa (2020), Lipa 2021 (2021), Słowo przeciwko słowu (2022), Prozatory Zachodniopomorskie 2021 (2022) oraz w czasopismach: „Kreatywni”, „Sztukater”, „Wobec”.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved