SŁAWOMIR WERNIKOWSKI
Farsala
Koń, bezlitośnie dźgany w brzuch moimi obolałymi piętami, bardziej udawał galop niż galopował naprawdę i wiedząc, jak jest zdrożony, w innych okolicznościach wybaczyłbym mu to oszustwo. Tym razem jednak nie miałem prawa okazać mu litości i nie szczędziłem mu ani pięt ani płazów wymierzanych obnażonym gladiusem. Zbyt ważne było to, żeby zdążyć do Cezara przed naszymi rozochoconymi zwycięstwem piechurami, którzy w poszukiwaniu łupów ciągnęli już ku opuszczonemu obozowi Pompejusza. Narowy wycieńczonego konia nie miały prawa nic tu zmienić ani na niczym zaważyć. Tego, co ledwo przed chwilą odkryłem w zdobytym obozie, nie dałoby się utrzymać w tajemnicy zbyt długo. Stąd mój pośpiech i razy wymierzane w koński zad. Widziałem Cezara z daleka, otoczonego chorążymi i oficerami sztabu. Przesłuchiwali właśnie jakiegoś mocno pokiereszowanego pompejańczyka i im bliżej tego skupiska niósł mnie koński grzbiet, tym wyraźniej widziałem, że klęczący jeniec ma zakrwawioną twarz, wykrzywioną w koszmarnym grymasie. Wreszcie dobiegł mnie też głośny i żałosny szloch, jakim pojmany zanosił się coraz gwałtowniej. Najwyraźniej nasza piechota mocno wzięła sobie do serca wskazówkę, jaką przed bitwą wydał Cezar. „Celujcie w twarze”, w te wypielęgnowane lica lalusiów i dandysów, dla których nieskazitelna buzia więcej znaczyła niż honor, a których odwaga prysnęła w chwilę po tym, gdy trzeci rzut naszych kohort wszedł do walki.
Cezar spostrzegł mnie, nim jeszcze osadziłem konia w miejscu.
— Obóz wzięty?! — krzyknął, jakby jeniec już nie był wart jego uwagi.
— Wzięty.
— Pompejusz?
— Mówią, że zerwał z siebie insygnia i uciekł dekumańską bramą. Posłałem za nim pluton jazdy, ale nie liczę, że go dopadną.
— Straty?
— Centurioni liczą. Niewielkie. Może ze dwie setki poległych. Meldunki będą lada moment.
— Jeńcy?
— Mało rzymskich obywateli, dużo trackich najemników. Cezarze, musisz coś zobaczyć.
— Zobaczę, jak tylko…
— Nie, musisz zobaczyć teraz.
Spojrzał na mnie bardziej zdumiony niż oburzony, jakby to, co miałem wtedy w oczach odebrało mu pewność siebie. Nasze źrenice wwiercały się w siebie tak długo, aż wszyscy wokół zamilkli w napiętym oczekiwaniu i słychać już było tylko zawodzenie płaczącego więźnia.
— Konia! — rozkazał Cezar, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Ruszyliśmy cwałem ku obozowi Pompejusza, przez sam środek cichnącego pobojowiska, między truchłami koni i ciałami poległych, między naszymi legionistami, brudnymi i zmęczonymi, którzy na widok Cezara salutowali lepkimi od krwi mieczami i w pijanej radości ze zwycięstwa wykrzykiwali coś, czego nie byliśmy w stanie zrozumieć. Mijaliśmy chorążych, którzy unosili ku nam swe dumne proporce ze złotymi orłami i błyszczącymi w ostrym słońcu numerami kohort i centurii. Mijaliśmy zmęczonych piechurów, wspartych na tarczach, jeszcze nie wierzących, że bitwa się skończyła i że przyszła pora wytchnienia. Mijaliśmy siedzących w koliskach i grających w kości o pierścienie i mieszki martwych nieprzyjaciół. Mijaliśmy rannych, niesionych na ramionach towarzyszy ku namiotom, gdzie z rękoma umazanymi krwią czekali na nich chirurdzy gotowi zaszywać ich rany i przyżegać zmasakrowane i zmiażdżone członki. Mijaliśmy zagniewanych, złorzeczących centurionów, usiłujących zapanować nad chaosem i bezkarnością. Mijaliśmy jeńców, spętanych i prowadzonych w długich, milczących i bezsilnych szeregach. Patrzyli ku Cezarowi, podnosili głowy i szukali wzrokiem jego oczu, by napotkawszy je, spluwać pod nogi z obrzydzeniem i nienawiścią.
Brama pretoriańska stała otworem, obsadzona już gęsto przez naszych, którzy na widok czerwonego płaszcza Cezara zaczęli się drzeć jak opętani. Bałem się, że nie pamiętam, gdzie znajduje się cel naszej galopady, ale jeden z moich podoficerów przytomnie czekał na nas na wprost bramy i uniesionym ramieniem wskazywał na okazały namiot, który na mój rozkaz otoczony już był podwójnym kordonem skrytych za tarczami legionistów z kompanii ochrony. Stali nieporuszeni i głusi na sprośne żarty, jakich nie szczędzili im wałęsający się wkoło towarzysze broni. Widać było, że jedni i drudzy chcą, tak jak stoją, rzucić wszystko i wbiec pod szeleszczące na wietrze tkaniny, by zanurzyć się w chłodzie cienistych korytarzy i komnat. Wiedza i wyobraźnia kazała im się domyślać bogactwa i zbytku, jaki czekał na ich ręce i sakwy. Dobrze, że siła i powaga rozkazu, a może tylko strach przed decymacją przytłumiał żądzę rabowania. Stary centurion spacerował wkoło kordonu, bijąc oliwną rózgą w twarze tych, którzy podchodzili zbyt blisko do linii czerwonych tarcz. Klął wściekle natarczywych i bezczelnych, a jego lewa ręka na moment nie puszczała rękojeści gladiusa. Ten, kto stanąłby mu na drodze, byłby albo szaleńcem, albo bezrozumnym ślepcem.
Na widok Cezara centurion zachrypniętym, ale donośnym, głosem wykrzyczał komendę i kordon rozstąpił się posłusznie, a najbliżsi piechurzy podbiegli, by chwycić za uzdy nasze konie.
— Prowadź — powiedział Cezar i podążył za mną.
Weszliśmy wprost w chłodny łopot zwiewnych tkanin, a nasze podkute sandały niemal utonęły w miękkości wschodnich, puszystych dywanów. Ujrzeliśmy stół, nakryty z przepychem i rozrzutnością, jaka nawet w Mieście musiałaby budzić zgorszenie i niesmak. Srebrne półmiski i talerze dźwigały na sobie świeże i pachnące owoce, kawałki dziczyzny, pieczony drób i dzbany pełne win.
— Możesz nie wierzyć, ale kiedy tu weszliśmy… — szepnąłem, schylając się do ucha Cezara. — Te półmiski były jeszcze ciepłe.
Cezar zmierzył mnie niedowierzającym wzrokiem, zdumiony i zaskoczony.
— I to chciałeś mi pokazać? — spytał, nie kryjąc niechęci. — Po to mnie tu ciągnąłeś?
— Nie — zaprzeczyłem gwałtownie. — Ale to też było warte zobaczenia, nie zaprzeczysz przecież?
— Szczerze? Spodziewałem się tego. Za dobrze znam Gnejusza, żeby oczekiwać w jego namiocie twardej pryczy i miski owsianki.
— Rozdać to naszym żołnierzom?
— Oszalałeś chyba. Zakopać wszystko. Sprowadź saperów i niech już ryją.
— Ale…
— Dasz choć denara za to, że to nie podstęp? Że to żarcie nie jest zatrute? Do ziemi z tym.
Obecni z nami trybuni wymienili porozumiewawcze, napięte spojrzenia, a z zewnątrz namiotu dobiegły odgłosy bójki i wrzask wymierzającego ciosy centuriona. Wybrałem wzrokiem jednego z obecnych — skinął głową i wybiegł wypełnić rozkaz.
— Cezarze, nie po to cię tu sprowadziłem.
— Mam nadzieję. — Wyczułem, że staje się zniecierpliwiony. — Pokaż, co miałem zobaczyć.
Wskazałem mu jedno z pomieszczeń, schowane za zwiewną, chyboczącą ścianą. Cezar wszedł pierwszy, słysząc z pewnością, jak za jego plecami bije moje serce, zamęczone prawie na śmierć walką, strachem i oczekiwaniem.
W komnacie czekały na nas skrzynie. Mnóstwo skrzyń, nie policzyliśmy ich jeszcze, ale było ich pewnie z pięćdziesiąt najmarniej. Stały ułożone w równe stosy sięgające napiętego na powrozach zadaszenia. Pilnowało ich w ciszy kilku zaufanych oficerów mojej kohorty.
— Pomyśl, Cezarze… — szepnąłem. — Jak transportować taki ładunek? Ilu ludzi i koni trzeba, żeby to ze sobą wlec.
Nie odpowiedział. Spojrzał na mnie ze słabo ukrywaną pogardą. Ciągle nie rozumiał, co w tym składowisku rupieci wymagało jego niezbędnej obecności, więc dałem znak stojącym za mną trybunom. Dwóch z nich chwyciło najbliższą skrzynię i postawili ją tuż przed Cezarem. Miała wyłamany zamek, a wieko wyglądało tak, jakby przyjęło na siebie wiele mocnych uderzeń ciężkiego topora. Kiedy uchylili je z wysiłkiem, nieomal odpadło, trzymając się tylko na lichych strzępach mosiężnych zawiasów.
W środku były zwoje. Całe setki zwojów. Przewiązane, ułożone równo i starannie, opisane równym, wykwintnym pismem. Każdy z nich miał metryczkę z numerem i czymś, co musiało być sekretnym kryptonimem, bo żaden z nas nie znał znaczenia słów spisanych naszym alfabetem. Cezar patrzył na nie, nadal nic nie rozumiejąc, ale nie pytał o nic, jakby żądając, by ta zagadka rozwiązała się sama. Trybuni nieśli już druga skrzynię. Zamek wyłamali wcześniej, teraz chwilę mocowali się z opornym wiekiem, w końcu ustąpiło z jękiem. Cezar kucnął i przyglądał się badawczo. Pomyślałem, że plotki o tym, jakoby słabł mu wzrok, muszą chyba być prawdziwe.. Trzecia skrzynia. Łomot, z jakim rozpadło się wieko, musiał dobiec uszu ludzi stojących na zewnątrz, bo ich gwar ucichł na chwilę, jakby w oczekiwaniu na coś jeszcze. Żołnierze odrzucili połupane drzazgi i naszym oczom znowu ukazały się pedantycznie ułożone zwoje.
— Dość! — warknął Cezar, widząc, że trybuni zdejmują ze stosu czwartą skrzynię. — Co to jest?
— Archiwum — odpowiedziałem, zaskoczony tym, jak z napięcia drży i łamie się mój głos. — To archiwum, o którym donosił wywiad, a którego nie mogliśmy namierzyć. Całe i zupełnie nienaruszone archiwum Gnejusza Pompejusza Wielkiego. Listy, notatki, zapiski. Donosy, jakie pisali na ciebie senatorowie i obywatele. Raporty jego szpiegów w naszych szeregach. Spisy pompejańczyków w każdej prowincji, w każdym urzędzie, w każdej kolonii i miasteczku. Imiona donosicieli, zauszników, dłużników. Haki, jakimi można zaszantażować każdego. Listy ludzi, którzy na jeden jego rozkaz gotowi będą wszcząć insurekcję przeciw tobie. Wiedzieliśmy, że to archiwum istnieje. Nie wierzyłeś nam. Teraz jest twoje.
Jeśli ktoś z nas liczył na choćby skrawki pochwał, to zawiódł się srodze.
— Spalcie to. Spalcie to, a popiół zakopcie razem z tym plugawym żarciem ze srebrnych półmisków — wysyczał Cezar, bez chwili zastanowienia, bez pytań i dociekań. — Spalcie wszystko, co znaleźliście i znajdziecie.
Nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Nie musiałem nic mówić, bo trybuni zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, że rozkazy już są wydane, że z naszego obozu jedzie tu wóz z eskortą jazdy, że może godzinę zajmie załadowanie pojazdów, jeden dzień dojechanie do portu i tydzień na rejs do Italii i że trzeba czym prędzej skrzyknąć zaufanych ludzi, by to dniami i nocami czytać, segregować i streścić.
— Oszaleliście?! — Krzyk Cezara uciszył nas wszystkich, krzyk straszny, jakby zza granicy życia i śmierci. — Postradaliście rozum?! Rozkazuję zatrzymać ten wóz i spalić wszystko! Natychmiast!
Nie rozumieliśmy. Ale w sumie, ileż to razy nie rozumieliśmy Cezara, czy to pod Alezją, czy w Brytanii, czy nad Rubikonem, i nawet jeszcze kilka godzin temu tu, pod Farsalą. Dotąd zawsze okazywało się, że to on ma rację, nie my. Zawsze. Jednak tym razem jego oszalały wybuch odbierał nam całą naszą wiarę, wierność i zaufanie.
Musiał to czuć.
— Spalcie każdą skrzynię z tego namiotu. Żaden zwój nie ma prawa ocaleć, zrozumiano?! — Już nie krzyczał, a wrzeszczał, patrząc prosto w nasze nierozumiejące oczy.
Widziałem, jak na twarzach trybunów niedowierzanie mieszało się z oburzeniem i wściekłością i wiedziałem, że dokładnie to samo i ja mam wypisane na swoim obliczu. Patrzyliśmy to na Cezara, to na siebie, czekając, kto odważy odezwać się pierwszy, modląc się w duchu, żeby znalazł się ktoś taki, kto nie stchórzy, tak jak my. I w końcu jeden z nas, najstarszy z weteranów, który bił się u boku Cezara jeszcze z Helwetami, zaczął mówić, jąkając się ze strachu i z przejęcia.
— Cezarze, zrobisz, co chcesz, ale posłuchaj nas! Wysłuchaj, co ci mamy do powiedzenia!
— Mów, słucham — powiedział Cezar, chociaż było widać, że wcale nie zamierza słyszeć.
— Cezarze, nie widzisz, że w tych skrzyniach jest cała niegodziwość, hańba i zbrodnia twoich wrogów? Nie widzisz, że sami nieśmiertelni dali ci znak, jakiego nie doczekasz się od augurów? — Głośno przełknął ślinę i widząc, że Cezar mu nie przerywa, mówił coraz śmielej: — Każdy zwój to jeden człowiek, którego już nie można być pewnym. Jeden umysł, któremu nie wolno ci ufać. Jeden wróg, który jeszcze nie może podnieść ręki na ciebie, ale uczyni to, jak tylko będzie miał okazję. Każdy zwój to sztylet, który tylko czeka, by spaść na twój kark, Cezarze. Naprawdę tego nie widzisz?
Mówiący stracił oddech, ale natychmiast odezwał się drugi.
— To sami bogowie pochylają się nad tobą! Oni sami dają ci znak i choćbyś Cezarze, odbył setkę auspicji i tak nie dowiesz się tego, co krzyczą do ciebie te skrzynie. To jest znak od Fortuny! Nie lekceważ go, dla siebie i dla nas! To my poszliśmy z tobą przez Rubikon. To my sami siebie wyjęliśmy spod prawa. Dla ciebie i dla Miasta. Słuchaj nas! Choćby tylko dlatego, że przyszliśmy tu za tobą!
Cezar słuchał go z rękoma złożonymi na piersiach. Widok był niezwykły. Wiedzieli to wszyscy i wszyscy karmili wzrok, słuch i pamięć tą jedyną i pierwszą chwilą, w której oficer podnosi swoje wątpliwości tak głośno i natarczywie, a Cezar słucha go bez słowa, jakby godząc się na to, że on, nieomylny pointfex maximus, tym razem pobłądził jak młodzik i zasługuje na kpiny i docinki. Ba, jakby przyzwalał, by karcono go w obecności łasych na jego upokorzenie świadków.
Jednak Cezar, jakby nie słysząc podniesionego głosu swojego podkomendnego, gestem dłoni nakazał mu ciszę i powiedział tak cicho, że usłyszeli to tylko stojący najbliżej.
— Spalcie to. Natychmiast. Na moich oczach.
Odpowiedzią była cisza i bezruch. Nikt z nas nawet nie drgnął, nie schylił się, nie przestąpił z nogi na nogę. Cezar jakby tego nie widział, jakby nawet nie próbował zobaczyć, że jego najwierniejsi oficerowie tak demonstracyjnie okazują mu nieposłuszeństwo.
— Kto oprócz was jeszcze wie o archiwum? — spytał. Był spokojny, albo jedynie tak dobrze spokój udawał.
— Nikt — odparłem. — Dlatego cię tu sprowadziłem.
— Ile z tego zdążyliście przejrzeć?
Tym razem milczałem ja, nie znając odpowiedzi.
— Może kilkanaście zwojów — odezwał się zza moich pleców głos, którego nie potrafiłem rozpoznać. — Tyle, co znaleźliśmy w pierwszej skrzyni.
— Zapomnicie, że to widzieliście — powiedział Cezar, patrząc w nasze oczy. Oczy, które unikały jego wzroku, jak tylko się dało. — I zapomnicie, co widzieliście.
— Cezarze… — powiedziałem głosem, którego nie słyszałem nigdy wcześniej. — Fortuna ci mówi, jak chce pokierować twym losem, a ty zamykasz jej usta? Wiesz lepiej od niej, co dla ciebie dobre?
— Dość! Koniec! Wy, którzy przeszliście ze mną tyle mil i bitew — odparł, jakby nagle przyszło mu przemawiać do nieprzychylnego Senatu, a nie do najwierniejszych kombatantów. — Wysłuchacie mnie teraz uważnie, a kiedy skończę, spalicie to wszystko. W tych skrzyniach leży nienawiść, zamknięta tam tchórzliwą, pompejuszową dłonią. Jeśli ją uwolnicie, na dziesiątki lat utopicie Miasto we krwi i podejrzliwości, w nienawiści i nieufności. Do końca życia nie będziecie umieli uwierzyć nikomu, czyje imię znalazłyby tu wasze oczy. To nie Fortuna, to ludzie pisali te słowa. Ułomni, przestraszeni, zawistni, chciwi władzy, zaszczytów, pieniędzy i urzędów czy może po prostu tylko zatrwożeni o siebie i swoje rodziny. I ani dziś, ani jutro nikt już nie będzie wiedział, który zwój jest prawdą, a który kłamstwem. A każdy z tych zwojów oznaczałby dla kogoś śmierć, wygnanie albo infamię. Każdy, kto być może przymuszony albo niepewny, napisał do Pompejusza skargę czy donos, żyłby w trwodze, że właśnie jego zwój trafia dzisiaj do rąk Cezara, że jutro jego nazwisko pojawi się na tablicach na Forum, że niewolnicy już czekają, by zasnął i dał gardło pod ich noże. Nie wiecie nawet, czy w tych zwojach nie ma imion waszych stryjów i kuzynów. Nie wiecie tego, a chcecie, by od dziś już nie Cezar, a ten śmietnik wytyczał drogę Miastu?
Słuchaliśmy, niepogodzeni, nieufni i oburzeni, ale karnie milczący.
— Wiem, że kieruje wami wierność i honor, ale wy wszyscy, których nie muszę się obawiać, mylicie się, sądząc, że to, co znajdę w tych zwojach, chociaż o dzień przedłuży moje życie. To właśnie wtedy, kiedy rozejdzie się wieść, co Cezar wie lub wiedzieć może, jego życie przestanie być warte pół obola. W Mieście wszyscy mówią, że kiedy wróci Cezar, to wróci jak Sulla. Że wrócą proskrypcje, popłynie krew, zapłoną pożary, a życie obywateli przestanie ważyć cokolwiek więcej, niż funt kłaków. Że znowu byle łachudra będzie kupczyć majątkiem tych, których głowy łajdacy i wyrzutki zatkną na Forum. A ja, Cezar, mówię wam i mówię Miastu: nie będzie proskrypcji. Nie będzie strachu. Nie będzie pożarów, zamieszek, zabójstw i uciętych głów. Cezar to nie Sulla. Doszliście z Cezarem tak daleko i nie wiecie tego jeszcze? Naprawdę tego nie wiecie?
Nie wiem, czy chciał naszej odpowiedzi, czy w ogóle brał ją pod uwagę, bo mówił dalej bez chwili wytchnienia.
— Nie baliście się stawać tam, gdzie śmierć tylko czekała, by zabrać was ze sobą, ale odpieraliście ją mieczem i tarczą, i wszyscy doszliście żywi aż tu, pod Pharsalus. A Cezarowi mówicie, że te skrawki mogą obronić go przed przeznaczeniem? Jedyne, co mogą, to nakarmić nienawiść, bo nienawiść żywi się strachem, a każdy z tych zwojów to zalękniony i niepewny swego losu człowiek. Dopóki te skrzynie istnieją, osoba Cezara będzie budzić strach i niepewność. Dlatego Cezar się ich pozbędzie i nikt mu w tym nie przeszkodzi… Tuliuszu — powiedział po dłuższej przerwie. To było do mnie i poczułem, jak oddechy stojących za mną oficerów zafalowały ulgą. — Weźmiesz dziesiątkę żołnierzy i zrobisz co trzeba.
— Rozkaz. — Skinąłem głową, wiedząc jak nigdy dotąd, że jedno słowo sprzeciwu może sprowadzić na mnie śmierć.
Wyszedłem przed namiot, gdzie czekał mój centurion pełen obaw i niepewności. Nie mógł wiedzieć, o czym rozprawialiśmy, ale czuł, że dzieje się coś, co nie działo się nigdy wcześniej. Rozkazy wydały mu się dziwne i choć nie wydobył z siebie ani słowa, całe jego ciało opierało się mojej woli. Skinął głową i w milczeniu, wskazując palcem, wybrał dziesiątkę spośród zgromadzonych wokoło piechurów.
Skrzesanie ognia zajęło im ledwie chwilę. Podsycili go kawałkami pogruchotanego rydwanu i beczułką oliwy z pompejańskich zapasów. Patrzyłem na to odrętwiały, ciągle nie mogąc uwierzyć w to, czego byłem udziałem.
Wróciłem do namiotu. Spodziewałem się dysputy, przekrzykiwanych szeptem argumentów, oburzenia i oporu, ale przywitała mnie cisza. Cezar stał otoczony milczącymi oficerami, a oni nie wiedzieli, gdzie mają podziać ręce i spojrzenia.
— Cezarze, ogień już płonie — zameldowałem.
— Przecież wiesz, co masz robić dalej. Czego chcesz ode mnie? — Był zniecierpliwiony i wściekły, chociaż słowa z jego ust wychodziły spokojne i uładzone.
Wiedziałem, co robić. Wydałem rozkazy.
Moi legioniści parami wynosili skrzynie z namiotu, rzucali je w płomienie i wracali, nie wiedząc, po co to robią i dlaczego.
Cezar wyszedł z namiotu i założywszy ręce na piersiach, patrzył razem ze mną na pnące się ku niebu jęzory ognia, a strzępy zwęglonych zwojów spadały na jego czerwony płaszcz. Nie strząsał ich z siebie i obruszył się, kiedy ja spróbowałem to zrobić.
— Mam powiedzieć żołnierzom, co robią? — spytałem półgłosem, pochylając się do jego ucha.
— Nie. Nikt nie będzie o tym wiedział. Oprócz nas dwóch i twoich trybunów. Przyprowadź mi konia.
Odepchnął mnie, kiedy chciałem pomóc mu wspiąć się na siodło. Wskoczył na koński grzbiet sam i patrząc z góry, niecierpliwie czekał momentu, gdy ostatnia skrzynia spocznie w ogniu. Dopiero potem, bez słowa pożegnania, ruszył kłusem ku naszemu obozowi.
Po chwili zniknął mi z oczu.
opowiadanie pochodzi z wydanego zbioru Sławomira Wernikowskiego Partita (2022)
Sławomir Wernikowski (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – autor opowiadań, inżynier informatyk, nauczyciel akademicki. Mieszka w podszczecińskim Mierzynie. Nominowany do Nagrody Literackiej „Jantar” za tom opowiadań Passacaglia (2021). W latach 1996-2012 felietonista szczecińskiej „Gazety Wyborczej”. Publikował w „Helikopterze”, „Odrze”, „Pograniczach” i „Twórczości”. Wydał tomy opowiadań: Passacaglia (2019), Partita (2022).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved