Skip to content

JAKUB MICHAŁ PAWŁOWSKI

Zamazane widnokręgi. 1

Marcelowi K., Iwanowi S., Krzysztofowi Ś., Bogdanie K.

Okienko

Maggie Throlopp przetarła okulary, odsunęła książki i wazon, spojrzała przez okno, za drzewami ogrodu dostrzegła wydmę, za nią granat morza i rozświetlone secesyjne molo. Nie widziała rotundy wieńczącej pomost, cokolwiek zobaczyła, nie było ostre. Lubiła spacerować po plaży, wchodzić do morza, parę metrów nad samą powierzchnią wody dostawała jednak dreszczy, unikała zatem statków, mostów, pływalni, falochronów. Widziała teraz, że wydmą szło zwierzę przypominające konia, nikt jednak na nim nie jechał, ani też go nie prowadził. Na chwilę przystanęło na tle pomostu, który Maggie widziała przez okno.

Obudziła się rano. Zaparzyła dzbanek herbaty, zmieniła wodę w wazonie, już miała postawić go na parapecie, jednak jej dłoń zadrgała, a wazon wypadł, nie postawiła go z powrotem, zasłoniłby widok. Usiadła przy kuchennym stole twarzą do okna, trwała w optycznym zawieszeniu, wyzerowaniu widzenia, jej patrzenie nie posuwało się, wszystkie obrazy za oknem czekały posłusznie na przywrócenie. A Maggie myślała o tym, co rzeczywiste, dochodziła do wniosku, że kłamstwu o rzekomej pozorności zmian dorównywało tylko to o pozorach stałości. Słońce podświetliło niespodziewanie drobiny kurzu, sadzy i ptasich odchodów na szybie. Maggie wyszła na zewnątrz i wytarła ją dokładnie, po czym wróciła do środka, znów usiadła przy stole, poczuła pod stopami wodę, schyliła się, sięgając po ścierkę. Wytarła podłogę, opierając się o nogę taboretu, nieznacznie go przesunęła, odrzuciła ścierkę pod kaloryfer i odpoczęła chwilę, siedząc na ziemi. Następnie podniosła się, usiadła przy stole, spojrzała przez okno. Coś się zmieniło, zdecydowanie, przesunięcie taboretu dawało inny widok, zobaczyła wreszcie rotundę wieńczącą pomost. Pewnie wewnątrz znajdowały się restauracje, kawiarnie, sklepy i tarasy widokowe. Maggie nigdy nie była na pomoście.

Dzień kolejny, za oknem rozedrgany deszczyk. Maggie ubrała beret i pojechała rowerem do sklepiku (w domu brakowało sera, trzcinowego cukru, płynu do mycia szyb, kupi także etui na okulary). W powietrzu unosił się zapach czekolady z pobliskiej manufaktury, a także woń ciepłego piasku zmieszanego z wodorostami niczym potrawa w azjatyckim barze. Po południu wypiła karafkę białego wina i zdrzemnęła się na sofie, wieczorem czekało ją pisanie eseju. Obudziła się po ósmej, przygotowała stół, przeniosła książki z salonu i ustawiła lampę. Około północy wyszła do ogrodu na papierosa, podeszła pod samą wydmę, morze było spokojne, papieros rozświetlał mrok, ale i zaburzał widoczność, rozsnuwając mgiełkę, bezgłośnie śpiąca woda dawać mogła ukojenie, ale i wywoływać lęk. Całą noc pisała w kuchni, tylko od czasu do czasu zerkając na pomost. Około trzeciej usłyszała szmer, ale niczego nie zobaczyła, coś poruszyło się po prostu między gałęziami. Kiedy skończyła pisać, wyszła do ogrodu zaczerpnąć świeżego powietrza przed snem. Ruszyła boso po wilgotnej ziemi, dostrzegła coś w trawie. Pióra, krew, wystające kości, dziób — ogromny ptak, ale poćwiartowany. Pobiegła po atlas, tak, to zabity struś. Co się robi, gdy w ogrodzie znajdujemy poćwiartowanego strusia? Skąd się tu wziął, kto go wniósł, kogo należy powiadomić… To musiał być ten szmer około trzeciej, w ogrodzie nie miała lampy, a i pomost nie był podświetlony. Każe dziś zamontować coś takiego, co będzie punktowo oświetlać każde wejście do ogrodu, każdy ruch. Postara się uprosić, by ojciec pokrył wydatki. Maggie Throlopp chciała widzieć wydmę.

Na parę godzin nadmorski ogród pod wydmami stracił swój urok i tajemniczość, został ukazany, obnażony, a to nigdy nie jest dobre dla zacisznych miejsc. Aż czterech mężczyzn montowało oświetlenie, jakby przygotowywali scenę na koncert czy spektakl. Cały wieczór Maggie wchodziła do ogrodu od różnych stron, nawet przez dach, sprawdzając, jak działa instalacja-cudo, testując jej czułość. Bezwstydnie ją to bawiło, poznała w ten sposób wszystkie zakamarki. Zaparzyła herbatę, wygasiła światło w domu i patrzyła na ciemne niebo, ciemniejsze jeszcze powietrze, na czarne korony drzew, czarniejsze jeszcze morze. Wpatrzona w mrok zasnęła, obudził ją błysk światła, instalacja zadziałała. W ogrodzie przez małą chwilę ktoś stał. Raczej mężczyzna, w żółtym gumowym, niemodnym płaszczu rybackim, czapce i kapturze. Stał i patrzył przez chwilę, światło zgasło, przy kolejnym rozbłysku intruza już nie było. Kryminalny aspekt nocnej wizyty interesował ją w najmniejszym stopniu, bardziej niż przestraszona, była zaintrygowana. Nie zakładała na przykład, że ktoś chciał ją nastraszyć. Irytowało ją natomiast, że niewiele widziała, była za to pewna, że niecodzienny incydent był nieudolną próbą nawiązania komunikacji. Maggi Throlopp także szukała kontaktu.

Po czterech prawie całkowicie samotnych dobach zapragnęła spotkać się z kimś w końcu. Z niezbyt długiej galerii postaci wybrała przyjaciółkę Betty Karen Duff. Wpadnie popołudniu na herbatę i wino. Maggie nie była pewna, czy ośmieli się powiedzieć Betty o tym, co widzi. Na razie wypełniła miseczkę cukrem trzcinowym, zaparzyła herbatę, wyłożyła na paterę eklery, rozstawiła kieliszki i czekała, patrząc przez okno. W końcu przyjaciółka nadeszła od strony morza, wyglądała jak bogini miłości strząsająca z ramion resztki cypryjskiej piany. Wręczyła Maggie bukiet nasturcji, usiadła wygodnie na sofie i pochwaliła widok z okna. Przez chwilę opowiadała o pracy w galerii, wystawach, które widziała w Europie i nieśmiałych planach na przyszłość. Maggie, dzieląc na pół eklera i wlewając mleko do filiżanek, powiedziała z uśmiechem, że zamienia się z wolna w prawdziwą kurę domową, że coraz rzadziej stąd wychodzi, że przywiązała się do tego miejsca, zwłaszcza do kuchennego okna. Nie lubię miasteczka w te letnie dni, nawet tylko spacerując po plaży, czuję się jak portowa panienka, wyznała Maggie, po czym wtrąciła coś o Lennym i Gavinie, i na powrót o widoku z okna. Betty nie odpowiedziała, od dłuższej chwili milczała, czoło miała mokre, patrzyła bezładnie po ścianach i ściskała spodek filiżanki jak dłoń guwernantki przy przejściu przez jezdnię. Co chwilę poprawiała włosy i uśmiechała się nerwowo. Siedziały bez słów, jednak ogromniejące milczenie Maggie pytało Betty, czy wszystko u niej w porządku. To nic, mam niewielką depresję, wyszeptała Betty, przytuliła skonsternowaną przyjaciółkę i wyszła. Maggie odczekała cztery papierosy i ruszyła w stronę pomostu. Kurorty jak ten, w letnie wieczory trącą czymś dekadenckim, przypominają katolickie święto zmarłych zmiksowane z meczem piłkarskim. Wszystko jest wówczas lekkie, utrefione, ale na swój sposób ostateczne. I lepkie, ta lepkość jest może najgorsza, te pokątne uczucia, intensywny, ale jednobarwny, nakierowany na najprostsze komunikaty wzrok i muzyka, dudniąca zewsząd blaszanym pogłosem. Włosy najpiękniejszych dziewcząt przesiąknięte wonią smażonych potraw, ciała mężczyzn — piwem. Z kolei starców w takie wieczory wszystko najczęściej bawi, i wata cukrowa, i orkiestra strażacka, i rejs na cypel, i golizna, i wszystko wydaje im się atrakcyjne i godne uwagi. Nie zostanie w miasteczku zbyt długo, popatrzy tylko chwilę na tańczące pod gołym niebem pary i wróci do ogrodowej samotni. Maggie Throlopp sypiała dużo, ale niezbyt intensywnie.

Lenny i Gavin, dwa drzewa z różnych stref klimatycznych, chłopcy, z którymi widywała się na przemian od blisko dwóch lat. Ojcu bardziej pasował Lenny, miała z nim więcej wspólnego. Z kolei Gavin bardziej ją pociągał, marzyła o nim każda fryzjerka, kelnerka, przedszkolanka i turystka z północy, był bowiem uosobieniem tego wszystkiego, co w mężczyznach żywe, szorstkie i niezakłamane. Nie żeby pogardzała Lennym, był jednak zwierciadłem zbyt wielu jej własnych cech, w tym słabości. Takie samonasuwające się podobieństwa frustrowały ją, nie stanowiły w istocie żadnego wyzwania. Pasowali po prostu do siebie, ale cóż to właściwie za kryterium. Lenny był typem inteligenta, ubierał się oldskulowo, z wiecznego zamyślenia potykał się, chodząc, nosił okulary, garbił się od tachania w plecaku zbyt dużej ilości książek. Ostentacyjnie pogardzał wszystkim tym, co mgliste, niepewne, irracjonalne z jednej strony, życiodajne, radosne, nieskomplikowane — z drugiej (czasem myślała nawet, że Lenny pogardzał właściwie wszystkim). Gavin był elokwentny, ale w bardziej praktyczny sposób, przemawiał na akademiach, organizował imprezy, pikniki, potańcówki, brylował w kółku teatralnym. Miał malinowe usta, lekko rudawe włosy i umięśnione łydki. Mroczny, choć czymś zmącony wzrok, kruczoczarne kędziory, przesadnie spowolniony, ale zgrabny chód — te z kolei detale dostrzegłby malarz u Lennego. Maggie wiedziała, że musi istnieć jakaś jedna, jedyna cecha, która ujawniałaby istotę każdego z nich i pozwalałaby na decydujące rozróżnienie, coś, co występowałoby u któregoś z nich, ale ważne byłoby dla niej. Była akurat w tym chaotycznym okresie, w którym nie była pewna, co tak naprawdę jest dla niej ważne. Lenny potrafił zasiać w niej intelektualne rozterki, za to Gavin — zwyczajnie ją rozbawić. Imponowało jej, że owo nadmorskie bożyszcze miejscowych kobiet (po prawdzie wzdychały do niego także przyjezdne) — w ogóle zwróciło na nią uwagę. Jej kompleksy nie były wcale tak oczywiste, ale od jakiegoś czasu częściej łapała się na tym, że determinują liczne z jej wyborów. Zawsze uważała, że najlepszą partią dla Gavina jest zjawiskowa Betty Karen. Bez wątpienia obaj chłopcy kochali Maggie i właśnie dlatego powinna w końcu przestać ich zwodzić. Postanowiła spotkać się z każdym z nich, dzień po dniu, w tych samych warunkach, w tej samej przestrzeni. Po spotkaniach podejmie decyzję. Tak też zrobiła. Lenny przyszedł słonecznym popołudniem, przyniósł bukiet białych róż. Jąkał się na wstępie, przejrzał wszystkie jej książki. Na pytanie „co byś we mnie zmienił?”, Lenny ściągnął jej okulary, rozpuścił włosy, podał szminkę, zasłonił story, odcinając wnętrze od widoku na pomost i rotundę, po czym dodał „o tak będzie lepiej, znacznie lepiej”. Gavin przyjechał w deszczu, rowerem, miał pęk polnych kwiatów i butelkę wina. Na to samo pytanie odpowiedział uśmiechem, potem gapił się z nią przez okno, a ona opowiedziała mu, co widzi. Jedno wiedziała na pewno, nigdy nie będzie z Lennym. Bała się jednak, że wybierze Gavina tylko dla nobilitacji swoich słabości, skoro Lennego odrzuciła z lęku przed ich utrwaleniem, martwiło ją, że każda z opcji była w istocie hołdowaniem typowości, której starała się unikać. Snucie refleksji na ten temat także ją drażniło, w rozdrażnieniu kończyła zatem myślenie o chłopcach. Typowy był wybór Gavina, bo większość dziewcząt go pragnęła. Nie chciała robić tego, co inne, ale jeśli robiła to szczerze… Z kolei typowość wyboru Lennego zasadzała się na tak zwanym „pasowaniu”, na pozornej oczywistości. Jedna, dwie noce i rozstrzygnie dylemat ostatecznie. Maggie spojrzała przez okno na tęczę.

 

Sir Barnabie Throlopp nie zapowiadał swoich wizyt, nie robił tego, rzecz jasna, po to, by na czymś przyłapać córkę — akurat tym razem zdarzyła się po temu sposobność — chciał jedynie zastać ją w jak najbardziej naturalnej sytuacji. Nie pojmował jakoś, że właśnie brak zapowiedzi wywoła w sposób nieuchronny wyrzut sumienia i zakłopotanie (a to przez brak należytego zaopatrzenia, a to przez brak wieczornych rozrywek), które przełożą się z kolei na zdwojoną celebrę i nienaturalność do potęgi. Sir Barnabie przybył, kiedy Maggie jeszcze spała, panosząc się w kuchni, przyuważył pod kuchenną ławą zawiniątko. Rozwinął je, jako profesor neuropsychologii nie mógł nie wiedzieć, co znalazł. Dumał przy kawie, zerkając w okno. Nie mógł się powstrzymać i poszedł obudzić Maggie. Nie był żadnym furiatem, ani tym bardziej ordynusem — ojcowski atak przypuści po lunchu — uznał jednak, że w zaistniałych okolicznościach nazbyt długi sen byłby nie na miejscu. Obudził ją gromkim, stanowczym odśpiewaniem Rule Britania, co praktykował od jej szóstych urodzin, a co zawsze wywoływało jej uśmiech. Po śniadaniu sir Barnabie podlał kwiaty na parapecie, zerkając na pomost i rotundę, wyczyścił starannie kapelusz, zrobił w ogrodzie małą gimnastykę, ona włożyła beret i poszli na spacer. Początkowo milczeli, nawet zauważył, że nigdy nie była bardzo rozmowna, a teraz stała się prawdziwym milczkiem, potem kupił jej watę cukrową, a sobie trzy najbardziej kolorowe gałki lodów. Jego neuropsychologiczna interpretacja obrazów Blake’a, jaką zafundował córce, pięknie zgrywała się z morzem, pomostem, nastrojami Maggie, a nawet kolorami lodów. Po lunchu usiedli w kuchni. Jak byłaś mała i pojawiały się jakieś sporne kwestie, rozbieżności, zadrażnienia, graliśmy w wymyśloną zabawę, nazywaliśmy ją Trzy argumenty — zaczął, kładąc na stole znaleziony w kuchni woreczek z trawą. Twoja matka była — jak to mawiano w naszych czasach — morfinistką. Mam awersję do wszelkich używek poza koniakiem i herbatą. Zabawa, o której wspominałem, miała tylko jedną prostą zasadę: przedstawienie trzech w miarę spójnych argumentów mogło mnie przekonać do spornej rzeczy. Zagrajmy w nią teraz, przedstaw trzy argumenty, dla których tak zwana trawka jest ci potrzebna, a ja przestanę węszyć, puszyć się i — jak mówicie w waszych czasach — nie będę się czepiać. A zatem?, zakończył z uśmiechem. Po chwili namysłu Maggie zaczęła. Ostatnio dużo widzę, naprawdę dużo. Ach nie, nie dlatego, że popalam, dokładnie na odwrót, lubię zapalić — przyznaję — by to, co widzę jakoś wyjaskrawić, wyostrzyć, wypełnić kolorami. Nie wiem, czy się uda, ale chciałabym spróbować. To byłby pierwszy argument… Odnoszę wrażenie, że trawka mnie uspokaja i uśmierza lęk, to byłby drugi. I trzeci: jak się pewnie domyślasz, gdybym chciała sforsować drzwi percepcji, o których prawiłeś zajmująco na plaży, pod ławą znalazłbyś coś mocniejszego. Dlaczego jednak nie przybliżyć się do tych wrót, powiedzmy na metr… Sir Barnabie milczał, był rozczarowany drugim argumentem, ale nie cofnie jej przecież apanaży i nie skaże na bezbarwną samodzielność tylko dlatego, że chciała się zbliżyć do drzwi percepcji. To byłoby absurdalne. Nie chciał tylko, by zmieniła się w bezwolną menadę doświadczania, jak jej biedna matka. Zabierzmy dziś Betty Karen na kolację i drinka — zakończył. Maggie nie potrafiła wyrazić, jak bardzo bała się o przyjaciółkę.

 

Umyła okno, potem ruszyła na wydmy. Mocne słońce osłabiało koncentrację, czuła się jak na rauszu, błąkała się po wydmach po omacku, nogi plątały jej się w gorącym piasku. Podczas mycia szyb zdjęła okulary, nie nałożyła ich później. Nie bez trudu dostrzegła idącego z naprzeciwka starszego mężczyznę, który wyglądał jakby od średniowiecza trudnił się kuglarstwem. Prowadził zwierzę, kiedy przeszedł obok i dwornie się ukłonił, Maggie dostrzegła ze zdziwieniem, że trzyma na sznurku zebrę. To ją widziała na wydmie parę dni temu. Mężczyzna zapytał, czy chciałaby się przejechać albo zrobić z nią zdjęcie, Maggie odmówiła, ale zaprosiła starca na herbatę. Ten zawahał się przez chwilę — pogoda nie sprzyjała gorącym trunkom — ale dziewczyna nalegała. Mieć w ogrodzie prawdziwą zebrę, choćby przez chwilę, to jednak nie byle co. Zwłaszcza że miała tu ostatnio strusia. Maggie lubiła rozmówców z różnych światów.

Porządkowała książki na strychu, zadzwonił telefon, zeszła do kuchni, odebrała. Usłyszała głos Betty Karen: „Kochana moja. Tak cieszę się, że cię słyszę… Naprawdę… Chociaż przez chwilę… Odwaga to ważna rzecz… Tak… Zanim odkryjesz prawdę, znajdź odpowiednie miejsce, by wszystko dobrze zobaczyć… Masz takie mądre oczy… Kochana, dobra Maggie… Wiesz, dopiero teraz widzę wszystko, nawet ciebie… Tak, w tej chwili… W rotundzie ktoś siedział z kimś… Zaraz usłyszysz plusk… Żegnaj, dziękuję za wszystko”…

Maggie usłyszała tylko parę kroków, uderzenie aparatu o drewnianą posadzkę. Ona także odrzuciła telefon i zerwała się do okna, potem wybiegła przed dom, chciała coś wypatrzyć znad wydmy, rozbłysło ogrodowe światło. Plusku nie usłyszała, ale krzyki z pomostu i policyjne syreny — tak. Betty Karen Duff skoczyła do morza, tuż przy rotundzie, nie potrafiła pływać.

 

Minęło parę dni. Udzieliła policji niezbędnych wyjaśnień, choć była przekonana, że na nic się zdały. W końcu poszła na pomost. Bała się, ale wolnym, ostrożnym krokiem obeszła koliste piętra rotundy. Za dużo geometrii, za dużo, od tych klarownych przestrzeni kręciło jej się w głowie, prawdziwy terror kresek, kółek, kątów i plam, w starych filmach kryminalnych albo fantastyce w momentach psychicznych przesileń albo podróży w czasie pojawia się często taki kolisty lej, pochłaniający wszystko dokoła. Poszarpanych myśli nie da się jednak uczesać, tak prostu, jak włosów. Wracając, zahaczyła o lunetę do obserwacji okolic. Wrzuciła monetę i nakierowała tubę teleskopu na morze, potem niespodziewanie w drugą stronę, na plażę, wydmy. Zobaczyła także swój dom, czegoś jej jednak brakowało. Pobiegła na wydmę i dalej do ogrodu. Z pakamery wyciągnęła stary nieużywany szlafrok o intensywnej amarantowej barwie, perukę po ciotce, drewniany wieszak, uformowała je niczym postać i ustawiła przy kuchennym stole. Z parapetu zdjęła wazon, miętę i pomarańcze, potem szybkim krokiem, prawie biegnąc, wróciła na pomost, w pośpiechu zapomniała nawet, że boi się takich miejsc. Odczekała niecierpliwie na swoją kolej — para rozbawionych staruszków uważnie oglądała okolicę, zachwycając się każdą latarnią morską, wrzosowiskiem, amfiteatrem i dworskim zabudowaniem. Tak intensywnie obracali tubą, że gotowi jeszcze ją wykręcić, a wtedy ona nie przeprowadzi eksperymentu. W końcu zaaferowani odeszli (pewnie udadzą się do jednego z wypatrzonych miejsc), ona zaś wrzuciła monetę, nakierowała przyrząd na wydmy. Zobaczyła zarys postaci przed kuchennym stołem. Wyglądała niczym lalka-duch w teatrzyku umarłych, czekająca na wygłoszenie mrożącej krew w żyłach kwestii. Więc naprawdę mnie wówczas widziała, pomyślała Maggie.

Ktoś rozbił szybę w oknie, przez które zwykła wypatrywać. „Ktoś” nie wyklucza, że mogła to zrobić sama Maggie. Teraz siedziała w oknie z nieupiętymi włosami, bez okularów, przykryta wytartym pledem, kawałkiem stłuczonej szyby odkroiła plaster sera, który zjadła do lampki wina. Więc tak niewiele widziała, patrzyła, nie widząc, godzinami, dniami, pomijała, trzebiła istotne detale. Patrzyła statycznie, bez wglądu w istotę rzeczy, jakby gałki straciły swój napęd, jej percepcję zmieniało przypadkowe przestawienie taboretu, a ona nie rozważyła nawet tej okoliczności. Zjawiska przelatywały nietknięte jej wzrokiem. Była natchnionym, ale niezbyt uważnym obserwatorem, patrzyła i patrzyła, a dopiero teraz uświadomiła sobie, że to tak naprawdę ona była obserwowana cały czas — przez drzewa, niebo, morze, powietrze, pomost, rotundę. Teraz w swym domku na wydmach, niczym syrena na skale, zawodziła pieśń, która nie była prawdą. Maggie Throlopp, Maggie Throlopp, czekamy, wołało echo, albo coś jeszcze.

 

cdn.

Jakub Michał Pawłowski (ur. w 1977 r.) — dr n. hum., literaturoznawca, badacz europejskiego romantyzmu (dysertacja: Romantyczny teatr mistycznego okrucieństwa. Słowacki i Artaud, 2012), związków tegoż z ekspresjonizmem, awangardą i modernizmem. Prawnik, twórca spektakli teatralnych (Symbolatorium, Projekt V, Projekt Parsifal), lektor, podróżnik, przewodnik po Berlinie, Bristolu, Dreźnie, Hamburgu, Lipsku, Londynie, Lubece, Lwowie, Poczdamie, Quedlinburgu i Wiedniu, rzecznik prasowy Muzeum Sztuki w Łodzi (2023). Debiutował poetycko w „Przeglądzie Powszechnym” (1999). Autor tekstów naukowych, esejów, artykułów popularyzatorskich; współpracuje z redakcjami: „Kuriera Szczecińskiego”, „Spotkań z Zabytkami”, „Teologii Politycznej” i portalu Histmag.org. Mieszka w Szczecinie. Wydał przewodnik Austria (2020).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content