Skip to content

JAKUB MICHAŁ PAWŁOWSKI

Wieżowiec

wspaniałej, mądrej, odważnej Róży Król

I.

Twarz odbita na szybie, razem z nią granatowo-czerwona poświata z komputera. Lubiła zerkać kolejno na ekran, szybę i za okno (w ogóle przywiązywała ponadprzeciętną wagę do następowania); kilka ujęć tej samej twarzy — najbardziej lubiła twarz zza okna.

Wieżowiec stał na pustkowiu za miastem, w takiej samej odległości od morza, jak od pustyni. Świadomość, że za oknem rozciągają się te wszystkie starożytne miejsca, że gdzieś tu przez podwórko wleczono arkę przymierza, a ona wcale nie musi do nich docierać, dotykać ich, by poczuć ich bliskość, wprawiała ją w marzycielski stan, bliski transowi. Czuła się kulturowo bezpieczna, choć — jak większość tutaj — była uchodźcą, najdalej w trzecim pokoleniu. Inspirowały ją te wszystkie podróże proroków, którzy w pierwszym, drugim, trzecim… pokoleniu, po wielkich niewolach i wygnaniu docierali do punktu wyjścia, czasem tylko do punktu, bo zostawali tuż za progiem, jak Mojżesz: najbardziej znany Żyd, nigdy nie był na żydowskiej ziemi… A może żydowska ziemia była wszędzie tam, gdzie stąpano z arką? Za rok w Jerozolimie — mawiali z oddali, bez szans na spotkanie. Achinoam, bo tak miała na imię, mogła bywać w Jerozolimie co tydzień, ale nie była ni razu, właściwie nie wiedziała dlaczego; może myślała, że Jerozolimę przenieść można tak po prostu jak kamień, jak arkę, a skoro tak, nie trzeba tam jechać; a może wystarczyło być w Jerozolimie kiedyś, w którymś pokoleniu, gdzieś w zamierzchłej przeszłości i odziedziczyć to jak engram, mieć we krwi, na spierzchniętych od piachu ustach i w dokarmianym młodym winem sercu. Gdyby w historii Abrama, Najwyższy, Jego Imię Jest Święte, umieścił w miejsce Izaaka jakąś Lanę, może byłabyś dziś rabinem, tak dużo wiesz — mawiała ciotka Trudi. Gdyby tak się stało, naród wybrany zyskałby najpiękniejszego rabina. Kiedy wyglądała za okno, myślała o podróżowaniu. Sens miałoby tylko odwiedzanie dalekich krain, na przykład Europy, zwłaszcza że wszystkie genialne Żydówki, w których się zaczytywała (Ahumada, Lasker, Stein, Arendt, Sachs, Sontag), a których książki zajmowały w jej bibliotece osobną półkę, pochodziły z Europy. Ona pochodziła i stąd, i z Europy; najpierw stąd, potem z Europy i potem znowu stąd. Wyłączyła komputer, dwie twarze zniknęły, mała gimnastyka i sen pomiędzy pustynią a morzem.

 

II.

Pianino na pustyni, na nim doniczka, staromodny wybryk pośród przestrzeni tak odległej, że czas nie miał do niej dostępu, kawałek Europy rzuconej na piasek. Pustynia, pianino, wieżowiec, dziewczyna, narastająca kolejność bytów — ona na końcu, jak ostatnia w księdze imion Zuzanna, nękana przez starców. Kurz i piach na klawiszach mieszały się z włosami pianistki, gorąc słońca wyzwalał z instrumentu charakterystyczny zapach, w którym kryła się gęsta opowieść o wszystkich pianistach świata, salach koncertowych, salonach, podejrzanych spelunach, gdzie słuchano swingu i jazzu. Siadła przy nim na chwilę, skoro — na przekór wszystkim swoim lękom — musiała wyjść na zewnątrz. Remont skłonił pianino do dwudniowej emigracji do namiotu zbudowanego dlań przy parkingu, między workami niepotrzebnych bibelotów, aż dziw, że zmieściło się do windy; dwa dni bez brzdąkania, to jakby nie karmić domowych zwierząt, jakby zapomnieć o babci upchniętej w pokoiku na końcu korytarza. Achinoam, wygnana tak jak pianino, zagrała tango Weila, berlińskie songi unosiły się nad pustynią, gęste tak, że aż można było je łapać i ściągać na ziemię, wehikuł był tuż, tuż. Grała tak przejmująco i erotycznie, że ludzie z balkonów i poborowi zaczęli klaskać, to ją spłoszyło, najpierw obiegła wieżowiec, potem schroniła się w pachnącym farbą mieszkaniu.

Nie lubiła wychodzić na zewnątrz i rzadko to robiła, zwłaszcza teraz, gdy skończyła szkołę średnią, a nie miała jeszcze pomysłu na studia. Wszystko co niezbędne dostarczał jej ojciec. Lubiła to swoje bytowanie w oknie, w wieżowcu, niczym w wieży, między pustynią a morzem, ten bezpieczny stan wypatrywania przez okno, jej credo, metafora, coś co pozwalało jej osadzić się w przestrzeni (i słowo klucz: bezpieczeństwo, jeszcze pisane z małych liter), być w pasażu, tylko zerkając na starożytne otoczenie, z odległości, ani kroku w jedną czy drugą stronę, jak inwalidka z wyboru. Tego dnia musiała jednak wyjść… ogłosili bowiem alarm, zarządzono natychmiastową ewakuację, nastąpiła zatem kolizja dwóch wizji bezpieczeństwa, jej osobistej z tą oficjalną, państwową, abstrakcyjną. Dostała torsji jeszcze przed wyjściem, sama z siebie nie lubiła wychodzić, a co dopiero… i to tutaj, gdzie wszędzie wokół rozciągała się historia, a zatem możliwy był tylko jeden rodzaj ewakuacji — w przeszłość właśnie, w starożytne dziedzictwo, w pustynny gruz… Przeszłość mogła przecież chłonąć przez okno… Podczas ewakuacji wszyscy musieli wyjść na zewnątrz i stanąć za białą linią trzysta metrów od wieżowca, jak dzieci na szkolnym boisku, wybuchnie, nie wybuchnie… jeszcze podczas jazdy windą z nudów nachodziły ją skojarzenia z namiotami ojców i zbiórką zarządzaną przez proroka tajemniczym rogiem albo waltornią, już dochodziła do linii (w myślach tańcząc przed złotym cielcem albo łapiąc garściami mannę), gdy przypomniała sobie, że na parapecie została jej chamedora wytworna. Nigdy jej nie zostawiała na długo, zwłaszcza w chwilach zagrożenia. Bez zastanowienia, wbrew krzykom, dźwiękom gwizdka, nawet chyba ostrzegawczym strzałom, ruszyła z powrotem do wieżowca, szybkim susem minęła skonsternowanych saperów w grubych kombinezonach, którzy grzebali już przy zsypie, jednak miast napominać, skupili wzrok na atutach jej urody, w swej brudnej, przewidywalnej robocie rzadko kiedy mogli bowiem obserwować gazelę wskakującą do wieżowca. Po chwili, szarpana przez mundurowych wybiegła z doniczką w ręku, potem stanęła za linią jak grzeczna uczennica podczas apelu na koniec roku. Brakowało tylko hymnu albo bębnienia, mogłaby nawet zatańczyć taniec siedmiu zasłon.

Cherubiny z arki przysiadały czasem na jej parapecie. Tym razem zbliżała się burza, miała ochotę zapalić, puścić w przestrzeń wielkiego dymka jak burzową chmurkę ze starych sztychów, głowa przyczepiona do papierosa w absolutnym bezdźwięku przedburzy. Nasłuchiwanie w oparach dymu, badanie gęstości powietrza, figury geometryczne z papierosowej mgły, pęczniejące i wchłaniające się przy coraz to bardziej gwałtownych powiewach, aż trudno uwierzyć, że coś tak subtelnego jak ów bezdźwięczny powiew poprzedzało taki żywioł. I całe to wymacywanie, ugniatanie powietrza w dostojnej kompanii anielskich spojrzeń, dym papierosa okadzał im skrzydła, uśmiechała się, cheruby patrzyły milcząco, posągowo, ale życzliwie. O czym chcesz dziś posłuchać?, dopytywały jednym głosem (prawdziwie uwodzące echo w bezdźwięku przedburzy). Chciałabym posłuchać o Rut i Deborze, tu głos cherubów rozdzielił się: jeden był Rut, drugi Deborą, w momentach opisu głosy na powrót jednoczyły się, po chwili śpiewano-szeptanej pieśni o Rut i Deborze powietrze stało się koliste, burza wyłaniała się jak don Kichot siekający wirujące w powietrzu wiatraki, kamienie przenoszone przez wiatr uderzały o fasadę z coraz większym impetem, cheruby odbiły się od parapetu niczym syreny od nabrzeżnych kamieni i pośpiesznie umknęły, lecąc długo pionowo ku górze, przykryte skrzydłami jak rulon, jak Tora, jakby wciągane do nieba przez windę-kapsułę. Achinoam zamknęła okno. Zaczęła się burza. Co czeka synów i córki Ewy, kiedy nawet anioły umykają.

Minął dzień, potem noc i znowu dzień. Wypatrywała tak długo, aż coś się pojawiło. Przed oświetloną księżycem łąką tamaryszków jakieś zwierzę, nic to, zwykłe zwierzę. Tymczasem gimnastyka i do łóżka. Duszno było, więc przed snem otworzyła szerzej okno, zwierzę siedziało w tym samym miejscu jak pomniejszony sfinks, zdjęła ubranie i w samych majtkach weszła do łóżka. Usiłowała o nim nie myśleć, ale zwierzę przed wieżowcem wdzierało się w subtelną scenerię jej półśnienia, znów wyjrzała, wciąż tam było, za duże na psa i zbyt skupione. W ogóle nie lubiła wychodzić, a co dopiero w nocy, i to dla tak błahego powodu jak jakieś zwierzę, wolała przecież rośliny, zresztą, po co właściwie miałaby schodzić, przecież nie po to, by je pogłaskać, nakarmić, czy wziąć do domu… a może przegonić, by nie dewastowało jej skoncentrowania… Nie wie dlaczego, ale ubrała się i zeszła, z lodówki wzięła kawałek nadnercza, na wszelki wypadek, i pistolet, gdyby zwierzę okazało się agresywne. Nie doceniła jednak zapalonych świateł na innych piętrach. Gdy podeszła, zwierzę stanęło na wszystkich łapach i wykonało wokół niej triumfalną rundę, otarło się sierścią o jej łydkę, pieszczotliwie, choć wyniośle. Teraz poznała: canis aureus. Położyła na ziemi mięso, zwierzę nawet nie tknęło daru, nawet nie spojrzało, wróciło do swego wyczekującego siadu jak monarcha podczas audiencji, transowy sfinks, jakby to ono było tu dla niej, nie na odwrót, jakby trzeba było wrzucić monetę, by zadziałało. Chciała się zbliżyć, w tym momencie ktoś z wieżowca strzelił, przecież mógł trafić także i mnie, myślała, odwróciwszy się bezradnie w kierunku okien z jakimś antycznym gestem. Dlaczego? By odstraszyć zwierzę czy ją? By zamanifestować ostentacyjnie niezgodę na ten nokturnowy, ludzko-zwierzęcy sojusz? Tak kosztowny… Ale dla kogo? Dostojne zwierzę, nie zadawszy swej zagadki, czmychnęło, nie wiadomo czy nie ranne. Wróciła rozczarowana z mocnym postanowieniem niewychodzenia. Jak dotychczas canis nie powrócił, ona przez kilka dni mierzyła się z sensem zdarzenia, dotarło do niej, że żadne, absolutnie żadne metafizyczne doznanie nie rozegra się na oczach mieszkańców wieżowca: z tajemnicą trzeba się ukryć w namiocie, za zasłoną.

 

III.

Ojciec nalegał, by odwiedzili ciotkę Trudi. Musiał nalegać, bo Achinoam lubiła, co prawda, tam jeździć, ale sama, maślana łagodność tęgawej ciotki wystawiona była na drapieżną napastliwość kostycznego ojca. Na wstępie dobrotliwa Trudi podała placek z żurawiną polany syropem z moreli i granatów, dekoncentrował ich także zapach podlanej koniakiem jagnięciny w cieście. Oczekiwanie na obiad tworzyło nazbyt łatwą sposobność do zwady, a jednak rozmowy snuły się leniwie, a ojciec nie był jakoś szczególnie zaczepny. Kryzys pojawił się nad baraniną, wywołały go kobiety. Jesienią chciałbym pojechać do Europy, zapowiedziała Achinoam. Ojciec uniósł głowę znad talerza. Europę utożsamiał z dekadencją i okrucieństwem, Trudi miała bardziej otwarty umysł, a jej nieduży dom był prawdziwym skansenem Europy — obrazy, książki, a nawet przemycane z kontynentu meble. Związek organizuje takie wyjazdy, rzecz jasna, wyślemy cię, jeśli masz taką potrzebę. Nie chcę jechać na „takie wyjazdy” w ramach „takiej potrzeby”, chcę jechać sama, bez związku, poza związkiem. Ojciec odsunął talerz, przeprosił panie i wyszedł na papierosa do ogrodu, tego rodzaju zadrzewione miejsca blisko pustyni od zarania czasu, zwłaszcza w tym kraju, sprzyjały intymnemu monologowaniu. Podczas jego nieobecności milczący sojusz zwierał szyki, czekały zaniepokojone, mężczyźni zwykli bowiem nie wracać z takich rozmyślań, kiedy jednak przestąpił próg salonu zapytał od razu, po co chce jechać do Polski. Nie chcę jechać do Polski, odparła. Chcę jechać do Niemiec. Trudi podała łagodny sos do mięsa, owoce i suflet z cukinią. Do Niemiec, a po co na Boga? Dla Lasker, Luxemburg, Arendt, a przede wszystkim dla Nelly Sachs i Heinego, i Kafki. I dla genialnych gojów także. Ojciec zmrużył brew dwukrotnie, pierwszy raz przy Kafce, zatem wyjaśniła, że pisarz mieszkał w Berlinie i był tam szczęśliwy, a pomysł na Proces wziął ze spotkania w pewnym hotelu, ciotka Trudi wygrzebała nawet sprawnie tomisko Briefe an Felice; drugą ojcowską zmarszczkę Achinoam wywołała celowo, akcentując przesadnie słowo goj. Nie przekonała go, zapytał ją, czy wie, jak wybiórczo, niechlujnie, ryzykownie berlińczycy czczą pamięć o wojnie, odrzekła, że sama chce to sprawdzić, ojciec wchodził już w ostatnią, taneczną fazę swojej złości, załamując teatralnie ręce i mrucząc coś pod nosem, ostateczny cios dopiero wędrował. Czy z Berlina nie pochodzi czasem babka Esther?, dopytała. Posągowa antenatka, w młodości związana z berlińską bohemą, stała się później pionierką izraelskiej bakteriologii, jej portret wisiał nawet w salonie, w którym teraz siedzieli, toteż każdy argument artykułowany w obecności babki, a jej dotyczący, kalałby jej pamięć, ojciec przeszedł zatem do najmocniejszego (jego zdaniem) argumentu — grozy Shoah. Trudi spojrzała na brata, jakby postradał zmysły. Więc pozwól mi odwiedzić miejsce, gdzie wymyślono Shoah. Ojciec patrzył na córkę, resztę słów schował do arki, Trudi podała bratu i jego córce kieliszek pigwówki i chwilę odczekała. A ja podziwiam Achinoam i — jeśli wyprawa dojdzie do skutku — będę jej sekundować, rzekła ryzykownie ciotka. „Tu ku drugiemu zwrócona brzegowi / czekam na ciebie / bo wiem, że wypuszczonych na wolność / nie można chwytać / na pętlę tęsknoty / jeszcze zwieńczonych / koroną z planetarnego pyłu”, wyszeptał wzruszony w drodze powrotnej. Nie myśl, że nie znam Nelly Sachs, Esther chodziła z nią do szkoły. Do ojca Achinoam docierało, że otaczają go same nieprzeciętne kobiety, choć nigdy przecież im tego nie powie.

W sieci poznała chłopaka z Bułgarii, o kraju wiedziała tylko tyle, że był tam kiedyś car, to także, że było to ponoć jedyne europejskie państwo, które podczas wojny nie wydało Niemcom ani jednego Żyda. Zainspirowała ją nazwa stolicy — Sofia, jej wirtualny chłopak mieszkał w Mądrości, to dobrze wróżyło, najpiękniejsza nazwa stolicy na świecie, zaraz po Jerozolimie. Pochodził z Europy, co bardzo jej odpowiadało, będzie jej łącznikiem na starym kontynencie, łącznikiem i przewodnikiem, może z czasem także kochankiem. Pisywali codziennie, głównie ona narzucała tematy, ale chłopak bez trudu dotrzymywał kroku. Gdy Achinoam opowiadała o Ahumadzie, on przywoływał mistyczne strofy Jana od Krzyża, na źródła totalitaryzmu Bułgar w punkt odpowiadał byciem i czasem; na esej Sontag, zdjęciem Anie Leibowitz; gdy posłała wiersze Nelly Sachs, odesłał powieść Selmy Lagerlöf — tego Achinoam potrzebowała: dialogu kultur ze starożytnościami w tle, za oknem, wreszcie nie czuła się jak bezwłosy dodatek do talmudycznej erudycji jakiegoś rabińczyka. Mogła się oddać tylko chłopakowi, który chciał spędzić życie w jej bibliotece. Planowali spotkanie.

Śniła raz, że podróżowała w dziwnym dyliżansie, w którym strasznie trzęsło, ale nie czuć było pracy kół, w całkowitym, szczelnym zamknięciu. Drażni obiegowy sąd, jakoby sny dawały ukojenie, nawet komunikowały nas z jakimś najbardziej wewnętrznym, niedostępnym pokładem nas samych, z jakimś ukrytym ja, trochę w abstrakcji od tego, czego doznajemy w bliskim otoczeniu snu. Drażni, ale nie potrafimy go obalić. Nadchodzi czasem taki stan, że upadamy ze zmęczenia, ale nie zasypiamy, w lęku, że jakaś część złego, głębokiego snu, pochłonie nas bez reszty, tak że już się nie zbudzimy, wówczas boimy się nawet leżeć, a nie możemy wstać, chwytamy się wtedy prześcieradła kurczowo, jak podczas porodu, i błagamy: nie zaśnij, tylko nie zaśnij! Jest walka o sen, są także boje o brak śnienia, dalece bardziej dramatyczne: gdy człowiek tonie, czasem bardziej krzyczą wodorosty, a nawet sama woda, niżeli tonący. Siebie wydźwignąć z tej matni, siebie i upadające słowo… Śmierć podczas snu wcale nie jest spokojna, wcale nie jest najlepsza ani najszczęśliwsza, tak czuła zeszłej nocy, w takim zapadaniu się niczym w studnię przepływała jej przed oczami cała historia Izraela i jeszcze dwóch innych narodów, których nie znała. Znowu kiedy indziej wydawało jej się, że śnienie, jego kształt albo kompletny brak śnienia, to tylko kwestia płynów przyjmowanych przed snem. Śniła więc o podróży w dyliżansie z bezszelestnymi kołami, w całkowitym szczelnym zamknięciu, pod koniec tej sennej transmisji okazało się, że noszono ją wewnątrz arki.

W miarę postępowania wirtualnego dialogu niepokojących snów było jakby mniej, wciąż planowali spotkanie, ale sezon pielgrzymek został przedwcześnie zawieszony z uwagi na rozruchy w Gazie. A chłopak był biedny jak kościelny nietoperz, więc nie stać go było na bilet. Achinoam, zafascynowana Bułgarem, wysłała mu pieniądze na podróż do Izraela, krygował się, odmawiał, kręcił, unosił się honorem, na co dziewczyna wysłała mu kilka swoich zdjęć, milczał, milczał, potem szybko stracił skrupuły i przyjął pieniądze. Musiała zgarnąć go z lotniska, a więc wyjść na zewnątrz, zagryzła wargi, złamała zasady, pożyczyła od ojca samochód, wpakowała na siedzenie chamedorę wytworną i ruszyła. Na lotnisku długo szukała przy wejściu, bezskutecznie, zaniepokoiła się. Stała i czekała, a w głowie przepływała jej filmowa historia wszelkiej maści literackich oszustw i niedopowiedzeń. Nagle podeszła do niej niewysoka, niepozorna dziewczyna o krótkich włosach i powiedziała nieśmiało: to ja. Achinoam długo patrzyła na dziewczynę i myślała, i myślała, i robiła wszystko, by usunąć z twarzy (i z myśli) politowanie i gniew, po chwili wzięła od niej torbę i bez zbędnych wymówek, w milczeniu zaprowadziła ją do samochodu. Mimo wszystko chciała poznać Sofię, ryzykując przylot, okazała się przecież odważnym stworzeniem. Miała myślące oczy, a w ich międzykontynentalnym, erudycyjnym dialogu niewiele w sumie nakłamała, w każdym zdaniu zmieniała po prostu końcówki, ten „detal” nie mógł unieważnić więzi. Zakochałam się… nie gniewaj się, wydukała w samochodzie Bułgarka, Achinoam myślała i myślała w skupieniu, politowanie i gniew z wolna ulatywały, czy coś pojawiło się w ich miejsce — nie wiedziała.

Gdzie ją zabrać?, rozmyślała Achinoam, rozmowy we wnętrzu rozpadały się, rozrzedzały, drażniły, a miały stworzyć gmach, na taką budowlę za wcześnie, potrzebne było powietrze, przestrzeń i wspólne doznanie, chciała utrzymać temperaturę pierwszej korespondencji. Myślała. Do tego ojciec komentował kąśliwie, że z Bułgarii miał przylecieć chłopak… Może zatem zaryzykuję wyjście, a nawet małą wyprawę, rozmyślała. Co zrobić z tobą, dziewczyno z Bułgarii, nazwę cię Sofia, nie protestuj, to mój warunek twojej obecności tutaj, nie wpatruj się we mnie maślanymi ślepiami, znajdźmy pomost, przejdźmy nim, zobaczymy dokąd. Pojechały na pustynię. Tu Achinoam zorientowała się, że zapomniała zabrać chamedory wytwornej, nie wróciła jednak po nią do domu, dalej ruszyły nad jezioro proroka, powstałe z łez. I one miały ochotę płakać na brzegu. Księżyc nie widział jeszcze ciała Achinoam, rozebrała się, weszła do wody, nie żeby pływać, ale by w niej stanąć, by dać się oświetlić, wszystko wokół patrzyło, cheruby także. Stań obok, wyszeptała Achinoam, a zawstydzona Sofia, brodząca tuż przy brzegu, wahała się, czy wejść dalej. Nie potrafiła pływać, była w Azji, nocą, w towarzystwie nieprzewidywalnej „prorokini”, w miejscu, w którym Jan mógł ochrzcić Jezusa. Bułgarska dziewczyna, której brawura i fantazja spalały się w lekturze książek i prowadzeniu korespondencji w sieci, w mig poznawała co to groza i miłość przyprawiona chaosem. Achinoam zaczęła recytować: „To jest uchodźców planetarna godzina / To jest uchodźców rwąca ucieczka / W konwulsje, w śmierć, / To jest spadanie gwiazd z magicznego uwięzienia / Przez próg, przez piec, przez chleb / To jest czarne jabłko poznania / Ten lęk! Zgasłe słońce miłości”, dokończyła Sofia. Jej głowa zaległa bezpiecznie na piersiach ukochanej jak pieczęć. W sercu Achinoam nie było jeszcze miłości, był za to spokój. Zza tamaryszków wyjrzał canis, nadszedł zatem czas na dalszą podróż, jak daleką, Achinoam bała się nawet pomyśleć, ale i strach z wolna ulatywał.

Wyjechały zatem do Berlina, strzegły ich już nie cheruby, ale stare pruskie archanioły. Achinoam ścięła długie włosy, na śniadanie jadały Belliniego, Carpaccia albo Giordano, na obiad Paula Klee albo Pabla Picasso, na kolację Otto Muellera albo Rotluffa. Herbatki z termosu urządzały sobie pod pomnikiem królowej Luizy w Tiergarten. Mało rozmawiały o Shoah, nie słowami zatem zgłębiały niezgłębioną grozę. Nie bez rezerwy Achinoam obcowała z chcącą, niczym Orlando, wyzwolić się z okowów czasu berlińską młodzieżą, która jednak im bardziej uciekała, tym bardziej czas obracał ją w swoich rękach jak głupiutkie dziecko; według Achinoam, to właśnie obowiązki wobec przeszłości czyniły ją wolną, ze spokojem ulegała imperatywowi pamięci, Sofia była mniej kategoryczna, kroczyła po prostu ścieżkami wydeptanymi przez Achinoam, która w kwestii doznawania była dla niej prekursorką, bez przeszłości bowiem ich znajomość byłaby jedynie senną fantazją. Kiedy nachodził je smutek, chadzały pod ołtarz pergamoński, kładły się pod fryzem i patrzyły ku górze na walkę tytanów, półsen nie trwał jednak zbyt długo, najczęściej były przeganiane przez ochronę, przekraczały wszak linię bezpieczeństwa na podłodze. Co niedzielę odwiedzały pchli targ, nie mogły uwierzyć, jak wiele drobiazgów, taboretów, filiżanek, wazoników, solniczek, starych zdjęć pochodziło z dziejowych transakcji i konfiskat, historia napisana gustownymi sprzętami i tandetnymi bibelotami, ich szeptem, czasem krzykiem, a ileż one same mogły się o sobie dowiedzieć, grzebiąc w śmietnikach-cmentarzach, jakimi były tego rodzaju niedzielne jarmarki; martwe przedmioty bardziej do nich przemawiały niż abstrakcyjna nieobecność ludzi, nawet tak wielu, taki Shoah dawał im do myślenia. Berlińskie miejsca pamięci rozrzedzały treść w abstrakcje, czasem, w chwilach odwagi, wzruszone wyjmowały z kredensu kupioną na targu filiżankę czy wazonik, unosiły ją, trzymając wspólnie, i snuły opowieść o zaginionych właścicielach. Pewnego wiosennego poranka szły przez Kreuzberg tym wąskim przeklętym pasem, który został po wschodniej stronie muru. Zanosiło się na deszcz, weszły do kościoła, by się schronić, przeszły pod posągiem archanioła Michała, minęły przedsionek, tam gdzie powinna być nawa znajdował się obrośnięty ogród, nie było dachu, nie miały się gdzie schować, stanęły pod filarem. Kiedy odważyły się wejść do ogrodu, rozjaśniło się. Siedząc na trawie, w kościele bez dachu, który nie był już zatem świątynią, patrzyły w niebo, jakby wypatrywały bombowców. Zjadły kanapki z wędzącym trewalem i piklami, poczuły się ocalone, strzegł ich potężny archanioł, patron kilku ludów. W Marzahn znalazły wieżowiec przypominający ten z Izraela, wyglądał jakby stał tam od zawsze, był zatem najlepszym miejscem na zamieszkanie, wynajęły w wieżowcu pokój, Achinoam, nie była pewna, czy kochała Sofię, była jednak przy niej BEZPIECZNA.

Jakub Michał Pawłowski (ur. w 1977 r.) — dr n. hum., literaturoznawca, badacz europejskiego romantyzmu (dysertacja: Romantyczny teatr mistycznego okrucieństwa. Słowacki i Artaud, 2012), związków tegoż z ekspresjonizmem, awangardą i modernizmem. Prawnik, twórca spektakli teatralnych (Symbolatorium, Projekt V, Projekt Parsifal), lektor, podróżnik, przewodnik po Berlinie, Bristolu, Dreźnie, Hamburgu, Lipsku, Londynie, Lubece, Lwowie, Poczdamie, Quedlinburgu i Wiedniu, rzecznik prasowy Muzeum Sztuki w Łodzi (2023). Debiutował poetycko w „Przeglądzie Powszechnym” (1999). Autor tekstów naukowych, esejów, artykułów popularyzatorskich; współpracuje z redakcjami: „Kuriera Szczecińskiego”, „Spotkań z Zabytkami”, „Teologii Politycznej” i portalu Histmag.org. Mieszka w Szczecinie. Wydał przewodnik Austria (2020).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content