GUSTAW RAJMUS
Ostoja. 1
Ostoja to imię miejsca, z którego pochodzę, wsi pogrążonej w chaszczach i snach. Jej ulice stoją opustoszałe, o którejkolwiek godzinie by nie zawitać. Każdy gość musi najpierw zmierzyć się ze ślepym spojrzeniem koronkowego bielma okiennic.
Ale przecież widać życie, znać jego obecność. Pod niskimi budynkami stoją samochody. Te stare należą do mieszkańców wiodących swój przycupnięty żywot wewnątrz małych, ospałych mieszkań, te większe i droższe zaś należą do zamożnych wtajemniczonych z zewnątrz, którzy przyjeżdżają do Ostoi by nawiedzać dojrzałe kochanki, wyglądające jak baby z warzywniaka, które później, w nocy, na tyłach domostw rodzą dzieci pachnące ziemniakami. Nikt nie niepokoi przyjezdnych. Tacy jak oni, szybcy i zepsuci, szukający w mieścinie czegoś innego, dawno utraconego, są ojcami założycielami kolejnych, cichych pokoleń. Wieś spogląda na przybyszów sennym wzrokiem, żegnając ich nerwowe ekstazy przeciągłym szumem listowia. Nie świętujemy narodzin kolejnych członków społeczności. Jedynie śpimy, wciąż śpimy, wyrywani czasem do mary zwanej rzeczywistością.
Gdyby przejść się z centrum Ostoi w stronę budynku zamieszkanego przez sołtysa, i kilkaset metrów dalej, wyszłoby się na zakopane w zieleni, nowoczesne osiedla deweloperskie należące już do świata. Co jakiś czas ktoś ze wsi przekracza granicę z zupełnie codziennych powodów, by zrobić zakupy, załatwić jakąś sprawę urzędową w centrum dużego miasta i tak dalej. Niektórzy tylko, raz na pokolenie, przekraczają ją podobnie jak ja — aby móc żyć oraz funkcjonować po drugiej stronie. Znani są mieszkańcy wsi wszelkich generacji, pojedynczy osobnicy, którzy samowolnie wyrywali się z wąwozów snu, przedzierali przez zapuszczone ogrody i nabierali powietrza w samotni ulic, by porzucić małą matczyznę i uciec z niej wprost w ramiona wolności pojmowanej jako życie gdzieś indziej niż tu. Ślad po nich zanikał na dłuuugie lata, po czym bardziej lub mniej nagle ich wychudzone sylwetki nawiedzały wieś, sunąc poprzez cień jej ulic.
Należę do innego typu przekraczających granicę — zostałem oddelegowany, naznaczony piętnem banicji. Nie pamiętam już, ile miałem lat, ani w jakich okolicznościach zapadł wyrok, ale dawno, dawno temu zadecydowano, że zostanę jednym z tych, którzy opuszczają Ostoję, wychodząc w świat w celu utrzymywania pozoru. Tacy mieszkańcy edukowali się, znajdowali pracę, wiązali z kimś, płodzili potomstwo, płacili podatki i dawali cały ten potrzebny płaszczyk zwyczajności, powodujący, że Ostoja mogła nadal istnieć zatopiona we własnych majakach i trwać spokojnie poza dręczącym spojrzeniem ZUS-u, Urzędu Skarbowego czy wielkiej polityki. Ci szlachetni banici mogli wrócić do domu po ukończeniu trzydziestego trzeciego roku życia. Tak zadecydowała Rada Matek gnieżdżąca się w podziemiach jednego z opustoszałych, otulonych bluszczem domów, który zawsze, ale to zawsze omijały wszelkie groźby rozbiórek. Warto dodać, że kiedy czasami faktycznie wracali, przywożąc ze sobą tabun pociech, żon, mężów, psów, kotów, kanarków czy jaszczurek, to tylko tubylcy dożywali długich lat starości, a pozostali, których krew wypływała z innej ziemi, szybko i nagle umierali, padając ofiarą zabójczej i słodkiej melancholii. To ich pragnienie musieliśmy wytrzymywać w listopadowe wieczory, gdy wściekle próbowali wykradać nasze.
Wysyłając w świat swych emisariuszy, sama Ostoja mogła spokojnie i dzielnie odpierać drobne ataki codzienności w postaci pojedynczych wizyt listonosza, nagłych spacerowiczów czy dziecięcych poszukiwaczy przygód wypatrujących u nas odrobiny grozy i przeczuwających więcej prawdy na temat wsi niż ich dorośli pobratymcy.
Tak więc kroczyłem od najmłodszych lat oficjalnie wytyczoną ścieżką urzędniczo skodyfikowanej egzystencji, szykując się na wygnanie. Zamiast pogrążać się w sennych przechadzkach po opuszczonych parkach położonych wokół Ostoi lub śnić własny los pod okapem ciężkich kołder, nawiązywałem relacje rówieśnicze, zdobywałem oceny i uprawiałem sporty, zawsze będąc jednak na uboczu, marząc o dobrowolnym powrocie do matczyzny po trzecim krzyżyku. Jeszcze się realnie moja pielgrzymka nie dokonała, ale we mnie, głęboko, stawała się faktem.
Na studia wybrałem się za miedzę, trzy kilometry od domu, na wydział humanistyczny: kierunek psychologia kliniczna. Dlaczego akurat ten kierunek? Znawcą snów byłem większym chyba niż Freud i Jung razem wzięci, ale nie w tym rzecz — będąc wśród adeptów nauk o procesach myślowych, zachowaniach i pracy neuronów z powodzeniem mogłem ukryć moje pochodzenie korzeniami sięgające intuicji oraz przeczuć; wszak nie rozbudowana architektura umysłu stanowiła podłoże mojego jestestwa wraz z ową cudowną nadbudową mieniącą się setkami odblasków znaną jako kultura, lecz ziemia, ta brudna, pulchna, zalęgnięta przez nieprzeliczone rzesze bytów macica, ciepła i wiecznie powołująca życie. Kto nie wyszedł z ziemi, kto nie wsłuchał się w jej głuchy szczebiot, w jej naznaczony sytością puls, ten nie wie, jakie skarby wychodzą nie tyle z badań naukowych i osiągów technologicznych, co z brunatnych trzewi gleby. Od lat w uniesieniu śpiewają o tym opasłe mandragory w śniadej szklarni sołtysa, biologicznej, żywej inkarnacji woli Matek. Tam gdzie rozum roztacza wszechmocny blask wiedzy, tam łatwiej ukryć nieprzeniknione ciemności żywego snu.
Ale zupełnie nie interesowała mnie wiedza na temat psychologii poznawczej ani ta tycząca się psychopatologii. Udawałem tylko przeciętnego studenta, ażeby wytrwać i przenieść się z powrotem w dzikie ostępy ostoińskich ogrodów. I kiedy ludzie zdobywali nadzieję na dobre staże, wielkie pieniądze lub naukowe odkrycia, kiedy gorączkowali się polityką zalewającą ulice kraju, kontynentu, ba, globu, ja uciekałem do świata, w którym na ulicach spotkać można mętne sylwetki zjaw żerujących na spleśniałym chlebie wystawianym przez okno. Wynajmowałem mieszkanie, co miesiąc dostając skromne pieniądze przychodzące pocztą wprost ze wsi, uczyłem się, kolegowałem, chadzając do pubów studenckich i pijąc rozwodnione piwo, a wszystko to w wielkim oczekiwaniu.
Chyba uznawano mnie za niegroźnego odludka. Nie stroniono od mojej obecności, ale też jakoś specjalnie nie zabiegano o nią. W nikim nie udało mi się rozniecić ani większych pragnień, ani mniejszych rozczarowań. Po prostu byłem, a teraz pewnie blaknę gdzieś na nielicznych zdjęciach zalegających na spodach cyfrowej pamięci laptopów czy smartfonów, stając się kolejnym, zapomnianym zbiorem pikseli.
Kiedy tak siedzieliśmy w zadymionych, głośnych wnętrzach pubów, a następnie już w niezadymionych, bądź w przesiąkniętych papierosowym smrodem mieszkaniach dających dach niekończącym się domówkom, czasami pytano mnie o coś.
— Ostoja to chyba tu niedaleko?
— Bardzo blisko, faktycznie.
— Co tam macie ciekawego?
— Wszystko.
— Wszystko?
— Wszystko — potwierdzałem.
— To ja tutaj, w dużym mieście, umieram z nudów, a tam mają wszystko, ciekawe — rechotał rozmówca do pozostałych. Ja tymczasem sączyłem piwo z przyklejonym do twarzy szerokim uśmiechem. — Czyli co na ten przykład tam macie?
— Fauny — odpowiadałem swobodnie.
Niektórzy, nie rozumiejąc o czym mówię, spoglądali po sobie pytająco, pozostali zaś wybuchali gromkim rechotem.
— Z ciebie to aparat dopiero… Co ty robisz na psychologii?
— Czekam.
— Na co?
— Na zbawienie — odpowiadałem, ponownie wywołując salwy śmiechu. I w ten sposób, mówiąc prawdę, inaczej niż ludzie osadzeni poza Ostoją mogłem mieć święty spokój, ponieważ inni odbierali mnie jako zgrywusa lub egzotyczny rodzaj wiejskiego głupka.
Pewnego razu, chyba akurat miałem lepszy, bardziej „adaptacyjny” nastrój, pijąc obrzydliwą, ciepłą wódkę w znacznym gronie studenckim, opowiadałem im o wszystkim, ochoczo zdradzając każdy szczegół Ostoi. Efekt był taki, że nigdy, ale to nigdy nie przyszłoby im do głowy zapuścić się w moje rodzinne strony, aby swoimi racjonalnymi umysłami zetknąć się z rzeczami, o których opowiadałem. Wszystko, co do nich mówiłem, brali natychmiast za bujdę, a ta z kolei ich zniechęcała.
Dzierżąc tarczę Prawdy chroniłem matczyznę przed najazdem barbarzyńców. Zostało jeszcze sporo czasu do końca posługi.
To nie było łatwe, bo Ostoja wabiła mnie wyludnionymi ulicami; nocą słyszałem jej zawodzący śpiew pełen wiatru i listowia. Tak śpiewać potrafi tylko jesień. Nurzając się we wspomnieniach w środku nocy, czując kojące dreszcze osłabienia, pomału podążając w stronę nocnych fantazmatów, zauważyłem, że na prowadzenie wyrwała się nagle jedna sytuacja sprzed dekady, zakotwiczając się w resztce niknącej świadomości.
Park
Wiele lat temu, jako dziecko, spacerowałem całymi godzinami wokół wsi, najchętniej krążąc w parku przynależącym do opuszczonego folwarku. Lubiłem szukać świeżych tropów nocnych istot przeprowadzających tu jakieś dawno zapomniane ryty oraz obserwować zza artystycznie kutej, zaśniedziałej bramy przejeżdżające samochody, będące dla mnie widomą obecnością egzotycznego świata zewnętrznego. Październik pęczniał od barw, przelewając się pod moimi nogami suchym złotem, pieprzną pomarańczą i puszczającą ostatnie soki zielenią. Miedź przechodziła w brunatną maź stanowiącą kolaż splecionych w orgiastycznym uścisku martwych liści.
I wtedy usłyszałem pieśń.
Najpierw myślałem, że to wiatr, zwykły, pospolity wiatr. Z każdą chwilą nasilał się jednak głos wabiący zmysłowo i ostatecznie. Stałem jak wryty, nie wiedząc co robić — czy wycofać się, póki jest szansa, czy odpowiedzieć na uwodzicielski zew. Nim zdołałem się zorientować, organizm wraz z dorastającym duchem zareagowały pierwsze, prowadząc mnie w pobliże kilku potężnych dębów, z których niczym szaleńczy deszcz sypały się liście niesione głosem dobiegającym wprost z gleby pokrytej gałęziami, listowiem i błotem.
Tak, wtedy po raz pierwszy i ostatni widziałem Usta Jesieni, gigantyczny otwór gębowy wyrastający z ziemi, opatulony przez dwie mięsiste fałdy składające się na kobiece usta, z których wydobywała się nieskończona pieśń o umierającym świecie i wezwanie do wiecznego snu, na który ochoczo, choć milcząco, odpowiadali tubylcy, kokosząc się w swych zimnych od potu, ciężkich łożach wymęczonych przez nieświadome rojenia.
To wtedy, spoglądając w te olbrzymie, namiętne usta, w ich czarną otchłań wypełnioną próchnem zębów oraz oblepiony treścią gleby język, po raz pierwszy odczułem pożądanie.
— To Królowa, jedna z pierwszych Matek. Śpiewem przywołuje ducha swojego losu — usłyszałem nagle za sobą.
Odwróciłem się przestraszony. Niepotrzebnie, ponieważ za mną stał Olgierd Sosna, tutejszy wieczny tułacz, odbywający codzienne pielgrzymki do oddalonych sklepów spożywczych w celu uzupełniania piwniczki; on nie tylko kochał wino, ale wspaniale rozumiał również sny. Nie skrywały dla niego żadnych tajemnic, ba, lgnęły do niego. Tylko on potrafił umożliwić niemal natychmiastowy kontakt z wyśnioną kochanką lub odesłać zawistną zmorę nachodzącą spokojne rodziny nocą. Sosna miał wygląd starego obdartusa. W wyniszczonych łachmanach, z wypłowiałym beretem na chudej czaszce, cały okolony siwą szczeciną, przypominał szyderstwo rzucone życiu.
Urzeczony stałem, mając tego starego człowieka za sobą, i spoglądałem w otwartą czerń jamy ustnej Jesieni. Było w niej coś z bramy. Sosna jakby wyczuł tę myśl.
— Tak, chłopcze. Ona wabi tych, którzy usłyszeli jej zew. Ja co roku, od lat, gdy namierzam źródło tej pieśni i spoglądam w jej rozwarte usta, mam ochotę tam wskoczyć. Sam powiedz, czy mogłoby być coś lepszego niż przepadnięcie, roztopienie się w Królowej?
— To dlaczego pan tego nie zrobił? — zapytałem, wciąż uważnie obserwując zaistniałe zjawisko.
— Bo nie mógłbym już śnić. Sam zostałbym snem — odparł rzeczowo Sosna.
Pieśń słabła z sekundy na sekundę, aż w końcu zamilkła, a usta na powrót wchłonęła ziemia. Cisza wypełniła przestrzeń parku, pozostawiając mnie w stanie urzeczenia i niepokoju. Sosna odszedł bez słowa, a ja wróciłem do domu. Tak zakończyło się pierwsze i póki co ostatnie spotkanie z Ustami Jesieni. Ale nie ma takiego roku, żebym nie słyszał oraz nie rozpoznawał kuszącego zewu wsiąkającego w październikowo — listopadowe popołudnia. Lepkim zawodzeniem uderza o szyby, zalotnie upadając na parapet. Być może kiedyś odnajdę ją ponownie. Być może złożę na nich gorący, tęskny pocałunek i rzucę się w głąb jej miłości.
Zewnątrz
Po studiach wybrałem spokojną, źle płatną pracę w recepcji kompleksu medycznego. Nie wyobrażałem sobie zostać psychologiem, zbierać wywiady, robić testy. Nie potrafiłbym już udawać, że wierzę w naukę, że jest to dla mnie ważne. Na recepcji mogłem siedzieć i czekać. Jednak by nie zawieść woli Matek i nie rozczarować sołtysa, udawałem życie. Wiele rzeczy wychodziło mi naturalnie, ponieważ jestem biologiczny i biologię tę muszę podtrzymywać. Dlatego chodziłem do sklepów, robiłem zakupy, czasami spacerowałem. Długie godziny spędzałem w bibliotekach, wertując dziesiątki książek w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Opłacałem czynsz, aby mnie nie wyeksmitowano. Od końca studiów nie utrzymywałem kontaktu z żadnym pobratymcem uczelnianym. Ba, nawet z okresu szkoły średniej nie przetrwała żadna z moich zewnętrznych relacji. Aby pozorom stało się jednak zadość, wdawałem się w pogawędki z interesantami przychodzącymi do budynku mojej pracy, trochę z kierownictwem, czasem z innymi pracownikami. Tak poznałem Julię, skromną sprzątaczkę, przychodzącą zawsze na nocną zmianę. Rozmawialiśmy często o wszystkim i o niczym. Wiedziałem, że jest relatywnie młodą, samotną matką, poznałem historię jej tatuażu na ramieniu oraz dzieje przemocy nękającej jej dom. Nigdy nie doszliśmy nawet do flirtu. Co jakiś czas zadawała kilka pytań na mój temat. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, a ona uśmiechała się zmęczonym uśmiechem kogoś, kto chciałby mieć czas i energię by fantazjować. Ale nie komentowała tego szczególnie, nawet się nie śmiała.
— Chyba muszę kiedyś się przejść do tej Ostoi — rzuciła pewnego razu, z lekkim wyzwaniem w tonie.
— Zapraszam — odparłem i już nigdy nie podjęliśmy tematu.
Kiedyś wyszliśmy razem do klubu tanecznego. Akurat miała z kim zostawić dziecko, sama zaproponowała ten piątkowy wypad. W ścisku splecionych ciał, z basami rozrywającymi neurony, oślepły na przemian od świateł oraz ciemności, pijąc drinka wśród ultrafioletów, gasnących żółci, wypalonego błękitu, po raz pierwszy poznałem wielkomiejską samotność, coś co uwielbiali moi znajomi z okresu studenckiego, coś co stanowiło sens istnienia setek tysięcy ludzi na całym globie. Julia mocno się zrobiła i chyba chciała czegoś więcej z mojej strony, ale nie byłem zainteresowany. W dumnym upojeniu odpływałem w stronę Matek, nurzając się we własnej ofierze złożonej fasadzie, którą przyjąłem.
A później, dwa, trzy miesiące po tamtym wieczorze, Julia się zwolniła. Znalazła coś bardziej opłacalnego, inny, większy kompleks budynków do sprzątania. Uścisnęliśmy się, obiecując telefonować co jakiś czas, co się oczywiście, ku mojej radości, nie stało. Zbliżała się godzina powrotu w matczyne strony. Jeszcze tylko trochę, mamrotałem do siebie w wynajmowanym mieszkaniu, zbierając się na spacer.
Przechadzki odbywałem raz w tygodniu. Żyłem tuż przy dawnym miejscu kształcenia, czyli bardzo blisko Ostoi. Znajoma trasa od ulicy Harnasiów, gdzie przycupnęły młododeweloperskie, wypasione marzenia obrotnych dorobkiewiczów, nowoczesny design wtopiony w uległą, cichą zieleń, prowadziła przez pola rzepakowe mieniące się żółcią, nawet we mgle stanowiące naturalne latarnie, wychodząc wprost na dom sołtysa. Dawne cienie rozpoznawały mnie, snując się za mną aż do którejś z granic Ostoi, wyznaczonej przez trzy wyjścia: na Harnasiów właśnie, do Przylepy lub w stronę Warzymic. Mieszkańcy niemo oglądali mnie przez firanki, jeszcze niepewni, czy nie sprowadzę im tu niebawem zewnętrzności w zbyt dużej ilości. Wieczorami zaś nieprzeliczone hordy nocnych istot śledziły mój trop, szybko jednak wyczuwając pokrewieństwo pochodzenia, wiedząc, że jestem tylko wędrownym tubylcem. Rychło odchodziły żerować w stronę coraz bardziej zaniedbanych, rozkrzewionych ogrodów starych domostw, gdzie gromadziły się tłuste włochate ćmy przylepione do puszczających ostatnie soki gnijących owoców, odurzających zapachem i sprowadzających wizje dla odważnych.
Szykując się na powrót, miałem więc do dyspozycji tylko spacery oraz wspomnienia. Jedne łączyłem z drugimi.
Mówiłem już o braku trwałych więzi. Ale to tylko część prawdy. Tu, we wsi, przecież wciąż rodzą się dzieci. Jest ich niewiele, trudno przyznać im wyraźną rolę w powierzchownym obrazie Ostoi, ale one są zawsze, dorastają i bawią się wspólnie. Moje chłopięce włóczęgi nie odbywały się samotnie.
cdn.
fragment opowiadania pochodzi z przygotowywanego tomu Królestwa
Gustaw Rajmus (pseudonim; ur. w 1987 r. w Szczecinie) – autor krótkich form literackich. Absolwent Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego. Mieszka pod Szczecinem. Publikował w: „Fabulariach”, „Latarni Morskiej”, „Nowym Napisie”, „OkoLicach Strachu”, „Twórczości” i „Wyspie”. Wydał zbiór opowiadań »Dwie Historie« i inne historie (2023).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved