Skip to content

MIKOŁAJ BARANEK

Perfekcyjne życie

Nadeszła sobota. Zegar wskazywał szóstą nad ranem. Adrian obudził się — jak co dzień jego oczom ukazała się wisząca obok okna mandala. Dostał ją od nauczycielki angielskiego dwanaście lat temu, krótko po osiemnastych urodzinach. Przypomniał sobie ten fakt i zaskoczyło go, że lada dzień minie mu trzecia dekada na tej planecie. Czy był zadowolony z dotychczasowych osiągnięć? Tak sobie. Pracę miał, i to dobrze płatną, ale nie realizował się w niej. Ba, nawet odczuwał wstyd! Wiedział, że sprzedaż to manipulacja. Nie miało znaczenia, czy to były usługi medyczne, czy — wcześniej — fotowoltaika i garnki. Czuł taką samą odrazę, wciskając ludziom to, czego tak naprawdę nie potrzebowali. Mówił znajomym i nowo poznanym, że pracuje w agencji marketingowej. Jako osoba odpowiedzialna za kreację treści rzekomo pisał scenariusze. Kiedy czasami w pubie widział interesującą reklamę samochodu bądź piwa, chwalił się, że jest jego autorstwa. Kłamał świadomie. Szukał jednak ucieczki i ulgi od rosnącej frustracji. Pragnął wykorzystać swój potencjał. Po prostu cierpiał, bo nikt nie dał mu szansy na pokazanie tego, co najlepiej potrafi.

Mandala była dla niego symbolem perfekcyjnego życia: spełnienia, zdrowia, pieniędzy, miłości — i co najważniejsze — spokoju ducha. Tego ostatniego chciał najbardziej. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz umysł miał wolny od obaw.

Wreszcie podniósł się z łóżka i usiadł po turecku na środku pokoju. Otoczony przez niebieskie ściany spoglądał na książki, fotografie, komputer, ubrania. Traktował to wszystko jednakże marginalnie — liczyła się jedynie wizja. Wizja, która kiełkowała w nim od wielu miesięcy. Pałacu z marmurami, gabinetu z mnóstwem nagród, fotografii ukochanej Ani oraz dzieci: Marysi i Piotrusia. Ulgi w sercu i wewnętrznego poczucia szepczącego: „Nic już nie musisz”.

Przed dzisiejszą medytacją towarzyszyła mu niespotykana dotąd ekstaza. Nie wiedział, skąd ona pochodzi. Nie chciał wręcz zaczynać, żeby jej nie stracić. W końcu ustawił stoper na pięć minut, wziął dwa głębokie wdechy, zamknął oczy i ujrzał swój wymarzony gabinet. Obracał głową, żeby zobaczyć w nim jak najwięcej. Cieszył się z tego, co udało się osiągnąć. Towarzyszyła mu pewność, że tego już nie straci. Taki scenariusz powtarzał codziennie tylko po to, żeby po upływie ustalonego czasu wrócić do kawalerki i żyć jak przedtem.

Po raz kolejny usłyszał to samo pikanie swojego zegarka.

Otworzył oczy. Nadal siedział po turecku w swoim gabinecie. Po chwili przez wielkie okno wpadła wiązka światła. Na kolanach zbliżył się do parapetu i ze łzami w oczach powiedział: „Boże, dziękuję!”.

Rozejrzał się — mandali nigdzie nie było.

Zniknęła.

 

Strzelnica

Marka i Tomka łączyła wspólna pasja. Dogadywali się mimo prawie trzydziestoletniej różnicy wieku. Tomek, emerytowany żołnierz Wojska Polskiego, już w trakcie służby skończył kurs instruktora strzelectwa. Marek zaś był nastolatkiem z dobrego domu, który od małego przejawiał zainteresowanie militariami i survivalem. Już dobrych parę wiosen Tomek pełnił dla Marka funkcję mentora. Marek widział się z Tomkiem przy tarczy trzy razy w tygodniu, aby „poćwiczyć”. Czasami nawet cztery — w weekendy czysto towarzysko. Dochodziło wtedy do konkurowania, kto zdobędzie lepszy wynik, wystrzeliwując trzy magazynki. Początkowo wyglądało to groteskowo — weteran deklasował młodziana. Marek jednak nie dawał za wygraną. Tomek zachowywał przy tym odpowiednią powagę, jak na nauczyciela przystało.

Pewnej soboty doszło do kolejnego spotkania. Tomek zaznaczył, że skupią się na maksymalnej efektywności. „Amunicja kosztuje”, oznajmił. Jeden magazynek Berretty 92 — mieszczący piętnaście nabojów — podzielą zatem na trzy. Trzy rundy rywalizacji po pięć wystrzałów. Po zakończeniu każdej piątki zliczanie punktów i wymiana tarcz.

Chłopak przyjął wyzwanie bez wahania. Lubił przecież sprawdzać swoje możliwości.

Zajęli stanowiska i rozpoczęli. Trwało to minutę. Ściągnęli słuchawki, tarczociągi zbliżyły podziurawione arkusze papieru. „10, 8, 7, 6, 7 — 38!”, podliczył Marek i tę liczbę napisał markerem na kartce, którą przytknął do kuloodpornej szyby.

„9, 6, 5, 8, 4 — 32!”, Tomek machnął wynikiem. Jeszcze nigdy nie było sześciopunktowej różnicy na jego niekorzyść. Widać było, że się wściekł.

Druga seria. „9, 7, 8, 8, 7 — 39!”, Marek z satysfakcją pokazał rezultat. Jednak uśmiech szybko przerodził się w strach, gdy zobaczył amok w oczach Tomka. Weteran nawet nic nie zapisał, tylko od razu zmienił tarczę i naładował magazynek. Zaczął strzelać.

Marek błyskawicznie wrócił do równowagi, jak na survivalowca przystało i starał się najlepiej wykonać trzecie podejście.

Strzelał jednak szybciej niż wcześniej.

Po zakończeniu z dumą zerknął w stronę swojego autorytetu.

Wszystko stało się w ułamku sekundy. Wściekły Tomek opuścił swoje stanowisko, wycelował w kierunku Marka i planował pociągnąć za spust, ale to Marek go ubiegł.

Pistolet jednak wydał charakterystyczny szczęk.

Nie było już w nim nabojów.

Zlękniony Tomek nie pozostał mu dłużny i z całą agresją wcisnął cyngiel.

Szczęk.

Jednocześnie łagodnie się uśmiechnęli…

Był remis.

Uczeń dogonił mistrza…

Mikołaj Baranek (ur. w 1996 r. w Świnoujściu) — początkujący pisarz, z wykształcenia iberysta i socjolog. W przeszłości zajmował się dziennikarstwem sportowym, tłumaczeniami, korektą i copywritingiem. Aktualnie pracuje jako protokolant w jednym z warszawskich sądów.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2025 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2025 e-eleWator
all rights reserved

Przejdź do treści