Skip to content

TOMASZ DALASIŃSKI

Kiedyś w naszej wsi

Kiedyś w naszej wsi ludzie ubierali się tylko w jednym sklepie odzieżowym i wszyscy wyglądali tak samo: chłopy w płóciennych, szarych spodniach na szelkach i lnianych koszulach, baby w poliestrowych, niebieskich fartuchach w kolorowe kwiaty i wzorzystych chustkach na głowie, i nieraz zdarzało się, że się przez to sobie nawzajem mylili. Szedłeś drogą, widziałeś kogoś z daleka – „No, dzień dobry, panie Gienku!”, krzyczałeś do niego, a potem spostrzegałeś, że to nie Gienek z Kolonii, tylko Staszek z Hubów, i było ci głupio, żeś go nie poznał. Stałaś w geesie w kolejce za inną klientką, byłaś na sto procent pewna, że to Jadźka spod kościoła, nachylałaś się więc nad nią konfidencjonalnie i szeptałaś do ucha: „Pani Jadziu, a słyszała pani, co też ta Krysia od Michała nawywijała z listonoszem?”, a wtedy Jadźka odwracała się i nagle okazywała Krysią, i musiałaś w sekundę uciekać ze sklepu, nie zrobiwszy sprawunków. Szłaś zimą do szkoły po syna, łapałaś opatulonego kurtką po ojcu huncwota za rękę i ciągnęłaś za sobą, i dopiero w domu orientowałaś się, że to nie twój Leoś, tylko Witek spod lasu i teraz musisz go odprowadzić, a potem szukać po wsi swojego, bo pewnie wziął go przez przypadek ktoś inny. Tych pomyłek było tak dużo, że w końcu w ogóle przestano się im dziwić i na nowo zdziwiono się dopiero, kiedy doszło do tego, że mąż pomylił żonę ze szwagierką i z tego pomylenia po kilku miesiącach urodziło się coś, z czym trzeba było sobie później z niemałym trudem radzić. Na szczęście każdy zainteresowany, z księdzem proboszczem włącznie, przymknął na sprawę oko i wszystko rozeszło się po kościach.

À propos kości – naprzeciwko sklepu z odzieżą był cmentarz. Ludzie zawsze śmiali się, że najpierw idziesz kupić w sklepie ciuchy na doczesność, a potem, nie wiadomo kiedy, ładują cię w ciuch ostatni, drewniany, i w tym drewnianym ciuchu na cmentarzu spędzasz sobie wieczność. Ten cmentarz okoliczni kojarzyli z tego, że od niepamiętnych czasów na nim straszyło. Nikt nie wiedział, co straszy – jedni gadali, że to duch wisielca, inni, że pobita na śmierć żona, którą zazdrosny mąż przydybał w łóżku z kochankiem, jeszcze inni, że to zmarłe przed chrztem niemowlę, a niektórzy, że facet, który zginął tragicznie, potrącony przez ciężarówkę, gdy szedł pijany skrajem jezdni. Straszyło tak noc w noc, z wyjątkiem dnia Wszystkich Świętych, bo wtedy, jak wiadomo, wszyscy święci schodzą na ziemię i przeganiają złe moce, więc nie ma się czego bać nawet na cmentarzu. Straszyło więc tak noc w noc i mało kto z miejscowych odważył się chodzić na cmentarz po zmroku, a kiedy wybrał się tam ktoś z przyjezdnych, więcej nie wracał – nie tylko na cmentarz, ale i w ogóle do wsi.

Kawałek za cmentarzem w latach siedemdziesiątych zbudowano knajpę. Na parterze ulokowano pomieszczenia techniczne, a na piętrze część użytkową. Schody na zewnątrz w ogóle nie zapowiadały tego, co czekało człowieka w środku – był to prosty, surowy, popękany beton, na którym wieczorami chłopcy z okolicy malowali chamskie graffiti, wypisywali imiona swoich obecnych i byłych (tych ostatnich z dopiskami typu „to kurwa” albo „każdemu ssie pałę”), pili wódkę, tłukąc butelki tak, że strach było chodzić, żeby się nie pokaleczyć, i palili szlugi, gasząc pety na barierkach zespawanych ze starych metalowych rur. Ale w środku, jak na tamte czasy i na tę okolicę, był to prawdziwy cymes: czysto, schludnie, jasno, przestronnie i w jakimś stopniu sympatycznie. Do tej knajpy przyłazili głównie rolnicy, którzy w przerwie od roboty w polu chcieli napić się zimnego piwa z setką czystej albo żytniej. Było to pierwsze w tych rejonach bistro, bo zasada była taka, że w knajpie się nie przesiadywało – raz, że nie zachodziła taka potrzeba, a dwa, że nie było na to miejsca. Barmanka nalewała alkohol przy ladzie i dawała delikwentowi do ręki kufel albo szklankę. Piło się na stojaka i zawsze na szybko, a jeśli ktoś naprawdę się uparł, pod oknem czekał na niego stolik metr na metr, obłożony ceratą w biało-czerwoną kratę, z jednym jedynym krzesłem, na którym można było przysiąść, ale nie dłużej niż na kwadrans, bo po tym czasie barmanka zaczynała już krzywo patrzeć i taki jeden z drugim maruder, chcąc nie chcąc, w try miga opuszczał przybytek. Byłem kiedyś w tej pijalni z ojcem. Ojciec zamówił piwo i dwie pięćdziesiątki, a dla mnie wziął colę z lodem w takiej szklance, z jakich w Dynastii raczono się whisky. Jej smak pamiętam do dziś i mogę przysiąc, że już nigdy potem nie piłem tak pysznej coli z lodem.

W ogóle cola była wtedy napitkiem świątecznym. Na co dzień, jeśli chcieliśmy się z kolegami czegoś napić, kupowaliśmy w sklepie na górce oranżadę za pięćdziesiąt groszy. Oranżada miała pojemność jednej trzeciej litra – niby niedużo, ale była tak nagazowana dwutlenkiem węgla, że jako ośmio-, dziewięcioletni chłopak zawsze miałem problemy z wypiciem jej do końca, bo ulewało mi się nosem, przez co koledzy się ze mnie śmiali, że jestem miękka faja. Sklep upadł w drugiej połowie pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia, kiedy w mieście powiatowym otwarto Biedronkę i ludzie masowo zaczęli kupować w niej wszystko, co potrzebne, z lokalnych handelków korzystając tylko w sytuacjach awaryjnych. Wtedy przestaliśmy pić oranżadę, a zaraz potem zaczęliśmy pić piwo.

Bo piwo piło się już za małolata. Jedno, dwa, trzy, czasem więcej, zwłaszcza w wakacje. Pić chodziło się zwykle za szkołę – w tamtych czasach szkoła nie miała monitoringu, a poza tym nikogo nie obchodziło, co młodzież tam robi, dopóki nikomu nie działa się krzywda. A zwykle się nie działa, z wyjątkiem jednego razu, kiedy dwaj kolesie pobili się o dziewczynę. Najpierw w ruch poszły pięści, a po chwili wszystko, co wpadło im w ręce: zamienione w tulipany butelki po browarach, połamana kostka brukowa, metalowe pręty wykręcone z płotu, a nawet kosz na śmieci. Polała się krew, zbiegli się ludzie, przyjechała policja i pogotowie, jednemu trzeba było zszywać skroń – a dziewczyna tylko stała i się śmiała, jacy to oni głupi.

Piwo piło się też zimą, to było najlepsze. Mróz, pizgawa, śnieg, my opatuleni jak ruskie cary, łapy w grubych rękawicach zaciśnięte na aluminiowych puszkach – i dalej, pijemy, nie czując żadnego smaku, tylko to, jak zimno rozchodzi nam się po językach i gardłach. Chcieliśmy już wtedy być dorośli, chcieliśmy, zamiast chować się za winklami, na legalu wpaść do knajpy i wypić na stojaka browca z pięćdziesiątką, tak jak robili to nasi ojcowie, ale zanim doszliśmy do wieku, który by nam na to pozwolił, knajpę zamknięto.

W tym okresie w ogóle zamknięto bardzo wiele miejsc. Bar, dwa sklepy, poczta, remiza straży pożarnej – wszystko to padło w latach dziewięćdziesiątych albo na początku dwutysięcznych. Ostała się tylko szkoła, którą od likwidacji uratowały dobre stosunki (na różnych, jak mówiono, poziomach) dyrektorki z wójtem, i kościół parafialny. Kościół zresztą był nieśmiertelny. Zdawało się też, że był odwieczny, chociaż przecież każdy z nas znał historię wsi na tyle dobrze, że wiedział, że drewnianą świątynię wzniesiono w połowie osiemnastego wieku, a tam, gdzie stanęła, wcześniej nie było zupełnie nic, rosła trawa, pasły się krowy, tyle. Sam Kościół, tym razem dużą literą, również zdawał się czymś pozbawionym wyraźnego momentu wyjściowego, czymś, co trwało od początku świata i od początku świata dyktowało rytm dni, nocy, miesięcy i lat, rytm narodzin i śmierci, rytm pracy, posiłków, odpoczynku i miłości. Mimo że Kościół w pewnym momencie dziejów założył Chrystus, a przedtem go nie było i na świecie wierzono w różne inne rzeczy (u nas na przykład w drzewa, strumienie, płanetników, południce i dziwożony), to i tak, gdyby spytać kogokolwiek, od kiedy istnieje Kościół, usłyszałoby się: „od zawsze”.

Od zawsze, przynajmniej dla mnie, istniał też walący się dom z czerwonej cegły, zbudowany „za Niemca” jakieś dwieście metrów w linii prostej od kościoła. W tym domu mieszkał Jędrek, stary kawaler, dziwak, wielbiciel zachodniej muzyki i znany w całej gminie elektronik amator. Ludziska przynosili mu uszkodzone radia, telewizory, magnetowidy, ba, nawet odkurzacze i pralki, a on to wszystko naprawiał za symboliczne pieniądze i jeszcze się cieszył, że może pomóc. Jędrek był dobrym kolegą proboszcza, często wpadał na plebanię na obiad i kawę, ale do kościoła nie chodził, bo mówił, że Bóg nie jest mu do niczego potrzebny, a i on Bogu raczej też nie. Poza proboszczem z nikim nie utrzymywał kontaktów innych niż biznesowe, unikał przypadkowych spotkań z ludźmi i nie bywał nigdzie poza miejscami, w których bywać siłą rzeczy musiał, a gdy już zdarzyło się, że znalazł się z kimś sam na sam, lubił opowiadać niestworzone historie o silnikach jonowych, kwarkach, kwazarach, mikrograwitacji albo kolonizacji Księżyca i Marsa. Baliśmy się go. Baliśmy się go, bo był mądry, za mądry, bo posiadał tajemną wiedzę, która wtedy nas przerażała. Dopiero po latach zrozumiałem, że Jędrek czytał namiętnie prenumerowane od lat osiemdziesiątych „Wiedzę i Życie” i „Młodego Technika”, a potem, poznawszy świat, którego nikt poza nim tutaj nie znał, zapragnął być kimś więcej, niż naprawdę był, i że on się w tej naszej wsi dusił, że nie potrafił zmieścić się w tej ciasnocie, a mimo to uparcie mieszkał w domu po matce, jakby sparaliżowała go dziwna siła niepozwalająca ruszyć się z miejsca – siła, która, jak zauważyłem dużo, dużo później, sparaliżowała tu niejednego.

Zaraz za domem Jędrka zaczynały się pola, w dawnych czasach folwarczne, w nowszych pegeerowskie, a w moim dzieciństwie pospiesznie, chaotycznie i za bezcen wyprzedawane okolicznym bambrom. Na tym polu lisy miały swoje jamy i strach się tam było zbliżać. Raz zobaczyłem, jak lisica wnosi do środka jamy upolowanego gdzieś kurczaka, a z wnętrza nieśmiało wychylają się pyski jej młodych czekających na posiłek. Lisy namiętnie kradły wtedy gospodarzom kury, naszych z tego nie wyłączając. Przeganialiśmy je widłami, ale nie po to, żeby zrobić im krzywdę, tylko po to, żeby ocalić żywy inwentarz. Zawsze patrzyłem na to w jeden i, jak mi się zdawało, jedyny właściwy sposób: jeśli lisy porwą nam kury, nie będziemy mieli co jeść. Ale wtedy, gdy zobaczyłem lisicę karmiącą młode, dotarło do mnie, że z jej perspektywy świat wygląda zupełnie inaczej, to znaczy dokładnie tak samo jak mój: jeśli ona nie porwie nam kury, głodować będą jej dzieci. Wzruszyło mnie to i nawet powiedziałem o tym dziadkowi, on jednak momentalnie wybił mi wzruszenie z głowy gumiakiem z blaszanym podbiciem.

Jakiś czas później dziadek zabrał mnie na to pole, żebym pomagał mu w zarobkowym zbieraniu ogórków. Płacili wtedy trzy złote za kilogram i może nie szło się tam za bardzo obłowić, ale dorobić już jak najbardziej. Byłem kilkuletnim gówniarzem i nie chciało mi się pracować. Był środek wakacji, wołałem pograć w piłkę albo pobawić się zużytymi bezpiecznikami topikowymi w inwazję obcych na Ziemię, więc dziadek, żeby mnie jakoś zachęcić, przypiął mi do koszuli odznakę „Zasłużony dla Łączności”, którą kilka tygodni wcześniej otrzymała z rąk jakiejś szychy moja matka pracująca w centrali gminnej jako telefonistka, i powiedział, że to order dla tych, którzy wyrabiają dwieście procent normy, a on mi go daje „na zaś”, wierząc, że go nie zawiodę. Z tamtego dnia nie pamiętam za wiele, ale pamiętam dobrze, że tę odznakę bardzo szybko zgubiłem. Było mi głupio, strasznie głupio i długo jej szukałem, lecz przepadła jak kamień w wodę. Wiele razy potem myślałem, żeby tam wrócić i spróbować ją znaleźć. Matka co prawda ani razu się o nią nie upomniała, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że strata tak cennej i pięknej rzeczy pozostawała dla niej bez znaczenia. Nigdy jednak nie odważyłem się tam pójść – raz, że bałem się lisów, a dwa, że pole należało do Wiśniewskiego, teraz już świętej pamięci, który był tak zazdrosny o to, czego się w pocie czoła dorobił, że do intruzów potrafił nawet strzelać z wiatrówki.

Odznaka jednak nie mogła się zdematerializować, byłem tego pewien, i dlatego dziś, prawie trzydzieści lat po jej utracie, stercząc pod kościołem na mszy z okazji pierwszej komunii syna kuzynki i strasznie się nudząc przeciągającą się w nieskończoność ceremonią, postanowiłem pójść na to pole i poszukać zguby. Poszedłem więc, podgiąłem rękawy marynarki i jeden po drugim przeczesywałem kiełkujące buraki cukrowe, którymi obsiany był zagon, a kiedy dostrzegłem coś, co ładnie błyszczało w majowym słońcu, klękałem, podnosiłem i sprawdzałem, czy to aby nie to. Jak śmiesznie musiało to wyglądać z boku: prawie czterdziestoletni facet w garniturze, klęczący w polu i grzebiący palcami w ziemi, najpierw uśmiechający się do siebie, a po chwili spluwający w złości i kopiący grudkę gleby wyglancowanym półbutem. Głupi człowiek, który, na moment zyskawszy nadzieję, naraz orientuje się, że, jak zwykle, nic mu w życiu nie wyszło.

Tomasz Dalasiński (ur. w 1986 r.) – poeta i prozaik, doktor nauk humanistycznych. Laureat Tyskiej Zimy Poetyckiej (2010), nominowany m.in. do Nagrody im. K.I. Gałczyńskiego „Orfeusz” (2018) oraz Nagrody Głównej XIV Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina (2008). Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS (w dziedzinie kultury). Mieszka w Brzozówce niedaleko Torunia. Wydał tomy poetyckie: Zmiana biegunów (2009), Zeitmusik (2010), porządek i koniec (2011), Stosunki przegrywane (2013), Copyright (2016), Większe (2018), Wiersze dla żywych (2023); poemat: Póki nie żyjemy (2020); tomy opowiadań: Nieopowiadania (2016), Przystanek kosmos i 29 innych pieśni o rzeczach i ludziach (2022), Dzień na Ziemi i 29 nowych pieśni o rzeczach i ludziach (2023) oraz książkę krytyczno-literacką: Jadąc do Ciebie. Szkice o poezji Jacka Podsiadły (2019).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content