Skip to content

KAROL SAMSEL

Ludolfina jako Georgellenai. 2

Pomimo wzmiankowanych przeciwności, współpraca kulturogenetyczna Primy oraz Rogu Gabriela bynajmniej nie ustawała, a wręcz przeciwnie – stawała się czymś w rodzaju swobodnego „instrumentu wpływu”. W miejsce dotychczasowej nadzorczyni procesu (czyli kompletnie zdewastowanej Ludolphine) wprowadzono jej daleką krewną, niejaką Ellenai – Ellenai Soul. Zrozumiawszy, że rezydencja potrzebuje literackiego patrona podboju (albo antypodboju), kolonizacji (albo ekspansji wegetatywnej), przynajmniej skromnego wyjścia gdzieś na zewnątrz, Prima razem z Rogiem przystąpiła do tworzenia marsjańskiego – Henry’ego Davida Thoreau: celem Thoreaugenesis miał stać się, oczywiście, przede wszystkim marsjański odpowiednik Waldena, czyli Życia w lesie (w teorii przynajmniej „waldenizacja” Marsa wydawała się najbardziej dalekowzrocznym z rozwiązań – przynajmniej jeśli chcieliśmy uniknąć pułapek kolonializmu – a chcieliśmy).

Ellenai studiowała życie Ludolfiny bardzo dokładnie, pragnąc być pewną, że nie popełni jej kosztownych błędów i nie stanie się ofiarą przypadku bliźniaczego do przypadku Kant-Williams-Williams-Kant. Pod każdym możliwym względem, doprawdy – trudno było się dziwić nieugiętej postawie Soul: dosyć szybko w artystycznym środowisku rezydencji utarło się bowiem przekonanie (a także rodzaj wewnętrznego przyzwolenia na proceder), że wszyscy, którzy poddadzą się zewowi słabości i niemocy, „roztrzaskując się” z obiektami nadzorowanych przez siebie kulturo- i antropogenez w „czworoboku miłości pomieszanej z nienawiścią” (kto ukonstytuował ten nieznośnie patetyczny język), zostaną zesłani na sam środek basenu uderzeniowego Hellas, tak zwanego Hellas Planitia, w obręb jakiegoś sześćdziesięciokilometrowego kwadratu połaci skalisto-lodowej, nazywanej niekiedy (z iście złośliwym sentymentem) Valles Ludolphinum. „Ludofinlandczycy”, tak jakiś czas później określili siebie rozkochani całkowicie beznadziejnie w swoich causae amoris wygnańcy, stworzywszy na Hellas coś w rodzaju sztucznego plemienia. Jeszcze później nazwę błyskotliwie skrócono tak, ażeby wywoływała ziemskie „rodzinne skojarzenia” – ziemie zamieszkiwane przez dawnych nadzorców naznaczonych uczuciem określono wówczas… „Finlandią”, marsjańską „Finlandią” (co niektórzy – mówiąc o sobie – mówili nawet o marsjańskich sybirakach, sybiractwie kosmosu itd.). Dość tutaj wspomnieć, że niespecjalnie spotykało się to z przejęciem rezydentów-kulturogenetyków, a wręcz przeciwnie – bo tamci uzurpowali sobie szczególne u samych osiedleńców prawo, by móc korzystać z przywileju „sformalizowanej gościny” na Valles Ludolphinum. O co miało tu chodzić? Ano – szło o system stypendiów twórczych dla najzdolniejszych i najpracowitszych komediopisarzy-rezydentów, co innego bowiem, mówiąc szczerze, mogło stać się ojczyzną nowej komedii miłosnej, jak nie – marsjańska „Finlandia”, a zatem Sybir kochających, to jest tych, którzy „przyjemny przywilej miłości” przedłożyli ponad „surowy szept honoru”, ściślej „surowy obowiązek kulturogenezy”. Dla nich stworzenie prowizorycznych domów pracy twórczej (na przykład w jaskiniach lawowych, które były zdolne pomieścić dziesiątki podobnych domostw w jednym wielonawowym załomie) stanowiło rodzaj pracy społecznej i „pańszczyzny karnej” – naraz. Pojęcie karnego feudalizmu na Marsie właśnie tu wzięło podobno swój początek. Tu również bierze swój początek, o czym może warto wspomnieć na marginesie, tzw. quasi-schizofreniczność marsjańskiej literatury, a także kultury. Dość szybko okazało się bowiem, że stan hegemonii kulturalnej jest wyłącznie do utrzymania w warunkach ziemskich. Na Czerwonym Globie niemal natychmiast po stworzeniu „Prousta rezydencjalnego” zjawił się „Proust sybiracki”, zaś po ukonstytuowaniu „proustyzmu suwerena” postaciował się „proustyzm wasala”: efekt „migotania przekazu” spowodowany tym współzawodnictwem ostatecznie zdeterminował hybrydową niedookreśloność marsjańskiego humanizmu. Tak, tak, dobrze się domyślacie, mieliśmy dwa Poszukiwania straconego czasu: to konserwatywne oraz to awangardowe. W planie intelektualnej i artystycznej codzienności zaś należało obficie się tłumaczyć, podług jakich prawideł tworzy się, żyje i uprawia naukę: którą posługujemy się biblioteką, którym stanem badań operujemy najczęściej – konserwatywnym, marinerskim czy tym awangardowym, ludolfińskim. Zupełnie odwrotnie niż na Ziemi, Sybir stał się synonimem awangardy literackiej i filozoficznej.

Może wspomnę o nieformalnym pseudonimie Ellenai, to chyba wiele wyjaśni. „George Soul”, „Ellenai Sand” – to dość oczywiste nawiązania do słynnej wieloletniej kochanicy Fryderyka Chopina. Soul podkreślała w ten sposób nie tylko swój spryt czy inteligencję, ale także – rodzaj zażyłego przywiązania do ziemskiej tradycji kulturalnej. Przy tym wszystkim warto wspomnieć, że Georgellenai (tak będę ją od tej pory nazywać) była zaciekłą przeciwniczką opozycji natura – kultura. Czego nienawidziła najbardziej, jak przynajmniej sama o sobie utrzymywała, to „cmokierskich” etykiet, np. określania czegoś zjawiskiem czysto literackim, a zatem – nie posiadającym wpływu na życie samo w sobie. „To nonsens”, bardzo zdecydowanie powiadała Georgellenai, „i świadczy jedynie o nazywającym, nie o nazywanym, ściślej: o niemożności wyjścia tego pierwszego poza opozycję natura – kultura”. Jak dodawała jeszcze dla efektu (o tej praopozycji): „wyuoczoną chyba tylko na własną zgubę”. Nie wiem, czy (w języku ziemskim całą rzecz ujmując) była protranscendentalna, jednakże tak czy inaczej wszystko to doskonale Thoreau się przysłużyło. Pierwszym zadaniem Soul było rozstrzygnąć, czym ma stać się nowe jezioro Walden. Dziewczyna podeszła do swej czynności nader inteligentnie, wyzbywszy się od razu powszechnie występującej w takich wypadkach usłużnej naiwności typowej dla zagubionych „funkcyjnych” – nie kto inny, to właśnie Georgellenai uświadomiła nam, że – paradoksalnie – tzw. jeziorność Marsa jest ogromna, a za misę sztucznego zbiornika może posłużyć cokolwiek, tj. jakikolwiek basen uderzeniowy, jakiekolwiek Valles – wzięte, oczywiście, w mikroplanie użytecznego, jeziornokształtnego wycinka. Naczelnym pomysłem wezwanej koordynatorki stało się w tym wypadku przepełnienie basenu wymrożonym dwutlenkiem węgla. Nad brzegiem tego pomysłowego prowizorium Thoreau miał spisać swoje dzieło życia, ale co tutaj o wiele ważniejsze – miał ustalić precedens marsjańskiego nature writing w ogóle.

To może nieistotny szczegół, ale wierzę, że wart wzmianki, przy pracy nad ostatecznym kształtem nowego Waldena kierowano się licznymi XVIII-wiecznymi studiami poświęconymi technikom projektowania ogrodów francuskich (zdecydowanie odrzucając rozwichrzoną semantykę ogrodu angielskiego i – co tutaj dużo mówić – wierząc, że Thoreau, do szpiku kości „angielski” w określonym znaczeniu tego słowa, cały wysiłek mimo wszystko doceni). Oczywiście, jestem przekonany o tym, że ci, którzy mieli wiedzieć, co robią – wiedzieli, co było trzeba. To już nie była pierwszyzna. W międzyczasie powstało wiele tomów opracowań krytycznych i studiów rozrachunkowych, jak łatwo się domyślić – na popularny temat niesławnej procedury kantogenesis. Prima, otwarcie uznawszy niezliczone uchybienia w wymiarze koordynacji zjawiska, z góry zaproponowała bardzo dobrą literaturę, skupioną wokół zdarzenia sprowokowanego tragedią uczuciową Ludolphine Williams (poza rewizją naukową i popularnonaukową tego, co się stało, istnieje nawet od kilku do kilkunastu przykładów kantogenezyjskiego stylu poetyckiego: naliczyłem cztery poematy dygresyjne, kilka sonetów, w tym coś osobliwie pogranicznego, jakby w rodzaju marsjańsko-kantowskiej ody pindarycznej – w obszarze konkretnych podobieństw tzw. poezja kantogenezyjska najdobitniej przypominała ziemski symbolizm).

Po klęsce podobnych rozmiarów, po uznaniu, że bezkonkurencyjnie żałosny incydent z Ludolphine zasługuje na miano „fallocentury wszechczasów”, nikt nie oczekiwał cudów (wspominałem już o tym, że byli i tacy, którzy uważali, że powtarzamy historią z L. i K. ziemski scenariusz opowieści o grzechu pierworodnym, ach, na tym nie koniec, znaleźli się również szaleńcy: ci zaś podkreślali, że każdy cywilizacyjno-kulturowy punkt zero będzie grzechem w którymś z dwu prasensów: albo w znaczeniu realistycznym, albo – równie dobrze – poetyckim: dla jasności, na Ziemi oraz na Marsie zaistniało dokładnie to samo zjawisko: grzeszenia poetyckiego – pod tym akurat względem rasa ludzka mogła, wszystko na to wskazuje, liczyć na pewną szczęśliwą fortunność: nigdy wszak nie została zmuszona do poznania realnej postaci grzechu). Pomimo fatalnych początków twórstwa Thoreau dopasował się do swojego zadania mistrzowsko – można by wręcz powiedzieć, że stanął całkowicie al pari z jednoznaczną przyrodą Marsa, a znalazłszy się tam, gdzie należało, nie ustąpił już ze swojej placówki.

Jak już zdołałem nadmienić – początkowo Georgellenai nie śmiała jednak nawet o podobnych wynikach Thoreaugenesis zamarzyć. Ciemny jest świt i chłodny – czasem nie ustępuje nigdy, powiada prorok. Wyobraź sobie anomalię tak zbijającą z nóg, że aż prawie niemożliwą do przyjęcia, dla przykładu najgorętszy dzień w roku, jakieś 40 albo 45 stopni Celsjusza w cieniu, dzień najgorętszy, powtórzmy, parny, gorący, który jest… mroczny i pochmurny. Tak jest. Wyobraź sobie upalną pochmurność, wyobraź sobie ciemność złożoną z dusznych, tropikalnych temperatur. Taki był początkowo Thoreau. Kiedy G-E (tak od tego momentu będę nazywał Georgellenai) wyjaśniła mu, że oczekuje się od niego siły inspiracyjnej do całkowitej „waldenizacji” Marsa – jak gdyby na przekór powziętym w jego imieniu postanowieniom zaproponował rezydentom ideę kolonializmu… wewnętrznego, tak jest – kolonializmu wewnętrznego – nie przesłyszeliście się, gruntownie pomieszał ze sobą pojęcia samopodboju oraz samooswobodzenia. Za przeciwieństwo nie tylko samoliberacji, ale także wszelkiego orientowanego ruchu wewnątrz siebie uznał Thoreau szekspirowskiego Hamleta, za ucieleśnienie – Mickiewiczowskiego Konrada, którego filozof, znający z niewiadomych źródeł polski dramat romantyczny, uważał wcale nie za prometejczyka, lecz za pierwszego „kolonialistę wewnętrznego”. Co do całej sytuacji – jeżeliby ujmować ją z perspektywy nadzoru – odpowiadająca za nadzór G-E nazbyt naiwnie wierzyła, że cały ten bunt przeminie, zanim Henry schwyci pióro do ręki, tak się jednak nie stało – poryw nie przeminął – przed marsjańskim Waldenem powstał jeszcze kilkusetstronicowy Anty-Hamlet – w swoim podstawowym zrębie bardzo przypominający Engelsowskiego Anty-Dühringa.

Losy takich książek zawsze wywoływały pewne zakłopotanie. Największe wątpliwości wzbudzała sama nagminnie wykorzystywana przez Thoreau na potrzeby swojego traktatu idea nadawania sensu formułowanym doniesieniom. Pewną nieufność prowokował również system odzwierciedlania i ustanawiania znaczeń koniecznych do emisji tzw. doświadczenia wywodu. Thoreau ryzykował w Anty-Hamlecie również poprzez treść własnych elukubracji. Bardzo szybko łagodne pojęcie kolonializmu wewnętrznego w dziele ustępowało denotacyjnym wzmocnieniom, nieuprawnionym i na dobrą sprawę – z gruntu już machinacyjnym… Pisząc „kolonializm wewnętrzny”, Henry David miał właściwie coraz częściej na myśli dające się powiązać z antypsychologizmem agresywne pojęcia kultury: w drugiej połowie Anty-Hamleta zostało właściwie powiedziane wprost, co następuje: nie istnieje żadna jakościowa różnica pomiędzy kolonializmem wewnętrznym a masochizmem – istnieją różnice ilości – a mówiąc szczerze, kwantyfikując i kwalifikując cokolwiek po cechach takich, jak kolonialność, w większość przypadków kwantyfikowało się oraz kwalifikowało i tak po masochistyczności. Ośmielony własną wiwisekcyjnością, ku narastającej rozpaczy Georgellenai, Thoreau przystąpił do spisywania apendyksu swojego Anty-Hamleta – wprowadziwszy najbardziej złowrogie pojęcia: technologii opiekuńczej i inżynierii masochistycznej, z tego zaś – konteksty hybrydowe: opieki masochistycznej, figurę troski masochisty, nieoczywiste rozumienie masochizmu jako pielęgnacji, wreszcie – ponoć Jungowską z ducha (w co nie wierzę) koncepcję wielopokoleniowej masochistycznej opieki nad cywilizacją (z wyraźnymi podziałami, np. na masochizm republikański oraz masochizm dynastyczny). I pomyśleć, że to miałby być marsjański odpowiednik ziemskiego Życia bez zasad Thoreau? Albo i odpowiednik największego wolnościowego eseju pochodzącego z Ziemi, dotyczącego obywatelskiego nieposłuszeństwa?

To, do czego w tamtym czasie doprowadzał Thoreau, ze wszech miar trudno opisać. Wszystkim wydawało się, że legendarne Walden nigdy nie powstanie w swoim właściwym kształcie, jeżeli już, to chyba że jako literackie ucieleśnienie marsjańskiego „jeziora klienckiego”. Jakby tego było mało, za sprawą pisarza i jego lekkiego podejścia do thoreaugenezy doszło najpierw do „obluźnienia” i „zaluźnienia”, a następnie (w pewnym sensie już contra verso) do „przetężenia” całego pojęcia duszy kolonialnej. Mówiąc „obluźnienie”, „zaluźnienie pojęć” albo i przeciwnie, potwierdzając „przetężenie pojęciowości”, najczęściej mamy w semantyce na myśli określoną sytuację postsemantyczną: tak zwanej dwójki kontradyktorycznej wprawiającej w wirtualne uczucie schyłku tak zwanej kultury argumentacyjnej. Można by powiedzieć, że pamięć oznaczania (kontradyktoryczna jedynka) zawłaszcza całe pole znaczeniowości, pracując na rzecz drobnych zwycięstw niepamięci znaczenia (kontradyktoryczna dwójka), aż po jej triumf ostateczny i zazdrośnie bezwyjątkowy: wtedy pamięć oznaczania występuje już tylko przy niepamięci znaczenia podobnie, jak skutek występuje tylko przy przyczynie – i nie ma na to rady, postsemantyzmu odwrócić się nie daje. Przypomnijmy – podstawą każdej kultury semantycznej jest zdrowa, niestraumatyzowana praca pamięci oznaczania. W ten sposób nieoczekiwanie powracamy do Waldena, „detraumatyzować” pamięć bowiem, czy – mówiąc naukowo – „depostsemantyzować” ją, to jest poddawać cały umysł intensywnej płukance „waldenizującej”, co okazało się dopiero z czasem. W tym właśnie marsjański Thoreau miał dopomagać. Miałby dopomóc.

Oczywiście, można by dość populistycznie, a wręcz na poły przebojowo, całą traumę zakwestionować prostym pytaniem: „A z czego tu się leczyć?”. Nie ma co tu kryć – sama Georgellenai nie doceniała długiego, ale i nieoczywistego cienia, jakim na umyśle ludzkim kładły się „zaluźnienia” i „przetężenia” tez. Trauma „koszmarnej dwójki” ma jednak bardzo prosty scenariusz. Może, najkrócej mówiąc, wyobraź sobie, że używasz bardzo swobodnie przymiotnika „mahometański” w świecie, w którym islam nigdy nie zaistniał – z czasem Twoja swoboda sięga tych rozmiarów, które pozwalają Ci napisać całkowicie bezodniesieniowe – Szatańskie wersety. Ja wiem, że Stefan George nawoływał do spisywania wierszy beztematycznych, że apelował o to jeszcze w Roku duszy, ale to w pierwszym rzędzie nieżądający trzeciego wymiaru postulat poetycki. By być dotkliwie precyzyjnym, wyobraź sobie opisywanie buntu manuskryptywistów w świecie materii dodatniej, owszem – niech tak będzie – ale jakie to ułatwienie, jeżeli byłby to świat pozbawiony tak fundamentalnych pojęć, jak pojęcie islamu, manuskryptu, manuskryptywisty, ba, świat nawet bez pojęcia buntu – a może byłby to „światek” jeszcze mniejszy niż tamten: pisz o buncie manuskryptywistów w świecie pozbawionym pojęć woli i religii, i to pisz bez odrobiny przelęknienia, jak Orhan Pamuk. Ktokolwiek sprostałby takiemu imperatywowi pisania, zasługiwałby na natychmiastową asystę historyka literatury, wokół niego jak wokół krzewu wiecznie zielonego wstać powinien zagajnik nowego literaturoznawstwa. Na Boga, czym jest „waldenizacja” – co do swojej istoty, jak nie tym?

Dlatego Thoreau zdawał się niezbędny, a determinacja Ellenai nie ustawała, wszak idea mówiąca o tym, że rezultaty ziemskiego postsemantyzmu dałyby się cofnąć jedynie na Marsie, nie mogła się mylić. Jak już wspominałem, zafascynowani spektaklową powierzchownością ziemskiego kryzysu kulturalnego rezydenci nie dostrzegali (lub dostrzegali nazbyt rzadko) postępującego głęboko pod tamtą, całkowicie „podorganizmalnego”, kryzysu kultury argumentacyjnej. Mało osób wie, mało pamięta, a jeszcze mniej, w istocie – mając wiedzę, wiedzieć chce i pamiętać usiłuje, że u podstaw każdej kultury (więc też każdego jej schyłku, tak chętnie „sprzedawanego” w społecznym odbiorze jako sytuacja literacka, cywilizacyjny „zmierzch bogów”, „bogów”, czyli – niegdysiejszych wyzwolicieli) tkwi nieliterackie, zabetonowane „dno”: tzw. kultura argumentacyjna, coś w rodzaju niedoświadczalnego w sensie ścisłym matematyczno-rachunkowego modelu pierwotnego dla wszelkich niepierwotnych opowieści „wyprowadzanych na zewnątrz” ku uciesze. Ha, sztuka jednak w tym, jak opowiedzieć o „dnie” wszelkiej refleksji, jak „wyprowadzić na zewnątrz” sam model pierwotny, w ostatecznym szlifie z kolei jak opowiedzieć o kryzysie samego matematyczno-rachunkowego rdzenia kultury w sposób pasjonujący, to znaczy – na poziomie Gibbona i Viscontiego, co najmniej.

Przypisane Thoreau miano „piewcy Najważniejszego, które tak często jest niewidoczne dla oka” to w równym stopniu zasługa jego, co – jego mentotrenerki, Georgellenai. Nie wiem, co doprowadziło do ostatecznej przemiany autora Waldena, podejrzewam jednak, że G-E jakimś cudem doprowadziła do tzw. postarzenia tropów oraz motywów literatury, które ostatecznie miały dostać się w ręce Henry’ego Davida w swojej pierwotnej, surowiczej, a zatem mało ciekawej postaci. Tylko to mogłoby tłumaczyć dalszy iście piorunujący efekt „waldenizacji”, jakże inny na tym etapie od niezadowalających rezultatów z nieodległej przeszłości kreacyjnej. Aby po tylu klęskach thoreaugenesis zrozumieć rewolucyjność dokonującego się wreszcie w umyśle Thoreau postępu, dobrze byłoby wyjaśnić sam mechanizm postarzania cech literackich – dokonuje się on bądź to za pomocą senilodestylacji ilościowych, bądź to – jakościowych. Na wyobraźnię Thoreau podziałały oczywiście te drugie, tj. jakościowe. Mówiąc najkrócej, jeżeli doświadczenie, które chciał opisać filozof, dawało się przełożyć na język preliminarza kreacyjnego, natychmiast podlegało szacunkom, najczęściej w rachunku tragonów – a następnie – już jako zsenilizowane – było Thoreau obrazowane porównawczo. Dla przykładu – Henry David doświadczył przeżycia, stanu przekonania albo mentalnej podniety wielkości 22 tragonów. W procesie senilodestylacji uświadamiał sobie całkowicie jasno, jakim genezyjskim surowcem w tym wypadku dysponuje: „22 tragonów stanowi energię, która wytworzyła Smugę cienia Josepha Conrada”, informowała go o klasycznym rozwiązaniu rachunku Georgellenai, a następnie – bez niepotrzebnej zwłoki – uruchamiała tak zwane „kariatydy”, czyli „rachunki postarzające”: 22 tragony okazywały się w jej kalkulacji wielkością identyczną z wielkością towarzyszącą lekturze a) całej Księgi Sędziów, b) antykościelnego poematu Sade’a Prawda i c) Pieśni Odyna wchodzącej w skład korpusowy edd skandynawskich. Te same 22 tragony mogły być więc właściwie wszystkim – rodzajem budzącej u odbiorcy zachwyt, wielomianowej sensacji – o ile tylko sensacja owa podlegała stosownym uszczegółowiającym rozbiorom, następnie zaś zabudowaniom (tzw. „bezpieczeniu”). Wskutek systematycznych przestarzeń tropów literatury Thoreau doznawał czegoś na kształt wielopoziomego wzruszenia, mówiąc zaś precyzyjniej (chociaż wcale nie mniej poetycko) stale przebywał na transcendentalnej górze Tabor. W ten sposób, na pozór pochłaniany aż do cna „komparatystyką szczytu”, zstępował tak naprawdę – aż do samych piwnic kultury argumentacyjnej. A ktoś musiał zdobyć się na ten hadesowy krok – jedynie kultura zapoczątkowana depostsemantyzacją mogła przetrwać dłużej niż kultury ziemskie, swobodnie semantyzowane, a więc otwarcie (na własną zgubę) krytyczne i autokrytyczne.

To Ludolphine Williams rozregulowała tuż przed śmiercią tradycyjny sposób działania „kariatyd”. Jej właśnie należałoby przypisać ostateczny upadek i wzlot „piewcy Najważniejszego”. Jak tego dokonała? Właściwie – wstrząsająco prosto. Oddelegowana do korekcji i resemantyzacji poronionych projektów thoreaugenesis, bodaj w trakcie przepisywania fabularnych fragmentów Anty-Hamleta na język dramatu, wpadła na pomysł postarzenia działań zewnątrzliterackich Thoreau kosztem wewnątrzliterackich: przez „antyrachunek”. Twórca Waldena doświadczał wówczas wyłącznie skromnych 10-15-tragonowych układów wartości estetyczno-artystycznych, przede wszystkim po to, by skutecznie wykończyć proces spontanicznej, jak do tej pory, „waldenizacji”. Georgellenai, by doprowadzić rzecz do słusznego końca, stworzyła w rezydencji całe piętro „chemicznego Olimpu”, większość pokoi rezerwując oczywiście dla swoich „chemicznych Muz”, to znaczy przeszkolonych pisarzy, poetów, eseistów oraz dramaturgów mających kontrolować indywidualną autogenezę Thoreau. 10-15 tragonów to pod każdym względem niewiele, ale ta dietetyczna skromność inspirantów nie zaistniewała bez powodów, należało wykończyć narzędzie „waldenizacyjne” i – co tu bodaj najważniejsze – dopasować je do „dna” ludzkiej myśli, precyzyjnie, ale i z drapieżnym zdecydowaniem, co najmniej – jak klucz do zamka. Williams zniszczyła wszystko z chwilą, w której nafaszerowała Thoreau, niczym indyka, kilkusettragonowym spinozjańskim pojęciem przyczynowości. Nie chcecie wiedzieć, co wówczas stało się z autorem koncepcji obywatelskiego nieposłuszeństwa podobnie, jak i nie pragniecie wiedzieć, co stało się z Williams w surowej odpłacie za jej pseudoromantyczny uczynek. Dość powiedzieć, że narzędzie, które wówczas powstało, nazywane czasami „wspólnym brzuchem Gabriela i Primy”, odpowiada za większość późniejszych katastrof kulturalno-naturalnych na planecie, dość powiedzieć: stworzyło marsjański Bałtyk, marsjański Adriatyk, ba, stworzyło nawet pozaziemskie wody południowochińskie, ale – bez dostępu do wody pitnej. „Rozpaleni od pragnień, / nigdy nie zaznamy ciepła. / Pijani wyglądami / nigdy nie dojrzymy pragnienia”, pisze Laxness w jednym ze swoich ostatnich wierszy, wiele razy potem przywoływanym (a inspirowanym nie byle czym, albowiem Czterema kwartetami Eliota), w końcu jednogłośnie uznanym bodaj w 2457 roku za literacki hymn Marsa.

(…)

 

tekst jest fragmentem powieści Karola Samsela Prima [w przygotowaniu]

Karol Samsel (ur. w 1986 r.) – poeta, krytyk literacki, filozof, doktor habilitowany nauk humanistycznych, doktor filozofii. Zastępca dyrektora w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej UW, adiunkt w Zakładzie Literatury Romantyzmu i kierownik Pracowni Historii Dramatu 1864-1939 Wydziału Polonistyki UW, członek Polskiego Towarzystwa Conradowskiego. Laureat nagrody imienia Władysława Broniewskiego (2010) i zdobywca statuetki imienia Wandy Karczewskiej (2011). Redaktor działu esejów i szkiców w kwartalniku literacko-kulturalnym „eleWator”. Mieszka w Ostrołęce. Wydał m.in. tomy wierszy: Dormitoria (2011), Altissimum-Abiectum (2012), Dusze jednodniowe (2013), Więdnice (2014), Prawdziwie noc (2015), Jonestown (2016), Z domami ludzi (2017), Autodafe (2018), Autodafe 2 (2019), Autodafe 3 (2020), Autodafe 4 (2021), Autodafe 5 (2022), Fitzclarence (2022), Autodafe 6 (2023), Choroba Kolbego (2023) i powieść Nie-możliwość Piety (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content