WOJCIECH ZAMYSŁOWSKI
Wracaj, echo
„Królewskie mają milczenia”.
Cyprian Norwid
Może i odebrano mi głos,
ale nie odebrano mi mowy.
Taki oto dystych można było odnaleźć wśród wielu jej papierów, porozrzucanych po wielkim domu niczym partytury echa. Gdy to pisała, mogła mieć około czternastu lat. Może piętnastu, kto wie? We wczesnej młodości, zanim to się stało, zwykła maszerować przez obszerne sienie, donośnie śpiewając. Głos się wśród ścian niesamowicie ugaszczał, aż czuła, że sama sięga propriocepcją zasłuchanych kozub. Uniesienie sięgało granicy, drżeniem okien rwało do blasku słońca jak do jedynego medium swojego dopełnienia. Poszła je zdobyć szturmem.
Niemal od pierwszych dni, gdy zaczęła się uczyć śpiewu, prawiono jej śmiałe komplementy. Wróżono rychłą karierę i nikt chyba nie zdołałby oderwać uwagi od znamiennej sceny, gdy ciepłym, ciemnym kontraltem wyśpiewywała najgłębsze wyżyny swojej duszy. Jednak czasami los kapryśny jak Paganini udowadnia, że poprawna autotracheotomia jest raczej niewykonalna, szczególnie dla nastolatki. „Nie oddałbym życia za ideę”, powiedział Russel. Nie oddam życia za instrument — pomyślała Carmen, wbijając sobie obudowę długopisu w okolice chrząstki tarczowatej. Odtąd miała się już nigdy nie odezwać. Mimo to nie zamierzała milczeć.
Regularnie i mozolnie — jak przystało na wielką poetkę — zapisywała kolejne ryzy papieru, z pietyzmem redagując swoje wypowiedzi. Szlifowała styl i język z dbałością godną samego Perelmana! Z pasją i wiarą godnymi Van Gogha. Sztuka oddaje dokładnie tyle, ile się jej poświęca. Tak też było w przypadku Carmen. Wielu znawców, ludzi wykształconych i biegłych, niezwykle doceniło jej wysublimowany talent. Ale co z tego, skoro ludzie często wymagają od wina czego innego niż sommelierzy. Mimo że nastolatka przez krótkie lata swojego pisarstwa zdołała złożyć pokaźną ilość gotowych, pieczołowicie rafinowanych tomów, żaden wydawca nie kwapił się, by je wydać. To zbyt awangardowe, mówili, nie widzimy sensu hermetycznej logorei. Chcemy nakarmić swoje głodne dzieci, potem iść spokojnie spać.
Po wielu próbach postanowiła poświęcić energię wyłącznie pisarstwu, pisarstwu in extenso, zapominając o dzieleniu się nim za życia. Lecz i pisarstwo ją zmogło. Wiele dni już tylko darła napoczęte strofy. W końcu, w obliczu upośledzenia swojej ekspresji, wyalienowana, wertowała własne przekonania i poglądy, rewidowała warsztat, szukając formy przyległej do kontekstu sytuacji, w jakiej się znalazła. Chwyciła się brzytwy — absurd za absurd, paradoks za paradoks… Im się głośniej mówi, tym dalej się słuchacz odsuwa, im się ciszej szepce, tym się bliżej nachyla! Niech działa brak sensu, skoro sens nie działa.
I zniknęła potem na jakiś czas, nikt nie wie, co robiła, gdzie? Czy ona sama może poświadczyć? Po wielu miesiącach wróciła, w któryś tycjanowy świt — dokładnie taka, jak była przedtem. Ale w jej głowie zrodził się wówczas plan, którego realizacja zajęła jej kolejne miesiące. Po ich upływie można było oglądać na deskach teatru, jak bezgłośnie porusza swoimi zmysłowymi ustami w takt wyznaczany przez powieszone za jej plecami wahadło. Rzecz stała się znakomitą sensacją. Ale mimo popularności i powodzenia, jakim cieszył się performance, wydarzenie nie zostało zrozumiane ani dobrze przyjęte przez krytykę. Nikt nie doszukiwał się komunikatu, w — jak to złośliwie określano — labialnej ekwilibrystyce. Odczytywano jej nieme głoski w najlepszym razie jako wtórny manifest dadaistyczny. Częściej jednak widziano za powabem ust pusty gon za sławą, a ten zawsze ma prędkość własnego rozgłosu.
Pod cęgami linczu uciekła do siebie. Długo myślała, notorycznie płacząc i łkając z cynizmem: Co zrobi kolobon, żeby sobą nie być? Uszczknie sobie jeszcze, czy zalepi ubytek? Kilka dni potem wybiegła w niedzielne popołudnie z domu. Była cała czerwona, gnała, wytrzeszczając oczy i niby próbując krzyczeć, aż upadła na samym środku pobliskiego skweru jak zawsze pełnego ludzi.
Podczas sekcji zauważono bez trudu spore „opuchnięcie” gardła. Gdy otwarto krtań, oczom lekarzy ukazał się duży, miedziany gwizdek. Na szyi miała zawieszoną kartkę, na której napisała następujące słowa:
„Może odebrano mi mowę,
ale nie odebrano mi głosu”.
Wojciech Zamysłowski (ur. w 1995 r.) – poeta, muzyk, dramaturg. Student filologii polskiej UW. Jako dramatopisarz debiutował w teatrze „Oratorium”, współreżyserując własną sztukę pod tytułem Korba (2020). Publikował m.in. w: „eleWatorze”, „Przekroju”, „Przydrożach” i „Tlenie Literackim”. Wydał tom poetycki Birdy peak experience (2023).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved