MICHAŁ DOMAGALSKI
Wyjście
Kupię wieniec i przyjeżdżam.
Weź też jeden dla mnie.
Zamówił dwa wieńce. „Najdroższej Żonie — Tymoteusz” oraz „Kochanej Mamie — syn Mieszko”. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wybrać proponowanego przez sprzedawcę wariantu: „Najwspanialszej Mamie — Najukochańszy Syn”. Szybko zrezygnował. Nie miał innej matki. I wolał podkreślić swoją miłość do matki niż matki do niego. Nad wieńcem ojca się nie zastanawiał. Precyzja wybranej wersji wydawała się dobra. Niech tak zostanie. Ciotki, wujowie i wszyscy inni mniej lub bardziej obecni na pogrzebie i tak nie zwrócą na to uwagi. A jeśli zwrócą, to i tak nie będzie okazji z nimi o tym rozmawiać.
Guz mózgu zabrał matkę w ciągu kilku tygodni. Licząc od pierwszego bólu głowy. Od pierwszego, o którym powiedziała mężowi. Wcześniejsze utraty równowagi, wymioty, problemy ze wzrokiem próbowała ukryć. Najpierw ignorowała objawy. Potem nie dała się przekonać, by pójść do lekarza. Radziła sobie przy pomocy tabletek przeciwbólowych. W końcu przestała sobie radzić. O wyniku badań Mieszko dowiedział się na tydzień przed jej śmiercią.
Mieszko, jej stan nie rokuje poprawy — tak mówił lekarz. Za długo czekała.
Kiedy po siedmiu dniach ojciec znowu zadzwonił, żeby poinformować o zgonie, Mieszko poczuł wyrzuty sumienia. Nie było w tym żałoby. Raczej poczucie niewypełnionego obowiązku. I że przygotowywanie rozwodu pochłonęło go jednak bardziej niż choroba matki. Powinno być na odwrót, myślał. O rozstaniu z Elą nie zdążył poinformować rodziców. Chciał to zrobić po wszystkim. Nie mieszkali już razem, ale urzędowo jeszcze nie dopięli ostatniego guzika.
Nie odwiedził chorej matki. Pojedzie dopiero na pogrzeb.
Z matką rozprawił się guz. Rósł schowany pod czaszką, wraz z miękką materią myśli i odczuć. Ojciec rozprawił się ze sobą sam. Dzień później.
Znalazł go wieczorem, dobę po rozmowie przez telefon. Podróż z Rokietnicy — podpoznańskiej wsi, w swojej obecnej wersji będącej efektem suburbanizacji — do Ostrzeszowa zajęła mu dwie godziny. Zaparkował na podjeździe. Liczył, że ojciec otworzy bramę. Zawsze była otwarta, gdy było wiadomo, że przyjedzie. Ale może robiła to matka. Może przypominała o tym ojcu. Teraz nie mogła mu przypomnieć.
Kiedy był tutaj ostatni raz?
Wysiadł ze starego forda focusa. Wieńce zostawił w bagażniku. Zastanawiał się, czy wziąć od razu garnitur, ale zrezygnował. Niech leży na tylnym siedzeniu. Przyjechał w spodenkach i T-shircie. Końcówka czerwca była wyjątkowo upalna. W samochodzie nie miał klimatyzacji. Ten z klimatyzacją przypadł żonie. Podzielili już majątek, choć jeszcze nie załatwili wszystkich formalności. Mimo że upał dawał się we znaki, poczuł ulgę, opuszczając samochód.
To zły czas na stanie w czarnym garniturze na cmentarzu. Odepchnął tę myśl. Wydała mu się niewłaściwa.
Wszedł po schodach na werandę. Na dzwonek nikt nie zareagował. Jeszcze raz. Po naciśnięciu klamki drzwi ustąpiły. Ojciec pilnował zamykania na klucz. Mieszko kolejny raz wytłumaczył to sobie nietypowym zachowaniem po śmierci matki. Na parterze nie było ojca. Nie reagował na wołanie.
Mógł wyjść z domu i zapomnieć o drzwiach. Mógł nie dać mu znać. Wszystko jest możliwe.
Śmierć jest doświadczeniem ostatecznym. Od tej myśli, połączonej z obrazem ojca na skórzanym pasku od ślubnego garnituru, nie mógł uciec przez następne dni. Nogi wyrzucone do przodu. Ze spodniami na kant kontrastowały bose stopy. Pod nimi zwinięty łazienkowy dywanik, który stracił swój kolor po tysiącach prań. Rurka grzejnika wygięta pod ciężarem ciała. Marynarka zarzucona na koszulkę polo. Koszulka niedbale uniesiona do góry. Wystawał spod niej brzuch. Martwy.
Niedbale. To słowo najlepiej tutaj pasuje.
Kiedy znalazł zwłoki ojca w łazience, chciał do nich w pierwszym odruchu podejść. Ale cofnął się. Twarz bez życia jest jednoznaczna. Jak twarz z animacji. Wyciągnął telefon. Wyszedł na korytarz.
Gdzie powinien zadzwonić? Policja? Pogotowie? Straż? Nie. Straż — nie. Sto dwanaście.
Nigdy wcześniej nie musiał z niego korzystać. Alarmowy numer. Ogólny alarmowy numer. Wydaje się bezpieczny. Właściwy. Tak, właściwy. To odpowiednie słowo.
Widać po twarzy, powiedziała Ela. Zawsze widać po twarzach, że to animacja.
Oglądali Miłość, śmierć i roboty. Niektóre odcinki serialu były bardzo realistyczne. Wyglądały jak kopie rzeczywistości. Można się pomylić. Co jest naśladownictwem? Co odbiciem? Udawaniem?
Śmierć działa jak animacja, zdradza ją twarz. Zabiera tę myśl ze sobą, chociaż trochę wbrew sobie. Wszystko działa jak animacja. I miłość, i śmierć, i roboty.
„Już wystarczy”.
„Już” umieszczone jest wyżej. Zastąpiło coś, co zapisano wcześniej. Tyle. Kartkę w kratkę formatu A5 z takimi słowami znalazł Mieszko w sypialni rodziców. Na łóżku. Patrzył na niebieskie litery. „Już wystarczy”. I jedno przekreślenie. Nie tak mocne, żeby nie mógł dostrzec, co najpierw znajdowało się na kartce. Obok kartki długopis. Jeden z tych tanich, z przezroczystą obudową i niebieską zakrętką. Bez skuwki. Pod kartką papiery związane z hipoteką, numery kont, PINy. Łóżko było pościelone. Precyzyjnie. To słowo najlepiej tutaj pasuje.
Mieszko nikomu nie wspominał o kartce. Wolał, żeby sprawa nie była rozgrzebywana.
Zabił się, bo nie miał z kim dzielić życia, pomyślał. Bez matki zostałem mu ja, ale ja nie uczestniczyłem w życiu ojca od dawna.
Tej nocy nie spał w rodzinnym domu. Wybrał hotel przez Booking. Znalazł wolny pokój. I już z pokoju zadzwonił do żony. Niedługo byłej żony. Dlaczego do niej dzwonię? Już przecież nic nas nie łączyć. A do kogo mam zadzwonić?
Dokup jeszcze od matki dla ojca. Będziesz miał komplet.
Po tych słowach na temat wieńca szybko skończył rozmowę.
Musiał jeszcze coś załatwić.
Leżał na łóżku w hotelu. Patrzył w sufit. Biały świeży sufit. Mógłby przejrzeć kontakty w telefonie, ale w sumie nie znalazłby tam nikogo, z kim mógłby porozmawiać. Z kim chciałby porozmawiać. Miał wrażenie, że emocjonalnie zżył się za bardzo z Elą. I z nikim innym. Mieszko był właściwie jedynakiem. Brat umarł, zanim skończył rok. Mieszko miał wtedy sześć lat. Może siedem. Nie pamiętał dokładnie. Może wszystko z tamtego wieczoru zmyślał?
Może mój mózg mnie oszukuje?
Tak jak wtedy, gdy pomyliłem ziemniaka z jabłkiem.
To były ziemniaki. To musiały być ziemniaki. Wyobraźnia dziecka zrobiła jednak w ciemnej piwnicy swoje. Nawet dotyk podpowiadał, że to jabłko. Dopiero smak. U babci na wsi, w piwnicy. Kilka dni po śmierci Brata. Rodzice zostali w Ostrzeszowie. Mieszko wyjechał do babci. Po pogrzebie. Pierwsze wakacje spędzone na wsi. Z daleka od domu. Potem rodzice wywozili go tam na każde. Bez pytania.
Musisz dać się pozbierać rodzicom. Są teraz smutni. Musisz ich zrozumieć.
Babciu, czy ja też umrę?
Nie zadawaj głupich pytań.
W głowie sześcio-, siedmioletniego Mieszka głupich pytań gromadziło się sporo:
Czy Brat umarł przeze mnie?
Co dzieje się po śmierci?
Czy Brat tak po prostu przestał być?
Co stanie się ze mną, gdy umrą rodzice?
Odpowiedź na ostatnie pytanie przyszła teraz. Po ponad trzech dekadach.
A gdyby rodzice nadal żyli? Jeśli w jakiejś alternatywnej rzeczywistości nadal żyją? Czy ten alternatywny Mieszko próbuje się do nich zbliżyć? Czy nadal czeka, aż to kiedyś samo się załatwi? Nastąpi? Aż to może oni zbliżą się do niego?
Firma pogrzebowa zabrała już zwłoki. Mieszko siedział w kuchni rodzinnego domu. Obiecali także przygotować duże wieńce. Od syna. Dla rodziców. Ostatnie pożegnanie.
Zalał sobie kawę w kubku. U rodziców był gdzieś ekspres przelewowy, który Mieszko pamiętał jeszcze z czasów dzieciństwa. Schowany w którejś kuchennej szafce. Chociaż dawno należało go wyrzucić. Kawa w nim robiona śmierdziała i smakowała plastikiem. Ale matka była typem zbieracza. Ojciec w sumie też. I nie chodziło o zbieranie znaczków, rzadkich monet. Zbierali rzeczy pozornie przydatne. Może po prostu ich nie wyrzucali. Niczego, co w jakiejś pokręconej wersji przyszłości mogło się przydać. Przyszłości, która zamieniła się w niezrealizowaną przeszłość. Przeszłość, która stała się niezagranym spektaklem z przygotowanymi już rekwizytami. Jednym z nich był przelewowy ekspres kupiony w NRD.
Nie miał zamiaru tutaj zostać na noc, ale pomyślał, że ze wszystkim łatwiej będzie mógł się oswoić, jeśli…
Co właściwie chcę zrobić? Przeszukam dom? Poszperam? Przyjrzę się? Co chcę znaleźć? Wszystko tutaj jest tak samo istotne jak ten ekspres z NRD. Nic nie zasługuje na uwagę. Zbierali pozory. I tylko pozory będę mógł tutaj znaleźć.
Pusty dom. Dom pozbawiony mieszkańców stał się labiryntem. Ale może w labiryncie pozorów uda mu się znaleźć coś, co pozwoliłoby zrozumieć. I tutaj pasowałby wielokropek.
Zbudziła się we mnie potrzeba kontaktu? Po ich śmierci?
Jakby naprawdę oczekiwał, że nagle przeskoczy do alternatywnego świata i wszystko nadrobi.
Wstał. I wyszedł na korytarz. Kawa została na stole. W jednym z tych przypadkowych kubków. Parowała. Jeszcze nie zamieszana. Wrócił na korytarz. Tapety, wszędzie tapety. Na ścianie kukułka. Nieużywana, od kiedy pamiętał. Lekko uchylone drzwiczki pozwalały dostrzec martwego mieszkańca. Kawałek drewna. Drewna? Nieważne. Mieszkaniec miał szansę udawać życie, gdyby ktoś pociągnął łańcuchy. Możliwe też, że wszystko w środku przez lata skruszało. I pociągnięcie za łańcuchy mogło skończyć się rozpadem. Obiekt służący tylko do obserwowania. Kukułka wisiała w tym domu jeszcze przed narodzinami Mieszka. Nikt z niej nie korzystał. Nikt nie miał zamiaru się jej pozbyć.
A może gdybym pociągnął za łańcuchy, zagrałaby Mazurka Dąbrowskiego?
Ale ani kukułka nie zagrałaby Mazurka Dąbrowskiego, ani obrazy nie były związane z imieniem Mieszka. To przypadkowe krajobrazy wiejskie. I tyle. Nie nadawały znaczenia. Nie ożywały.
Czytał kiedyś takie opowiadanie Cabrégo, w którym bohater wszedł w świat obrazu. Ale nie pamiętał szczegółów. Literatura ma tę przewagę nad życiem, pomyślał, że można do niej zajrzeć raz jeszcze. I może zrobi to, gdy wróci do Rokietnicy. Jeszcze raz przeżyje losy bohatera Cabrégo.
Chociaż gdyby przeszukać ten dom, może udałoby się zajrzeć do życia rodziców.
Powinien zacząć porządki? Zamieszkać tu?
Dlaczego Mieszko?
Bo byłem pierwszy.
Naprawdę?
Ela się zaśmiała.
Tak kiedyś powiedział ojciec. Dawno temu. Zanim jeszcze pojawił się Brat.
Brat. Tak zawsze o nim myślał. Tak zawsze o nim mówił. Jakby nie mogło przylgnąć do niego żadne imię. Jakby lepiej go nie oswajać imieniem. Rodzice właściwie o nim w ogóle nie mówili. Ale jego nieobecność była bardzo gęsta. Nawet teraz. Kiedy dołączyła do niej nieobecność ojca i nieobecność matki. Za gęsta, żeby mógł tu zamieszkać.
Nie chcesz mieć dziecka przez twojego brata.
Stwierdziła, czy zapytała? Trudno było wyczuć intencję.
Nie, to nie tak. Mimo wszystko zaprzeczył. Zresztą, ty też nie chciałaś. Prawda?
Kiedy?
Jeszcze gdy się pobieraliśmy. I wcześniej.
Wcześniej może tak. Ale gdy się pobieraliśmy? To po co się pobierać?
Nie wiem. Żeby łatwiej wziąć kredyt?
Parsknęła. I w tym parsknięciu miało kryć się wszystko. Najwięcej poczucia wyższości. Tego „ty-kurwa-nic-nie-rozumiesz”.
Kiedy ojciec zadzwonił, żeby powiedzieć mu o śmierci matki, Mieszko zajmował się rozwodem.
Czy naprawdę śmierć Brata miała wpływ na to, że nie chcę mieć dziecka? Mogę tak oskarżać przeszłość? I fakt, że teraz zrozumiałbym, że tak jest, coś zmieni?
Mieszkowi wydawało się, że pamięta Brata. Radość rodziców. Radość dalszej rodziny. Własną zazdrość. Smutek wszystkich. Telefony z kondolencjami. Własne poczucie winy. Poczucie winy go nie opuszczało. Może gdyby rodzice nie wysłali go do babci. Próbował sobie przypomnieć te wakacje z babcią, z matką matki. Próbował sobie przypomnieć jakieś oznaki czułości. Coś oprócz „nie-zadawaj-głupich-pytań”. Coś oprócz ugryzionego w piwnicy ziemniaka, którego po prostu wypluł.
Kto pomoże mi się pozbierać?, pomyślał. Chcesz zrzucić winę na wydarzenia sprzed prawie czterdziestu lat? Czy to poczucie winy mogło się ciągnąć aż tak długo?
Wydawało mu się, że pamięta panikę rodziców. Próbę sztucznego oddychania. Bieg po schodach. I zostawione otwarte drzwi. W czasach telefonów komórkowych… W ogóle w czasach telefonów wszystko mogło potoczyć się inaczej. Ale telefon stacjonarny pojawił się u nich w domu dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Nie pamiętał dokładnie kiedy. Brat umarł wcześniej. Śmierć łóżeczkowa. Bezdech.
I jeszcze słowa ojca. Mój syn. Mój syn nie żyje. Wypowiedziane po pogrzebie Brata. Po pogrzebie babcia zabrała Mieszka. Ale słowa ojca Mieszko zabrał ze sobą.
Przyjadę jutro.
Dobrze.
Kupię wieniec i przyjeżdżam.
Weź też jeden dla mnie.
Nie ma w tym żałoby. W tym chodzeniu po domu. Może chciał coś nadrobić. Może szukał usprawiedliwienia. Ich relacje były bezwzględnie żadne. Od kiedy? I czy to jego wina?
Gramofon. Stał w stołowym. Tak nazywała ten pokój matka. Ojciec mówił „gościnny”. Czasami: salon. Ale to słowo pojawiało się rzadko. Może nawet dopiero później. Mieszko mówił „duży”. Duży pokój. Jakby właśnie wielkość miała go odróżnić od reszty pomieszczeń. Funkcja była mniej istotna. Nieistotna. Gramofon stał na swoim miejscu. Jak zawsze niedaleko telewizora. Pokrywa była podniesiona. Na gramofonie płyta. Igła wróciła na swoje miejsce, ale sprzęt był włączony. W głowie Mieszka pojawiła się romantyczna wizja. Ojciec włączył płytę i poszedł się powiesić. Płytę z muzyką Chopina. Rozpoznał ją. Bez patrzenia na okładkę leżącą na ławie. Jedna z tych płyt obecnych w domu od dawna. Jak kukułka. I jakoś dziwnie do tej kukułki niepasująca. Dlaczego muzyka Chopina tak interesowała ojca? Czy naprawdę puścił Chopina przed samobójstwem?
Uniósł ramię z igłą. Czarny krążek zaczął się kręcić. Umieścił igłę w rowku. Wśród zanieczyszczeń — dających szum — igła znalazła Là ci darem la mano w wykonaniu Władysława Kędry.
Nie rozumiał fascynacji ojca Chopinem. Absolwent technikum mechanicznego przy Fabryce Urządzeń Mechanicznych, w której po szkole pracował, aż do spektakularnego upadku komunizmu, wraz z którym rozsypał się też FUM i kilka innych przedsiębiorstw w Ostrzeszowie. Nowy rząd polski nie umiał się dogadać z rządem radzieckim w sprawie produkcji sprzęgieł.
Ojciec — tak jak większość w tym kilkunastotysięcznym mieście i wielu w okolicznych wioskach, dojeżdżający przez lata PRL-u do pracy — czekał, aż na gruzach ktoś w końcu zacznie coś budować. I w oczekiwaniu jedli cienką zupkę — kuroniówkę. Ojcu przy tym towarzyszyła muzyka Chopina. I na tym poziomie wydawał się ewenementem. Rodzice kolegów wybierali raczej piosenki swojej młodości. Jakichś Skaldów, Czerwone Gitary, No To Co. Niektóre matki nadal wzdychały do Elvisa Presleya. Zdarzali się Beatlesi — chociaż to były wyjątki. Wyjątki częstsze niż Chopin. Nad wszystkim zaczynało dominować disco polo. Które pojawiło się wraz z dostępnym powszechnie Polsatem.
Rodzice ojca pochodzili z głębokiej wsi. Mieszko nie podejrzewał, że zarazili syna miłością do muzyki romantycznego kompozytora. Nie znał dziadków. Umarli, zanim się urodził. Wszystko wskazywało na to, że ledwo umieli czytać i pisać. Skończyli kilka klas szkoły podstawowej. Babcia przyjechała do Ostrzeszowa i pracowała w tuczarni. Dziadek… Mieszko nie pamiętał, czym się zajmował dziadek. Może nigdy nie wiedział.
Ostrzeszów. Na ruinach lat dziewięćdziesiątych powstała jedynie chęć ucieczki. Wielu znajomym Mieszka taką ucieczkę gwarantowały studia. Duża część z nich już nigdy nie wróciła do rodzinnego miasta. Najczęściej jeszcze w trakcie studiów łapali się pierwszej roboty. Tak jak i on. Można powiedzieć, że omijał rodzinne miasto. Kiedy przyjeżdżał do rodziców, tak naprawdę nie poświęcał uwagi Ostrzeszowowi. Z krajowej jedenastki skręcał na Krotoszyn i po chwili już był na miejscu.
Nagrania sprzed pół wieku rozbrzmiewały ciągle w dużym pokoju. Nie tylko nie rozumiał fascynacji ojca muzyką Chopina, ale w dodatku jej nie podzielał. I do tego ciągłe słuchanie wykonań z tych samych płyt. Dlaczego nigdy nie kupił sobie nowszych nagrań? Albo tych samych, ale w reedycji na kompaktach?
Mieszko znał te dźwięki, ale ich nie lubił. Były od zawsze jak na siłę wpychana surówka, jak mięsko, które trzeba było zjeść, chociaż ziemniaczki mogłeś zostawić. Teraz miał nadzieję, że te dźwięki pomogą mu się przedostać przez labirynt tego mieszkania. Że wszystko zakończy się szczęśliwie, jak w tym starym filmie z Davidem Bowie, w którym główna bohaterka w końcu ratuje brata z fantastycznego świata pełnego zagrożeń. Ratuje brata.
Musiałby umieć walczyć nie tylko z zagadkami labiryntu, ale także z zagadkami czasu.
Znalazł dużo rzeczy. W szafach — garnitury, garsonki, sukienki, koszule. W szufladach — kable od zapomnianych sprzętów, z końcówkami niepasującymi do niczego, nokia 3210 (ta starsza siostra bardziej zapamiętanej i przypominanej w setkach memów 3310), pilniczki do paznokci, plastikowe sfatygowane szachy, pieniądze sprzed denominacji i jeszcze starsze. Te pięćset złotych z górnikiem mogło być sporo warte. Przedmioty z zapomnianym kontekstem. Pozbawione swojego człowieka stały się niezdolne do stworzenia opowieści.
Większość rzeczy nadawała się do wyrzucenia. Śmieci. Dom zamiast labiryntu zaczynał przypominać śmietnisko. I te rzeczy na śmietnisku mogły należeć do jego rodziców, ale równie dobrze do innych osób. Setek innych osób.
Zdjęcia w olbrzymich kartonach. Znał je. Ojciec na rowerku. Matka wraz z siostrami u rodziców na wsi. On jako dziecko. I takie stare zdjęcie niemowlaka. Kto wie, kto to. I pełno z jakichś imprez rodzinnych. Komunie, śluby. Zdjęcia są bliżej prawdy o człowieku niż zwykłe przedmioty, pomyślał. Łatwiej z nich odczytać przeszłość. Łatwiej niż z płyt z utworami Chopina. Zdjęcia to obraz przeszłości. Naśladownictwo. Trzydzieści sześć zdjęć na kliszy. Zdarzało się, że w momencie wywołania ginął już kontekst zdjęcia. Zamierała na nich przeszłość zupełnie niejasna. Przez chwilę chciał, żeby coś ukrywały. Ale wiedział, że to jest szukanie jakiegoś sensu na siłę. Wiedział, że po prostu nie był z rodzicami za blisko. I jego wyrzuty sumienia, jego zagubienie brało się głównie z tego. Niczego tutaj nie ma, przynajmniej tego, czego szukasz.
Listy znalazł w szufladzie w sypialni rodziców. Paczuszka związana beżową tasiemką, bez zdobień. Czuł się, jakby grzebał w czyimś życiu, ale i tak do nich zajrzał. Wyróżniały się spośród innych przedmiotów. Były bardziej precyzyjne niż zdjęcia. A może pozwalały zajrzeć tam, gdzie jeszcze nie zaglądał? Chociaż to nie to. Zawierały słowa. Coś, w czym łatwiej doszukać się znaczeń. Coś, co samo w sobie ma nieść znaczenia.
Ojciec pisze z wojska do matki. Trochę opisu wydarzeń. Niektóre znał z opowieści ojca. Matka przedstawia szczątkowo życie rodzinne na wsi, koniec technikum, początki pracy w Polenie Ostrzeszów. Oprócz wydarzeń z przeszłości listy są zapisem miłosnych uniesień. Nie podejrzewał, że tak bardzo się kochali. Jakby faktyczne życie rodziców skrywało się przed narodzinami dziecka. Listy z lat 1978-1980. Potem ojciec wrócił z wojska. Na ile listy oddają to, jak wyglądało ich życie naprawdę? Na to pytanie chyba już nikt nie będzie umiał odpowiedzieć.
Zaczął bardziej przeglądać je niż czytać. Ale każdy otwierał i rzucał okiem na kilka pierwszych zdań.
„Muszę o tym napisać. Nie umiałabym mówić o tym. Jeśli to przeczytasz i po prostu nie będziesz chciał ze mną rozmawiać, to się więcej nie spotkamy. I tyle. Tak będzie łatwiej. Jeśli zaś uznasz to za stosowne, napisz.”
Spojrzał na datę. 1981, marzec. Ojciec już wrócił z wojska. Próbował sobie przypomnieć, kiedy rodzice zamieszkali razem. Ale chyba niedługo później.
I miejscowość. Brzeziny. Wieś niedaleko rodzinnej wsi matki. Dlaczego pisała z Brzezin, nie z Ostrowa Kaliskiego? List jako jedyny mieścił się na jednej stronie.
„Zostałam zgwałcona. Nie chciałabym pisać na papierze o szczegółach. Nie wiem, jaka będzie Twoja reakcja. Może nie ma tutaj co dodawać. Może wystarczy. Jeśli będziesz chciał nadal ze mną rozmawiać, odpisz. Może wówczas opowiem Ci o szczegółach.
Ciągle kochająca
Milena”
Czytał jeszcze raz.
Jest również list ojca. Spojrzał na stempel na kopercie. To prawdopodobnie odpowiedź.
Nie przeczytał go jednak.
Wykonał gest teatralny. Filmowy. Wyszedł. Szedł, jakby miał tu nie wracać. Chociaż wiedział, że to pozór. Wróci. Będzie musiał wrócić. Zabrał list ojca. Ale teraz pojedzie do hotelu, a potem do Rokietnicy. Jakby się oczyszczał. Odcinał. List ojca, nadal w kopercie, wcisnął mocno w kieszeń jeansowych spodenek. Żeby się odciąć, musiałby go zostawić. Razem z resztą listów wsadzić do szuflady. Nie ma co rozgrzebywać pogrzebanego. Spalić. Ale nigdy go nie było stać na taką jednoznaczność. Tak samo z żoną. Ela odeszła. On nie potrafił. Chciał czuć łączność z przeszłością. Musiał się powstrzymywać, żeby znowu do niej nie zadzwonić. I choć po śmierci rodziców prawda o jego pochodzeniu jest nieistotna, zabrał ze sobą list. Zatrzymał się. Chwilę stał. Dłoń już trzymał na klamce. Puścił ją i wrócił po resztę listów. Nie umiał się uwolnić. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu potrzebuję przeszłości, pomyślał.
Nie wykorzystał wieńca od ojca dla matki. Zostawił go w bagażniku. I zabrał ze sobą do Rokietnicy.
Michał Domagalski (ur. w 1982 r. w Ostrzeszowie) – pisarz. Mieszka w Zalasewie. Wydał tomy poetyckie: Poza sezonem (2018, nominacja do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius / nominacja do Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny) oraz za lasem (2021).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved