MAŁGORZATA SKAŁBANIA
Zielony księżyc, zwycięstwo lub śmierć. I
dziękuję dzieciom, Emmie i Antoniemu, za pomoc w wyborze lektur
Odczarowane po chrześcijańsku
Marsylia objawiała mi się zarówno jako rozległa powierzchnia (24 000 hektarów) pokryta siatką urbanistyczną, jak i połączenie kilku miast opisywanych przez Itala Calvina. Była Oktawią, zawieszoną nad pustką, miejscem po wszystkim, co utracili jej mieszkańcy. Zoe, miastem złożonym z różnic, kontrastów, bez kształtu. Wypełnianym przez miasta przywiezione przez cudzoziemców w ich głowach. Była też pokładem dla ocalałego (Algierczycy pozwalali uciekającym Francuzom wziąć ze sobą jeden bagaż), wyładowanym na śmietniku La Viste. Tu zamieszkał bóg, Wielki Czarownik, madame Magnani. Potrafił, dzięki słowom modlitwy-zaklęcia, oczyszczać każdy jej przedmiot. Meble, biżuteria, bielizna, pościel przepełnione bożym duchem nie stanowiły zagrożenia ani dla duszy, ani dla ciała madame. Dzięki odczarowanym przedmiotom właścicielka mogła chwalić boga.
Kiedy chciałam zrozumieć ten system działania boskiej mocy, najłatwiej mi było posłużyć się projektem La Viste. Candilis, ustawiając swoje trzy wieże, zamknął przestrzeń między nimi poziomymi prostopadłościanami. Blokami. Wnętrze, niczym studnia w XIX-wiecznych osiedlach, zajął meczet. Bóg czuwał nad materialnymi i duchowymi sprawami mieszkańców, nie dopuszczając tu policji. Podziwiałam z dwunastego piętra umiejętności młodych chłopców jeżdżących na motocyklach z olbrzymią prędkością. Uliczki tu były wąskie, architekt nie przewidział, że mieszkańcy będą mieć samochody. Jeźdźcy bez kasków sprawiali wrażenie, jakby galopowali na dzikich na rumakach przez pustynię. Koń na początku stawał dęba, a chłopak potrafił w tym czasie, unosząc przednią część pojazdu, uklęknąć na siodle na jednym kolanie. Jakby chciał pokazać, że nie jest na rumaku, tylko na wielbłądzie. Czasami brał z tyłu pasażera, któremu musiała sprawiać przyjemność ta przejażdżka. Wspinali się po ulicy pełnej samochodów i przechodniów, zjeżdżali w dół, dając sygnał wszystkim, kto jest władcą tej pustyni. Calvino nie opisał niewidzialnych pustyń w miastach, rumaków, wielbłądów, które wyjeżdżały na codzienną kontrolę obrzeży oazy. Nie wiedział o ojcu przechodzącym przez ulicę ze swoim niemowlęciem w wózku. Mężczyzna usłyszał silnik, zdążył pchnąć wózek przed siebie. Na szczęście nic nie jechało na przeciwnym pasie.
Madame Magnani zachowała do końca tekst modlitwy pour désensorceler un animal, czyli o odczarowanie zwierzęcia.
„Panie, nie pozwól, by jakiekolwiek zwierzę, które jest przy mnie, było ofiarą magii. Żadne, które mi służy, nie było przeklęte. Proszę cię pokornie, byś nie dopuścił do narodzin zwierząt, które mogą przeszkodzić w mojej egzystencji. Niech zwierzęta będą przy mnie jak wół i osioł, które widziały twoje narodziny, jak gołębica znad Jordanu, świadek twojego chrztu, jak kogut w pałacu Kajfasza. Widział twoją mękę”.
Stacja Gèze, Al nasr aou l mout
Gèze dowodził w 1944 roku pułkiem noszącym symbol zielonego półksiężyca z arabskim napisem: Al nasr aou l mout (Zwycięstwo lub śmierć). Nad słowami była głowa muflona czy barana zwieńczona białą ręką Fatmy z numerem 7.
Metro Gèze było olbrzymim polem walki. Tu każdy przedmiot mógł przyczynić się do zwycięstwa lub śmierci. Ludzie z Gèze nie mieli nic więcej do zaofiarowania społeczeństwu nad to, co społeczeństwo potraktowało jako śmieci. W trakcie rozbudowy infrastruktury dworca eksponowali swój towar na betonowych zaporach, płotach, w wąskich przejściach, na każdym centymetrze wolnej przestrzeni. Hałdy przedmiotów, ubrań leżały tu pod gołym niebem dla każdego, kto zechciałby wybrać z nich coś, co mógłby sprzedać idącym do metra. Niczyje przedmioty mogły stanowić zagrożenie lub być użyteczne, w zależności, kto na nie spojrzał. Te niechciane przez dłuższy czas były wdeptywane w ziemię, rozjeżdżane przez samochody, zaczynały być częścią nawierzchni. Mieszały się z ziemią pod fundamentami nowych budynków. Marsylia wsysała je w siebie. To było jak poruszanie młynka modlitewnego z pacierzem do Gnomów przez psa modlitewnego madame Magnani: „Je vous salue Gnomes, mes bien-aimés esprits de la terre. Pozdrawiam was Gnomy, duchy ziemi. Wy, materia świata, bądźcie mi łaskawi. Pomóżcie przekształcić mi skażoną ziemię w raj. Przyjmijcie moje braterskie uczucie, wy, którzy tworzycie materialną strukturę, pracujecie w głębinach skały”.
Zrozumiałam, że poruszam się w świecie metafizycznym, który istnieje w realnej rzeczywistości Marsylii. Prehistoryczna grota wypełniona z czasem wodą morską (od okresu paleolitu poziom wody wzrósł o około 120 metrów) znajdowała się przy przylądku Morgiou, pod Marsylią. Wśród genialnych rysunków naskalnych, malarstwa, śladów rąk i palców zwróciły moją uwagę pingwiny (replika dostępna jest w muzeum). Rodzinie pingwinów nie przeszkadzało sąsiedztwo z wodą ani ocieplenie klimatu. Przetrwały w jedynej na świecie zachowanej, podmorskiej, prehistorycznej grocie około 30 000 lat. Postawiłam ich trójwymiarowe zdjęcie przy łóżku, zaraz obok figury Anioła Stróża przywiezionej przez babkę z Algierii. Pingwiny wyglądały trochę jak ptaki pod szybą eksponowane w Le Muséum d’histoire naturelle de Marseille, w Palais Longchamp. Wydawało mi się, że dzięki nim posiadłam religię, którą Goethe (cytowany przez Freuda w Malaise dans la civilisation) widział jako zawłaszczenie wiedzy i sztuki. Zasypiając, miałam wrażenie, że Jeana-Louis Bourdini, mieszkaniec Marsylii, który zmarł w 1616 roku, starał się wymienić ze mną czaszki. Jego powiększona czaszka (mężczyzna chorował na wodogłowie) była eksponowana w gablocie obok ptaków. To było bliskie relacji kolegi z domu obłąkanych, który na wykładzie o roślinach okopowych zobaczył w przekroju buraka serce Jezusa. Mówił, że wiara jest łaską.
Krem lawy i kamień z Rognes
Le volcan de Beaulieu stał nad brzegiem ciepłego płytkiego morza. Pływały w nim między innymi rekiny, delfiny, na dnie osadzały się muszle. Erupcja miała miejsce ponad siedemnaście milionów lat temu na skutek zetknięcia się wody z magmą. Wokół krateru pojawił się piroklastyczny półksiężyc (pozostałości ciągle są obecne w formie kamyczków z zielonego kwarcu). Nad terenem między dzisiejszymi Rognes a Puyricard poziome chmury wyrzucały z siebie na wysokość kilku kilometrów bryły z bazaltu lub wapienia (bomby wulkaniczne). Ciężkie kamienie przykryte zostały kremem lawy. Potem krater został zamknięty lawą, na powierzchni której w naszych czasach uprawia się winorośl na wspaniałe, prowansalskie wina.
Na dnie morza, przy którym stał wulkan, osadzał się gliniasty piasek spajany żółtym mułem wapiennym (pozostałość fauny morskiej). Z czasem stwardniałe błoto utworzyło żółtą skałę muszlową, kamień z Rognes. Używany w budownictwie jako ozdobny.
Poznając te wydarzenia, ustaliłam materiały i zjawiska potrzebne do opisu mojej Marsylii, jej
mieszkańców i wygnańców szukających tu tymczasowego schronienia. Krem lawy, użyteczny dla winorośli w miejscu krateru, usuwany był jako zbędny przez kamieniarzy. Ten proces przypominał mi rytualne cytowanie przez Jezusa zdania o odrzuconym kamieniu, który stał się węgielnym. Krem lawy zakrywał i osłaniał kamień o solidnej strukturze, pozwalając robotnikom na uczestniczenie w wielu wspaniałych odkryciach. Natomiast kamień z Rognes, z którego wybudowano w XVIII wieku piramidę, ukrytą dzisiaj w lesie sosnowym ósmej dzielnicy miasta, stanowił symbol czubka olbrzymiej piramidy, Marsylii imperialnej, słonecznej i potężnej. Najstarszego miasta w państwie, zwanego Bramą Afryki, którego pokolonialna historia wpisywała się nieustannie w piramidę opisywaną przez Franza Fanona. Schodząc z niej, z samego czubka, gdzie umieszczeni byli biali Francuzi, którzy nie lubili Żydów, którzy nie lubili Arabów, którzy nie lubili Czarnych, odnajdywałam przy podstawie miejsce dla siebie. Mój kolor skóry i zajęcie, którego nie chcieli podjąć się nawet Czarni, przypisywałam do najniższej warstwy konstrukcji, fundamentalnej. Oficjalnie byłam gospodynią domową. Łatwo było wyobrazić sobie mój status na podstawie obrazu Haushälterin ekspresjonistki Marianne von Werefkin. Jednak zamieszkanie pod dachem klientki pozbawiało mnie prawa do odpoczynku nocnego (nikt za to nie płacił). Ani za apel nocny z wygłoszeniem przy moim łóżku zdania: Czy jestem istotą ludzką? Ta sytuacja odsłoniła przede mną możliwość rozmnażania się jakichś organizmów pod fundamentami piramidy. Najpierw myślałam o podziemnicy zwyczajnej, mrówce łatwej w hodowli ze względu na klasztorny sposób zakładania mrowiska, ale przecież czułam się człowiekiem. Piramida znana z ezoterycznych właściwości części naziemnej w kierunku niebezpiecznego wnętrza (w nim rodziły się pomysły zamieszek), musiałam posiadać promienie wbijające się w ziemię. Coś przypominającego korzenie. Ludzie żywiący się tymi korzonkami ulegali metamorfozom, trudnym do zaobserwowania przez tych z wyższych pozycji. Les êtres humains, byty zwane ludzkimi, musiały dostosować się do warunków, jedynych możliwych dla ich przetrwania w miejscach, gdzie żaden przedstawiciel prawa nie docierał. Kiedy Ernst malował przebierańców La Toilette de la mariée, wydobył na światło dzienne hybrydę — obojnaka, podczas fazy zamieniania się w zielonego gada, z brzuchem wskazującym na posiadanie wewnątrz rozwiniętej macicy. Stwór umieszczony na dole kompozycji w rogu mógł dialogować jedynie z niewidzialnym Johna Carpentera z filmu Przygody człowieka niewidzialnego.
qui veut vivantes près de mort; te ryby nie znają lodu
Do ujednolicenia portretu istot spod piramidy brakowało wrzeszczącej w Starym Porcie pani Anny zwanej Naną. Blisko l’Ombrière du Vieux-Port de Marseille, zadaszenia z lustra, w którym ludzie odbijali się do góry nogami (architekt Norman Foster). Nana, najstarsza w porcie poissonière, krzyczała:
allez les clientes mangez frais manges beau
allez les clientes qui veut les vivantes
qui veut vivantes près de mort
Nana wyśpiewywała vivantes, mort, hasło reklamowe dla najlepszych ryb, które nie potrzebowały okładania lodem. Być i nie być zawartym w rymie Nany stanowiło najlepsze połączenie między Ernstem i Carpenterem. Dla opisu siebie w Marsylii potrzebowałam pomocy dobrego leksykografa. Znałam jedynie Émila Maximiliena Paula Littré (syna wolnomyślicielki Sophie Johannot i strzelca, później starszego sierżanta artylerii francuskiej marynarki wojennej). Senator życia, Littré, pisał o umieraniu słów i narodzinach nowych. To mi wystarczyło, by usprawiedliwić braki w słowniku.
Zresztą, skoro Goya twierdził, że w malarstwie nie ma reguł, jakie mogłyby istnieć dla używającej słów.
Gare de Marseille-Saint-Charles, atelier i sala koncertowa
Piramida Fanona miała wpływ na architekturę Marsylii. Rysowane przeze mnie schody Gare de Marseille-Saint-Charles odsłaniały rzeźbiarskie detale, których Fanon nie użył w swoim słowniku symboli. Niuanse kolorystyczne zależne od pory dnia i pogody. Personifikacje kolonii francuskich, nagie, półleżące kobiety, wydawały się w słońcu wyjątkowo piękne, odprężone i szczęśliwe. W pozycji z greckich i rzymskich bankietów (gdzie na pierwsze kobiety nie miałaby prawa wstępu, na drugich mogłyby być formą rozrywki), wprowadzały swoich obserwatorów do abstrakcyjnej przestrzeni obfitującej w najwspanialsze dary natury. Nic nie wskazywało, że należą do „wyklętego ludu ziemi” z książek Fanona. W oczach wielbicielki myśli psychiatry z Algierii, urodzonego na Martynice, wykształconego na kontynencie we Francji, powinny kompromitować zasobność każdego Europejczyka pokonującego l’escalier monumental „Świętego Karola”. Głaszcząc wspaniale wyrzeźbione ciała księżniczki Khmerów i Afrykanki, pragnęłam ustawienia ich jako modeli w pracowni. Historia — dzieło sztuki, Alfred Vigny. Nie wiedziałam, czy były to myśli zbliżone do białych kolonizatorów, czy przeciwnie.
Duma kolonizatorów powinna była wywołać we mnie negatywne uczucia w stosunku do dworca w Marsylii. Jednak, ile razy podnosiłam głowę, by ujrzeć czubek dachu hali Saint Charles, obrzydzenie do całej tej kryminalnej historii nie wzbudzało u mnie emocji. Owszem, widziałam przed sobą zbuntowanego na schodach osła, ciągniętego przez dzielną kobietę (rzeźbę Henninga Seemanna w Schwäbisch Hall). Zwierzę było pełne obaw przed pokonaniem drogi w górę. Podobne uczucie szybko u mnie mijało. Marseille, Marseille, zaraz miniesz piękną Marsylię-Kolonię Grecką z pracowni Auguste’a Carliego. Alegoria kolonii, dumnej kobiety, przyjmującej na pokład swojego okrętu wszystkich potrzebujących, była jak pomnik upamiętniający zwycięską bitwę. Jak Nike z Samotraki, ustawiona na dziobie statku, w klatce schodowej Luwru.
W mojej Marsylii wspaniały Saint Charles wydawał się spłacać odszkodowanie za niechciane istnienie przybyszów z Afryki zajmujących się handlem narkotykami. Siadali grupkami pod Kolonią Afryki jak pod swoją patronką, która podpowiadała im ich prawa po przebyciu morskiej drogi. Wspinając się do hali dworca, miałam wrażenie, że pokonuję też drogę ich przodków marzących o wolności. Potem chłopców, którym mafia przetłumaczyła hasła rewolucyjnej Francji. Im bardziej byłam zmęczona, tym tłum idący ze mną stawał się coraz większy. To nie był szary tłum, znany z Polski. Mimo dramatów, które powodowały błagania tych ludzi przed obliczem wspaniałej Marsylii, tłum przypominał ten z obrazu Die Menschenmenge Marianny von Werefkin. Raz uciszył go odgłos rozstrojonego pianina ustawionego w poczekalni. Podróżnik grał mazurki Chopina. Fałszywe nuty walczyły z moim wspomnieniem zamku George Sand (do Marsylii przyjechałam z Berry, gdzie przebywałam na ziemi pisarki). Sand chciała sprostać wymaganiom Chopina. Zadłużyła się w banku dla zakupienia właściwego instrumentu, by grający kompozytor mógł uzyskać oczekiwany efekt. Wspominała ten epizod w Kościele Notre-Dame du Mont, w Marsylii. Byli wtedy z Chopinem w drodze z Majorki, akurat po samobójczej śmierci Adolphe’a Nourrita. Tenor, dla którego Rossini napisał partię Néoclesa w Oblężeniu Koryntu, a Halévy rolę Eleazara w Żydówce, nie znalazł sił na pokonanie zawiści otoczenia. Kiedy stanowisko dyrektora Opery Paryskiej objął jego konkurent, wyjechał na tournée po Francji. Zaczął tracić głos. Potem we Włoszech widział nadzieję na wyzdrowienie. Po namowach Donizettiego i dyrektora teatru San Carlo osiedlił się w Neapolu. 7 marca 1839 roku, po przyjęciu na jego cześć, rzucił się z trzeciego piętra swojego hotelu (jego żona zmarła kilka miesięcy później, po porodzie ich syna).
Ekshumowane z cimetière de la Madone del Pianto ciało artysty przybyło do Marsylii 24 kwietnia. Tu Chopin zaimprowizował dla przyjaciela Une messe de requiem, która zabrzmiała fałszywie. Poirytowany pianista odebrał to jako kolejne upokorzenie, teraz z jego ręki, które musiał znieść genialny muzyk, Nourrit. Po ceremonii Chopin podszedł do proboszcza i nakazał mu pozbyć się instrumentu, który kaleczył muzykę. Tylko ze swoim rozstrojonym pianinem Gare Saint Charles mógł być przestrzenią, gdzie fałszywe dźwięki i czystość obrazu tworzyły nowe znaki notacji muzycznej podporządkowanej obrazom.
szuflada
Jak z tą szufladą, tak z ojczyzną, nic nie wyrzucisz, wspomniałam Kwiaty polskie (s. 84, 1975). Do mojej wcisnęłam wtedy, obok gipsowego odlewu ręki Chopina (znalezionego na Korsyce), dworzec świętego Karola rysowany w turkusach, oświetlony żółcieniami.
My, Naród, Europa, wieże Candilisa
Wezwanie widzów Teatru Starego do dialogu: My, Naród, Europa zbiegło się z rozpoczęciem mojego kolejnego etapu wygnania. Lublin został ogłoszony wtedy stolicą kulturalną Europy. Kontynuowałam podróż jako wyrzutek europejski. Zamieszkałam przy ulicy przecinającej kilka dzielnic północnej Marsylii. Pomiędzy miastem a przedmieściami, morzem a wzgórzami. W strefie pośredniej europejskiego miasta. Jak mówiła Julia Kristeva, obcym jest ten, który jest poza grupą, obcym jest ten, który pracuje.
Po oddaniu przez de Gaulle’a Algierii Algierczykom, powstało we Francji wiele programów mieszkaniowych. Między innymi powierzono Georgesowi Candilisowi zadanie stworzenia około tysiąca lokali na najwyższym punkcie Masywu l’Etoile w Marsylii. Ziemi porośniętej starym gajem oliwnym, której właściciel zmarł, zostawiając miastu całość posesji razem z zamkiem, ruinami wieży i małym akweduktem. Candilis, kolega ze studiów Le Corbusiera, współrealizator konstrukcji l’Unité d’’habitation de Marseille wykonał plan. W La Viste i w La Viste Provence zamieszkały tysiące obywateli Francji, w większości o korzeniach z Maghrebu. Trzem wieżom la Viste przyznano znak „Dziedzictwa XX wieku” (używany od 1999. do 2016. dla niezwykłych osiągnięć w architekturze i urbanistyce). Z upływem czasu mój widok z dwunastego piętra wieżowca La Viste Provence składał się po części z oznakowanych elementów osadzonych w masie zwanej Marsylią. Każdego dnia wkładałam do formy glinę, stemplowałam: Marseille. Potem odtwarzałam ze swoich elementów domy, dachy, by odpowiedzieć na pytanie, gdzie jestem. Dlaczego tutaj. Tylko we francuskim pourquoi zawierało się i odbijało jak w lustrze où, gdzie. Musiałam dodać jedynie akcent grave, czyli poważny, ważny, godny szacunku, mający konsekwencje. Wewnątrz pourquoi znajdowała się również próba odpowiedzi. Zaczynała się od słowa pour. Quoi (co) było punktem na mojej mapie zawierającym informacje o 111 dzielnicach. Każdej tętniącej własnym życiem, odmiennej, jednak należącej do ogromnego organizmu. La Viste nie potrzebowało moich cegieł i dachówek. Widoczne było wyraźnie nawet ze wzgórza Notre Dame de la Garde, dzięki betonowym wieżom Candilisa. Oświetlone dachy sprawiały, że budynki pełniły rolę latarni morskich, gdzie oceanem była część Marsylii znajdującej się przed nimi. Wulkanem La Viste, La Viste Provence, czyli moje blokowisko.
Mamma Roma i Maddalena
Wieżowce Candilisa z La Viste wyróżniały się nie tylko z powodu wysokości i koloru, narzucały nowy sposób zachowania mieszkańcom. Musiały w nich się pomieścić upchnięte „piramidy Fanona”. Wzbudzały lęk przed autochtonami. Ci, broniąc się przed zagrożeniami z zewnątrz, obwarowywali swoje domy coraz to wyższymi murami, siatkami, drutami. Rzucali między płoty a rośliny cokolwiek, co mogłoby uchronić ich przed tak zwanym złym okiem. Zabijali blachami okna, zamurowywali stare wejścia od ulicy. Miałam wrażenie, że mieszkańcy betonowych wież czują się bezpieczniej niż ludzie, którzy okna mieli na poziomie oczu przechodniów. Zmieniłam zdanie, kiedy zaczęto wynosić z mojego wieżowca rzeczy po zmarłej Madame Magnani. Wzięłam ze śmietnika pudełko. Były tam jej pamiątki, zdjęcia, papiery, biżuteria. Młodość spędziła w Algierii, w wielkim domu z werandą. Nieznana mi sąsiadka była piękną, ciekawą kobietą. Jej twarz przypominała aktorkę Annę Magnani. Moja Mamma Roma i Maddalena z wulkanicznej wyspy Vulcano mieszkała na szesnastym piętrze. Jednak do końca życia przechowywała z ulotkami z kościoła proletariatu, św. Ludwika, modlitwę o wypędzenie złego ducha z domu, lokalu lub ziemi, wszelkich złych wpływów lub zapobieżenie podejrzanemu hałasowi. Rzymskie Many, Lary, Penaty (duchy przodków, opiekunowie chaty, bóstwa spiżarni) znaleźli swój nowoczesny ołtarz w pudełku po butach ułożonym na bambusowym fotelu w kształcie spirali. Zaraz obok wyrzuconych drzwi, symbolu boga Janusa, wejścia i wyjścia. Czekały na wywiezienie razem z ręcznie haftowaną pościelą, koronkami z poprzedniej epoki. Schyliłam się po szare płótno ze zręcznie wykonanymi kwiatami z białej nitki. Irysy pamiętały projektantów art déco. To był początek zagrzebywania się w Marsylię.
cdn.
Małgorzata Skałbania (ur. w 1965 r. w Tychach) — malarka, poetka. Studiowała malarstwo w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom u prof. Jerzego Nowosielskiego), staż w ASP w Kampen (Holandia). W Paryżu malowała w pracowni ADAC. Podróżowała zarobkowo po Anglii, Francji i Włoszech. Ze względu na pandemię Covid-19 zatrzymana na londyńskim lotnisku w drodze do Australii. Obecnie mieszka w Lublinie. Publikowała m.in. w: „Afroncie”, „Akancie”, „Akcencie”, „Aspektach Filozoficzno-Prozatorskich”, „Biurze Literackim”, „Claudius Speaks” (Nowy Jork), „Creation and Criticism” (Uttar Pradesh), „Deltona High School Book Reviews”, „Formacie Literackim”, „Frazie”, „Helikopterze”, „Indiana Voice”, afrykańskim „Klorofylu”, „Kritya” (Kerala), „Kurierze Poetyckim”, „Latarni Morskiej”, „Literary Heist”, „Lotus-Eater” (Rzym), „Menażerii”, „Nomad’s Choir” (Nowy Jork), „Outsider Poetry” (Rockford w Illinois), „Plaży”, „Poezji Dzisiaj”, „Polska Canada”, „RALPH The Review of Arts, Literature, Philosophy and the Humanities” (San Diego), „Ricie Baum”, „Scarlet Leaf Publishing House” (Toronto), „Szufladzie”, „Śląsku”, „The Bombay Review”, „The Creativity Webzine”, „The Paragon Journal” (Pennsylvania State University), „The Sleep Aquarium”, „Toposie”, „Twórczości”, „Tychy News”, „Wobec” oraz w almanachach pokonkursowych w Polsce i USA. Wydała tomy poezji: Naleciałości (2013), Szmuctytuł (2015), Ćwirko (2016), Skruchowi (2018), Herasana (2020), miniatury: Jest coś do zrobienia. It something to do (Poems-For-All w San Diego), Che barbaro momento (2017) i dramat Golej divi-divi (2016).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved