WOJCIECH JUZYSZYN
Wykluczenie Tamagotchi
Część III: Szympans
1. O alpakach wiedział niewiele
Prawie nikogo nie zdziwiło zniknięcie dwunożnej świni.
— Pewnie wybył na jakiś czas, raczyć się miejskimi uciechami. — Mistrz wytłumaczył Kamili, która jako jedyna się niepokoiła. — On lubi tak ni z gruchy, ni z pietruchy, po angielsku, i to w środku nocy to już najbardziej lubi. To świnia wielce spontaniczna.
— Pewnie polazł na prostytutki — żachnęła się Jess, wspominając relację Oolonga z podróży wakacyjnej.
— Bardzo możliwe. — Starzec przytaknął.
— Lub po prostu dokupić tamagotchi do tej swojej pożal się boże „pseudo-społeczności” — syknęła spryciarsko Natalia, która w nocy sama warzyła z niego herbato-zupkę.
— Tak, pewnie nikogo i tak jeszcze do zabawy nie znalazł i coś czuję w kościach, że już raczej nikogo nie znajdzie. — Sieciech puścił kuzynce ledwo dostrzegalne oko, przypominało ostatni podryg flądry na portowym brzegu.
Bartosz nikomu nie zdradził, co widział. Bał się, że jeśli doniesie, to Sieciech i Natalia zaciukają go za kablowanie.
Krewnym Mistrza nieco wzrosła żywotność. Część tej dziwnej letniej senności pochodziła od nieustannego świstu zatkanego nosa Oolongowego i teraz, bez niego, jakby się przebudzili. To była dziwna, świńska magia. Gdy nad tym dłużej się zastanawiali, wirowali tylko, ześlizgując się w nieokreślonym kierunku po ściance wewnątrz świńskiego ryja, jak w psychodelicznym silosie bez dna.
Pewnego dnia siedzieli na coraz chłodniejszym piachu przed chatką. Do zachodu słońca dzieliły ich zaledwie ostatnie tuziny westchnień. W dziko barwionych chmurach wałęsał się jakiś posmak nostalgii. Mistrz zaproponował, że strzeli im tego wieczora jakąś opowieść ze swego hulaszczego żywota.
— Zapoda Mistrz takiego strzała, że padniemy na matę i uno!, dos!, tres!, nokaut! Taka będzie dobra! — Sieciech ożywił się, a gdy zamilkł, spojrzał, czy Mistrz czasem nie wyjmie kołonotesu i gumką ołówka nie wymaże którejś z przewin, które najpewniej spisuje, lecz… Łaska tym razem nie spłynęła.
Janusza posłali do lasu po jagody, a sami skierowali się do posiadłości. Boguś od południa opuścił towarzystwo, udał się na dalekie plaże, by w samotności medytować oraz ćwiczyć swą powłokę cielesną. Natalia oblizywała pysk — czuła w swoich cherlawych członkach, że brakuje jej witamin. Lodówka pękała od kiełbasy, bo „wojownik potrzebuje białka”, a kosze na owoce i warzywa świeciły pustką. Jagody więc znajdowała jak znalazł! I marzyła, że Janusz znajdzie ich w bród, bo sama opędzluje przynajmniej całą ich wannę.
Pchnęli drzwi ze smutną małpą i niedługo później kładli już drwa, by napalić w kominku małego salonu bez okien. Mistrz przyrządził wszystkim whisky sour. Umościł się ze szklanicą przy ogniu. Stał się plemiennym bajarzem, sędziwcem, który odwrotną wędką poławia historie z nieba pełnego wspomnień.
Mordercze treningi zaczął u podnóża Alp ze swoim mistrzem od najmłodszych lat. Już jako dziesięciolatek musiał pokonać niedźwiedzia, aby awansować na wyższy stopień uczniowski. Skóra tego niedźwiedzia leżała teraz tu i grzała się z nimi w saloniku. Był to tylko niedźwiedź inicjacyjny, potem już mierzył się z nimi w formie rozgrzewki.
— To ci dopiero przeboje. — Jessika przeżywała. — Ciężko chyba takiego miśka powalić!
— Nie było łatwo, ale weszło później już w krew.
— Nie ganiali was za to obrońcy zwierząt? — zainteresowała się Kamila.
— Jakoś nie…
Opowiedział też, jak zmierzył się z watahą wilków, ratując przed ich zębami młodą naturalistyczną turystkę-wspinaczkę (często jednała się z dziczą, jednak po przygodzie z wilkami doznała urazu). Mistrz przekazywał mu mordercze techniki wschodu, dzięki którym rozgromił watahę, choć otarł się o śmierć. Wspinaczka została jego żoną.
Potem opowiedział o swoim wyjeździe i pierwszych walkach w klubie. Mierzył się z tłuściochami karmionymi plackami, bożyszczami tłumów, a sam dostawał mierną michę i sczezły koc do przykrycia. Rozgramiał ich jednak autorskimi technikami: Salwami Żurawia, Młócką Słoniowej Trąby, Oddechem Jaguara — i wywalczył sobie prestiż.
— Moja żona nie towarzyszyła mi, ponieważ załatwiała jeszcze ostatnie sprawunki osobiste, tam daleko w Alpach. Chodziło chyba o jakieś prawa własności do zagrody alpak… Nigdy o tym właściwie nie rozmawialiśmy. — Zaczerpnął paliwa ze szklanki. W oczach buszowały płomienie kominka, niczym wiotkie ciała zjaw przeszłości. — Jednego przeciwnika zapamiętałem bardzo dobrze, był niezłym indywiduum, miał cyce jak górskie skały, skórę twardą jak grań, dziko nastroszone włosy, jednak otaczające głowę jak nietypowy krużganek. Z płuc wydobywał potężne wiry i podmuchy, którymi kotłował powietrze, terkotał przy tym jak pralka z piekła rodem. Nazywali go Demonem Wichrów, alias Piekielną Praczką, lecz i jego udało mi się…
Telefon komórkowy Mistrza zadzwonił.
— To Mistrz tam wygrana za wygraną! — rzuciła Kamila, mając nadzieję, że starzec kontynuować będzie historię.
— Wybaczcie, muszę odebrać, to może być dłuższa rozmowa. W sumie i tak już wysuszyliśmy trzy drinki, a jutro czeka nas trening. Zakończmy na dzisiaj, jeszcze będą okazje — mówił, niespiesznie wstając, wychodząc z saloniku i wreszcie przykładając telefon do ucha.
Domyślili się, że zaskoczyły go niecierpiące zwłoki sprawy klubu, którego stał się właścicielem.
— Wymówię się jutro kacem — rzuciła przysypiająca Natalia. — Nie chce mi się ćwiczyć. I będę obmyślała kolejne skuteczne wymówki. Mogą mi naskoczyć.
— Nie pozwolimy ci. — Siostra błysnęła okiem.
— Możecie mi naskoczyć.
Grzecznie zmierzali korytarzem ku wyjściu. Jednak grzeczność ich nie trwała długo, kiedy obrazki zaczęły tajemniczo spadać ze ścian. Postanowili myszkować i kierowali się szlakiem rozbijających się na podłodze obrazów.
Na piętrze natknęli się na świetlistą postać, jedną z tych, które widzieli kiedyś z plaży za oknami posiadłości. Niespiesznie sunęła korytarzem, po czym skręciła i przefiltrowała się przez drzwi. Wkroczyli za nią i zaszli do ciemnego pustego pomieszczenia, rozświetlonego punktowo nikłym blaskiem sterczących tu świetlistych stworo-humanoidów. Pośrodku stał posążek azjatyckiego lwa.
Stwory ze światła mgliście przyskoczyły do niego, po czym wsiąknęły do środka figury. Lew urósł do rozmiarów dzikiego zwierzęcia, zatrzepotał głową, ożywając. Doskoczył do nich i zionął dymem.
Z dymu formowały się kart do gry, twarz Mistrza, jego chata plażowa, jego zeszyt. Lew tworzył kształty, patrzył im głęboko w oczy i miarowo kręcił głową. Dym pachniał ozonem i anyżem.
— To znowu ten lew… Chyba chce coś powiedzieć — rzucił Sieciech. — Może trzeba go zachęcić psią chrupką?
— To kot, nie pies…
— To może słonym PartyMixem?
Lew podszedł nieco bliżej.
Jebut!
Dostał koszem po łbie, posypały się jagody. Do pomieszczenia wparował butny Janusz, wrócił z lasu z jagodami. Przepędził lwa, miotając zamaszyście swym koszem. Ze zwierza uleciała światło-mgła, wrócił do swoich posążkowych wymiarów.
— Nie zbliżajcie się, te światła są niebezpieczne! — krzyknął.
Wyjął z kieszeni talię i zaczął ciskać kartami w rozmyte świetlne stwory. Trafione dymiły i znikały, Janusz niezbicie używał kart nietuzinkowych. Iluzja pustki prysła, znajdowali się w jadalni wyposażonej w duży stół, krzesła, stojący zegar oraz rośliny, z oknami wychodzącymi na morze. Obszerne pomieszczenie rozświetlał pomarańczowy, wczesnoletni skrawek zachodzącego słońca. Jak w całej posiadłości i tutaj wisiały amulety, część z nich leżała jednak teraz sczerniała i powyginana na podłodze.
— Dobrze, że was obroniłem… — Potarł pysznie nos. — Ta posiadłość czasem tak swoiście ożywa. Lepiej wtedy nie pałętać się po domu.
Natalia klęczała i chlipała ze zwieszoną głową. W dwóch palcach trzymała pojedynczą kulkę jagód.
— Nasze jagody… — Spojrzała na kosz w strzępach. — Wszystkie zmarnowane.
Self-preservation Natalii zakazywało jej wielu rzeczy, w tym jedzenia czegoś, co spadło na podłogę.
— Ale dziękujemy za ratunek. — Uśmiechnęła się Kamila. — Poza tym „z podłogi najlepsze”.
Zbierali jagody, a Natalia sobie poszła, brocząc swój szlak słonymi kroplami łez przy wtórze ledwo słyszalnego śmiechu mew drepczących w oddali za oknami jadalni po mokrym piachu plażowym.
2. Zrodzony z pastylki
Janusz, by zrehabilitować się za jagody, zaprosił Natalię na iście szarmanckie rendez-vous na plaży przy świecach i zapowiedział, że puści romantyczne tukany, aby zgubili się razem w zawiłej dżungli ich przyszłej miłości. Ale Natalia miała go w dupie i bąknęła, że woli seksowność Bogusia, więc jeśli ma on bilet do jego serca, to niech jej da, a jak nie, to zamiast tego niech da jej spokój.
Janusz, wykluczony romansowo, obraził się i cały dzień pakował maczo-bica jak najbliżej donicowej dżungli, w której Natalia szukała prywatności, bardzo głośno oddychał i z zamierzenie mocnym brzdękiem odkładał ciężkie hantle na mobilne gumowe maty.
Zostawione przez Oolonga tamagotchi zebrano w wielki stos, zepchnięto w róg salonu pod kredens i zapomniano o nich, póki z jednego z nich nie wykluła się małpa. Szympans zwyczajny. Poili ją mlekiem i zawijali w pledy, w parę dni wyrósł z niej dorodny małpiszon. Był cyfrowym cudem, choć tak mięsistym i żywotnym.
Janusz próbował nauczyć go parzyć herbaty, lecz ssak naczelny wolał hasać po domu i „od tylca” wskakiwać ludziom na plecy. Kiedy wisiał na Januszu lub Jessice burzył im fryzury, bo czuł, że to obszar wielce dla nich ważny.
Małpa lubiła zaskakiwać, nie tylko tak „od tylca”, ale też przejawami wysokiego IQ. Najpierw ułożyła klockowe puzzle, które leżały odłogiem na stoliku. Potem, gdy wszyscy spali, naprawiła okno, którym Jessika rzuciła kiedyś w Bogusia. Nawet nienajgorzej szło jej kopiowanie Leonarda, rozstawiła sztalugę i próbowała odtworzyć Mona Lisę z przepołowionego w pamiętnej bitce obrazu.
Żywiła się bateriami, nie żydzili jej, ani nie dziwili się, bo wszak była zrodzeńcem tamagotchi. Kiedy pożarła już wszystkie baterie z porzuconych e-pastylek, Mistrz zrobił wielkie zamówienie online, duże paczki przybyły dziwnym „kosmodromem”.
Sieciech spojrzał wtedy przez okno, jak ogromne bloki z tektury zsuwają się po rampie statku powietrznego. Plemienne totemy owinięte folią i taśmą, sterczały na plaży jak obeliski na obcej planecie. Mistrz żegnał pilota.
Przy młodzieńcu stanął Boguś.
— Malownicze niebo rysuje tego dnia żywą przyszłość nowego porządku, alternatywnej plemienności, w której nieliczni odnajdą swe miejsce. — Uaktywnił się w nim mroczny poeta.
Sieciech zadrżał na widok groźnych obelisków na tle schyłku dnia, rozwianych szkarłatnych chmur przypominających poszarpane tkanki. Mewy unosiły się statycznie na prądach powietrznych wokół kartonów, niby zwierzęco nieobecne, a jednak świadomie zgromadzone.
— To tylko wielkie kartony — próbował łagodzić.
— Nie muszę ci chyba przypominać wróżby, którą wystrzeliliśmy z Oolonga w czasie bitki. „Stary porządek polegnie, nastanie mrok, ból i cierpienie”. W taki napis ułożyły się płytki ze Scrabbli wystrzelone z świńskiego ryja. Kartony, baterie, dziwna małpa, tamagotchi, to wszystko jakoś się ze sobą łączy, niesie mroczną zmianę.
— Skąd niby możesz to wiedzieć?
— Intuicja.
Sieciech ujrzał w oczach kolegi boleść.
— Mówisz takie ponure rzeczy, bo masz nałożony czarny filtr. Nadal przeżywasz, że Oolong nie zaprosił cię do społeczności, wykluczył cię a priori, i zupełnie nie dziwi mnie twój smutek — mówiąc to, poczuł się jak Mistrz.
Boguś zagryzł szczęki, przeniósł swój szklany wzrok na odległy horyzont.
— Nie wiem.
3. A w czarnej, czarnej skrzyni…
Sieciech zaczął myśleć, że małpa została przysłana tu przez kosmitów, gdyż zdradzała zdolności prekognicji. Na pewno w zamyśle kosmicznych ras takie małpy miały zastąpić ludzi na Ziemi. Stworzyć nowe plemię — może to o czymś takim Boguś mówił.
Jeśli chodzi o małpie zdolności, zaczęło się od tego, że nałożyła na nos okulary Mistrza i bazgroliła coś kredkami Natalii, robiąc ustami dzióbek znawcy. Potem się okazało, że nie była to „abstrakcja absolutna”, tylko Zegar w stanie rozkładu (tak szympans podpisał dzieło).
Po wycięciu z kartki koła i kresek okazało się, że to tarcza zegara, dwie wskazówki, a z reszty kresek powstała godzina: „XXI.VI”. Doszukali się „21.06”, ponieważ Mistrz skojarzył, że o tej przyszły paczki z małpią karmą (bateriami). „Zegar w stanie rozkładu” powstał na parę dni przed złożeniem zamówienia, a po tym jak rozcięli jej obrazek na strzępy, małpa padła bokiem w kącie i leżała w apatii całą noc.
Ostatnio zaczęli wspólnie układać puzzle, to była miła odmiana dla grona kierkowiczów. Sterali już karty z trzech talii do stanu przedśmiertnego. Sieciech rzadko sięgał, by spróbować choćby dopasować pudzel, raczej koił się herbatą, patrzył jak na jego oczach tworzy się mozaika (układali puzzle Noc Kupały, a drugi komplet Noc Walpurgii, już tylko czekał), a noce wspominał swoje.
Miewał w te dni niepokojący sny, w których małpa zakłuwała ich w łańcuchy, siedzieli tak w zimnym salonie ze spuszczonymi głowami, pobrzękując czasem żałośnie okowami i bez nadziei odliczali swe marne dni. Wyrosły im brody skazańców, nawet Kamili, Jessice i Natalii. A małpiszon zasiadał na królewskim żyrandolu, jak na świetlistej koronie drzewa, gdzie brzdąkał pucharem wina i pożerał wybornie przyrządzone dania z baraniny i jagnięciny, rzucając im kości z ochłapami. Nie chodziło o zemstę za Zegar w stanie rozkładu, tylko o dominację rasy nad rasą.
— Kuzynie, czy nie dołożysz już dziś żadnego pudzla? — spytała raz Kamila, wyrywając go ze świata mar.
— Właśnie, Sieciechu, od godziny chyba pływasz w swoich myślach, co ty tak rozkminiasz? — zainteresował się Janusz.
Parę osób zdążyło zamoczyć herbatnika w ciepłej herbacie, nim Sieciech otwarł swe zamroczone usta. Parę pudzli przefrunęło też nad stołem, te źle dobrane wycofały się jak złupione promy powietrzne, a inne zadokowały się w pustych miejscach układanki. I tak kuzyna w odpowiedzi ubiegła Natalia:
— Któż by nie zaniemógł oczarowany Nocą Kupały? — Cmoknęła apetycznie. — Może sami sobie jakąś strzelimy? Potańcówa przy ogniu, miłość pod księżycem. — Zerknęła na Bogusława, który alienował się z dala od nich, skryty za kanapą, w medytacji.
„Och, poduchy zasłaniają soczystość jego mięśni”, miauknęła w myślach.
— Medytuję tylko sny… — wreszcie Sieciech się wytłumaczył.
Kamila westchnęła, złupiła zębami połać herbatnika.
— Skoro wolisz tkwić w stanie śpiocha-głuptaka, zamiast szuflować pudzlami… — Kuzynka zadrwiła. Potępiała medytację, odkąd pamiętał. — Gardzisz naszymi puzzlami, ciuś, ciuś, kuzynie.
— Gardzę… Ciuś, ciuś — spokojnie potwierdziły jego medytacyjne usta. — Lecz może kiedyś mi się przyśnią.
Innym razem z kolei małpa wzięła rano jeden pudzel Nocy Kupały, z tych już dobrze ułożonych, zaniosła do kuchni i przekroiła go nożem, tak że przepołowiła pikującego na niej kruka. Pytali „po co to zrobiła”, ale ta głosu nie miała, przynajmniej jeszcze. Skleili element układanki i odłożyli na miejsce.
Kiedy zaczęło zmierzchać, w okno walnął kruk, strasząc przesiadującego znów na parapecie Bogusia (tryb poety). Ptak okazał się martwy, zebrali się przy nim, palili mentalne fajki Sherlocka, ich mentalne płaszcze w kratę powiewały niesione morską bryzą, i zastanawiali się, czy i jak małpa to przewidziała, skoro przekroiła rano kruka.
Sieciech, gdy inni poszli sobie, „zostawiając sprawę dla Scotland Yardu”, został sam przyciągany „polem kruka”. Zanurzył dłoń w truchle, pogmerał między wnętrznościami i wyjął z mięsa złoty kluczyk zbroczony szkarłatem krwi. Poczuł, jakby odnalazł włos grubego piekarza w wyśmienitym racuchu, a raczej odwrotnie — racucha w kruczoczarnym kołtunie włosia.
Kluczyk zawisł na jego szyi na złotym łańcuszku.
Niektórzy nazywali szympansa Tomaszem Edisonem, inni nadali mu imię Hawking. Kamila często siadała w fotelu, spływała ciałem i spuszczała głowę w bok, puszczając luźno szczękę. Robiła sobie żarty z pozycji, w jakich czasem szympans zasypiał. Mówiła wtedy, że jest Hawkingiem. Wiedziała, że jest zła i czerpała z tego moc do życia.
— Kiedyś za takie drwiny coś cię pokara — pouczył Boguś. — Coś silniejszego niż mrok.
— A figa. — Nie lubiła, gdy stawał się „poetą” i przemawiał do niej swoim mrocznym głosem.
Już zapomniano nawet, że mały Bartek też zdradza umiejętności wróżbity. Z zazdrości odkrył pasję „kombinacji kierkowych”. Wcześniej tego nie czuł, ale teraz, sprzęgnięty z „polem małpy”, dostrzegał, że niektóre z rzucanych lew w kierkach są prekognicyjnie znaczące. Szympans wzmacniał jego umiejętności, dawał wróżbickiego kopa. Bartek podczas gier spisywał wartości kart z lew znaczących, choć nic z nich jeszcze nie wyczytywał.
— Ależ z ciebie grzeczny chłopiec, tak pieczołowicie notujesz — pochwaliła Jessika. Choć już trochę wody upłynęło (pili często kranówkę), nadal nie mogła się nadziwić, jaki z niego był cukrowy jasno-blondaskowy chłopaczek. — Na pewno piąteczki wpadają w szkole, hm?
— To nie grzeczność, to pasja — popukał rysikiem w kartkę na podkładce. — Najpierw zazdrościłem szympansowi, ale teraz to już nie ma związku. — Był już ponad Tomaszem Edisonem.
Nie dodał, że jest trójkowym rozrabiaką sunącym na przestrzał meandrów edukacji. Nie kręcił się spiralami nauki, to go nie kręciło, wyznaczał proste do środka błędnych wirów natłoku materiałów. W jego głowie prymus był istotą bezduszną. Dla równowagi, po byciu nazwanym grzecznym, wyobrażał sobie, że jest społecznym wyrzutkiem, hakerem, który spisuje cyfry potrzebne mu do włamania do Pentagonu.
Sieciech już od dawna nie siał kulkami z majtek, ale małpa założyła jego stare majtki na głowę i kilka zostawiła, gdy fikała po chacie. Kamila na jedną nastąpiła, ale nie poślizgnęła się. Spytali wtedy Mistrza:
— Jak to jest, że jesteś takim zaprawionym wojownikiem, a pierwszego dnia, gdy przybyliśmy, poślizgnąłeś się na kulce Sieciecha, choć właściwie jest to fizycznie niemożliwe?
— Gdy człeka męczą wyrzuty sumienia, to jakoś musi znaleźć ujście. Moją piętą Achillesową są podeszwy stóp. — Dmuchnął nosem w imitacji śmiechu. — Można więc rzec, że bardzo mi blisko do Achillesa. Poślizgnąłem się na kulce, bo mam aż tak wrażliwe stopy przez nieczyste sumienie, to paradoks wojownika.
Powstrzymali się i nie drążyli, co też zaprząta jego sumienie, ale od tematu wojowniczości przypomniało im się, że Mistrz prowadzi klub walk, choć dowiedzieli się tego przez myszkowanie. Podpytali, jakie to intratne biznesy kultywuje, że pomieszkuje w takiej posiadłości. Odparł, że dorobił się na swoich walkach za młodu, a potem jeszcze trafiła mu się luks-inwestycja w mongolskie bidony. Nie uwierzyli w bidony, zwłaszcza że starzec błysnął wtedy okiem. Stosował zmyłki, by nie przyznać się, że prowadzi klub walk, że dalej nurza się w tym ciężkostrawnym budyniu biznesowym, nielegalnym krwawym sporcie.
— Mógłby już nam zaufać i powiedzieć. — Kamila wzruszyła ramionami, gdy szczotkowała futro ich nowego domatora. Bardzo lubiła sprawować pieczę nad toaletą małpy.
— Jak można nie ufać tak sympatycznym mordom? — dodała zdziwiona Jessika, podając kuzynce wstążki dla Edisona.
Po około dwóch tygodniach od wyklucia z tamagotchi szympansowi spuchła głowa. Mózg głucho pulsował, niemal tuż pod skórą przecinaną siatkami obfitych żył. Głowa wystrzeliła jej do góry jak dwuczłonowy, lekko rozwidlony kokon.
Kiedy czasem za dnia przysypiała, Kamila i Jessika rzucały jej na głowę obręcze i liczyły sobie punkty, a potem Tomasz Edison budził się z koroną z obręczy, świadectwem jego nietuzinkowości oraz dojrzewającej mądrości. Janusza to drażniło, bo małpie drzemki zawiadywały przerwami w kierkach. Mistrz też jakoś kręcił na to nosem.
Bartek przesiadywał coraz bliżej szympansa. Kiedy wyrosła mu kokonowa głowa, co rusz na nią zerkał. Rozproszony opuścił się w kierkach, zdobywał karne punkty i zaniedbywał spisywanie lew wróżbicko znaczących. Na życzenie Bartka dostosowywali do małpy miejsce gry w karty. Janusz miał dość atencji, którą małpiszon pozyskiwał, burzył ład i tradycje zakorzenione tu od początku lata.
Kiedy akurat Edisona naszła ochota pogrzmocić sprzętami w piwnicy, musieli grać na wstawionej tam pralce, bo podłoga była zbyt brudna, by się na niej rozstawić. Janusz wtedy już nie wytrzymał:
— Naprawdę mam dosyć tych gier „dynamicznych”. Musimy wszędzie łazić za tą głupią małpą? W kiblu jeszcze dało się jakoś ścisnąć na kaflach, ale tutaj już lekka przesadka.
Powrócili na tradycyjne miejsce za kanapą.
Początkowo Bartek ślinił się przy kokonowej głowie szympansa. Jego myśli stawały się autonomicznym bytem, szeptem, jakby z dalekiej przyszłości, a przez nozdrza wpadały zapachy o nieokreślonym charakterze.
Potem dotarło do niego, że czuje nieposkromiony głód.
Sieciech został skrybo-asystentem Bartka i spisywał podawane przez niego lewy znaczące. Chciał pomóc chłopakowi w tym czasie, kiedy łaknienie go rozpraszało, bo wierzył, że karty naprawdę przemawiają do dziewięciolatka. Bartek miał u niego autorytet.
Wtedy jakoś też szympans powiedział swoje pierwsze słowa, patrząc głęboko w oczy Sieciecha:
— Wolałabym… Dziczyznę… Wolałabym dziczyznę…
Sieciech zląkł się, na pewno piła do jego snu, w którym jadła baraninę i jagnięcinę na żyrandolu.
— Czy ty potrafisz czytać w myślach? — spytał.
Jej czarne paciory oczu zasnuwał nieprzenikniony poblask. Nic więcej nie wyrzekła.
Małpa w pewnym momencie znudziła się majtkami Sieciecha, wzgardziła nimi i rzuciła na krzesło. Zawisły smętnie na oparciu jak flaga złupionego mocarstwa. Przestały rozsiewać kulki. Młodzian poszedł, by je wreszcie wyprać, zwłaszcza że tkwiły na kokonowej głowie, która nie wiadomo co mogła roznosić albo czym promieniować.
Zszedł do pralni w piwnicy, a Bartek poszedł z nim, bo chciał wyprać koszulkę. Zapalili gołą żarówkę zwisającą na przewodzie. Podeszli do pralki, wymijając pranie na sznurkach rozwieszonych między ścianami. Wcześniej tego nie zauważyli, ale teraz, w ciemnicy rozświetlonej nikłą poświatą, majtki w niektórych miejscach niemrawo świeciły.
— To przeszło z głowy Edisona… Też tak myślisz? — spytał Sieciech. — Może ona mu się przemienia we fluoroscencyjny grzyb?
Bartek nie mógł się powstrzymać, nabrał świecący pył na palec i wsadził do ust. Trzepnęło go w czerep, esencja wirowała w nim jak trzmiele po nocy. Doznał objawienia i wybiegł z piwnicy, żeby wrócić do kierków i przetestować nowe widzenie, nim się ono ulotni.
Sieciech wrzucił gacie do pralki.
Odpalił pranie, wyprostował się i chwilę wsłuchiwał w przyjemny szum maszyny. W półmroku diodki ładnie się paliły. Zawrócił, przy wyjściu chciał zgasić żarówkę, ale coś czarnego wetkniętego między sprzęty w kącie przykuło jego uwagę. Tam obok, gdzie jakaś szmata w rogu leżała, i miska z brudną wodą oraz stara suszarka na pranie. Brakowało tylko „cioteczki palącej papierosa nad garnkiem z zupą”.
Zbliżył się, złożył skrzydło suszarki, by przejść i wyciągnął lśniącą skrzyneczkę z czarnego drewna, nie pasowała tutaj, wcześniej jej nie widział. Pewnie to ta małpa, Edison, gdzieś ją znalazła i przyniosła, ostatnio kopała dużo w piachu na plaży.
Nie dała się otworzyć. Sieciech dobył klucza zawieszonego na szyi, włożył do dziurki i bez oporu przekręcił. Klik. W środku na wystawnej podusze spoczywał nóż o czarnym rytualnie zdobionym ostrzu i czarnej rękojeści.
Nóż zdobyty kluczem z kruczego truchła. Kruczy nóż.
4. Planeta Zmarłych
Sieciech tej nocy leżał na macie i wiercił się jak piskorz na haku, blask noża utknął mu w głowie, odbierając sen. Ktoś w oddali pochrapywał, zadokowany w pościeli własnego śpiulkolotu, zamknięty w uniwersum snów.
Szympans zasnął w fotelu, młodzieniec widział jego cień na suficie scalony z owalnym cieniem lampy z papierowym kloszem, widział małpę na Planecie Zmarłych. Światło nieśmiałego księżyca tworzyło ciemne byty, snuło statyczne gawędy nocy.
Sieciech wystrzelił z maty i zmierzył do kuchni. Może jak przepłucze gardło, to sen na niego spłynie. Natknął się na kuzynkę Kamilę w drugim fotelu. Spływała po nim z opadniętą na bok głową i rozluźnioną szczęką. Nie spała, drwiła sobie z małpy, która w takiej pozycji zasnęła, „udawała Hawkinga”. Tak samo lubiła jej dokuczać, jak szczotkować futro.
— Idź spać, kuzynko — szepnął Sieciech, by nikogo nie zbudzić.
Kamila ożywiła szczękę, otworzyła oczy, trochę się podniosła ze stanu rozkładu.
— A co ty, moja matka? Sam jesteś nie lepszy, sam idź spać.
— Ale czemu ty z niej drwisz, kiedy i tak nikt nie widzi?
— Bo tak lubię.
Sieciech westchnął, poszedł sobie, a Kamilka wpuściła znów ciało w fazę rozkładu. Nalał wody z kranu w kuchni, dotarł na koniec pomieszczenia i przymknął drzwi składziku, jakiś ziąb stamtąd wyziewał. Zawsze same się rozchylały i siąpiło zimnem.
5. Noszący piach i burząca fryzury
Następnego dnia Bartek dalej leciał na rauszu fluoroscencyjnego pyłu z głowy małpy. Teraz widział, ze niektóre lewy znaczące są mniej znaczące, a inne są znaczące kluczowo.
— Ależ suniesz, Bartek — podziwiał Sieciech.
Malec wzgardził jego pomocą, chciał na razie robić wszystko sam. Spisywał karty z zapałem perskiego doradcy.
— Tak, czuję też, że jeśli nie zejdzie mi paliwa, to wpadnę na to, jak odczytywać wartości kart.
Dokończyli partię i zarządzili przerwę, bo Janusz, Kamila i Jessika chcieli pójść poplażować. Bartek mógł odsapnąć. Sieciech rozłożył mu leżak na ganku i przygotował bezalkoholowy drink cytrusowy z mnóstwem lodu, malec legł z ogórkami na oczach, kosztując wywczasu po wróżbickim przepalaniu mózgu. Sieciech i Mistrz dołączyli do plażowiczów.
Nawet Natalia wyściubiła nos ze swojej donicowej dżungli i wstąpiła z leżakiem na ganek. Wyszła na świeże powietrze, nasycone dziś obficie jodem. Popijała drink karmelowy, chroniąc oczy okularami, i pozwalała skórze złapać trochę brązu. Czekała, aż Boguś dołączy i przyuważy ją w bikini.
— Popieram, to co robisz, malcze — rzuciła do Bartka rozłożonego po drugiej stronie drzwi. — Ja sama mam pewne moce ezoteryczne, choć wciąż je w sobie rozwijam. Przyznaję, że zazdroszczę tobie, ale i Edisonowi, tych silnie zaakcentowanych wróżbickich zdolności.
Malec potarł dumnie nos. Kiedy Natalia mówiła o swoich mocach, skojarzył mu się szablon mema: I’m something of a scientist myself, który pokazywał mu pod koniec roku szkolnego kolega.
— Kto by nie zazdrościł. Sam przez jakiś czas byłem cięty na Edisona. — Siorbnął cytrusowym drinkiem, przemieszał słomką lód, był lekko zdziwiony. — Myślałem, że nawet nie zauważasz, co się naokoło dzieje. Ciągle siedzisz między tymi donicami z nosem w telefonie.
— Mam epizody schłodzenia, mam epizody pobudzenia… — rzekła z uśmieszkiem i poprawiła górę od bikini.
Mocne fale rozbijały się o brzeg.
Boguś zakończył trening mentalny, wybył na dwór i usiadł na stopniu ganka.
— O raju, ale rześka pogoda! — Już od dawna nie powiedział czegoś tak żywo i sympatycznie. Pierwszy raz od dłuższego czasu nie był mrocznym poetą.
Wiało, fale rosły wysokie, dzień jaśniał ożywczym blaskiem.
Dziewczynie nie przeszkadzały fazy Bogusia, akceptowała go, a zwłaszcza jego mięśnie, znane Natalii pod nazwą: „rozkoszne letnie rendez-vous”. Poprawiła się na leżaku, snując fantazje, jak teraz, w swej fazie pobudzenia, wdroży na Bogusiu swe żądze. Wyperformuje na nim żer.
— Co myślisz o konsumowaniu, Bogusiu? — spytała, wlepiwszy w kolegę oczy. Ciągnęła mocno drink przez słomkę, wodząc po niej palcami.
— Taką pogodę jak dziś mogę konsumować codziennie! Aaach! — Zaciągnęło się jonami aż miło zdrowe chłopaczysko o płucach wielkich jak aero-wory powietrznego sci-fi monstrum-ssaka.
— Mhm, to prawda. Słoneczko praży. — Bawiła się lodem. — Mnie aż tak nie rajcuje taka bajka, wiesz, wolę nieco ciemniejsze klimaty.
— Oho…
— Tak. Niekoniecznie grzeczne chmurki, rozumiesz, lepki vibe, hulanki gdzieś pod ziemią w bunkrze. Lubisz grzeszyć?
— Czasem wydaje mi się, że samo to, że czasem staję się „mrocznym poetą” jest grzechem, ale gdy mam „sympatyczny prześwit”, wolę o tym nie myśleć, a gdy mam tryb mroczny, to też wolę nie.
Natalia odstawiła swój karmel w szklaneczce i osunęła się niżej na leżaku, dała za wygraną i poddała prażącym pieszczotom słońca, póki co tylko ono będzie jej kochankiem. W żerowisku Natalii świszczał głuchy wiatr, uśpiony zmysł drapieżcy cicho pomrukiwał, a potem zgasł całkowicie, gdy zaczęła przysypiać w dziwnie przyjemnej spiekocie.
Coś załopotało, podniosła nieco powiekę. Boguś zrzucił z siebie koszulkę i padł plackiem na piach przed gankiem. Drapieżca wyściubił na moment nos z groty, w której pośród pnączy gnuśniało samotne serce Natalii.
— Cóż za skwar — jęknął radośnie Boguś. — Grzeje mocno w cyce.
„Zasnę na twoich cycach jak na poduchach, Bogusław, kiedy tylko…”, odpłynęła w pół-myśli.
Tymczasem bliżej morza, na plażowym kocu Janusz kompulsywnie wyżerał kurczęce udka z wiklinowego kosza.
— Nie mam pojęcia, dlaczego Natalia nie leci na moje seksowne włosy! Przerasta mnie to! — zajadał emocje.
Wciąż szamiąc, sprzedał ciekawostkę, że kiedyś jego kolegę zapuszkowali.
— Wsadzili go za zeskrobywanie kodów na kartach podarunkowych z usługami online — mówił cokolwiek, by zagłuszyć miłosny ból.
— Nie jedz tyle, napakujesz się i cię woda nie utrzyma, a mieliśmy zaraz iść pływać. — Kamila skąpiła Januszowi jedzenia, jeszcze trochę i nie zostanie nic dla reszty.
Małpa budowała pałac z piachu, Sieciech i Mistrz przynosili jej mokry piach z brzegu. Nosili go w rękach, bo Edison zakrył kokonową głowę wiaderkiem. Była wrażliwa na światło.
— Jaka sympatyczna małpka. — Sieciechowi podobało się, jak uklepywała piach, robiła to dobrotliwie, lecz z zaangażowaniem.
— Januszu, zostaw nam trochę udek, bo wyrzucę cię na bruk — rzucił Mistrz, przyklepując wieżyczkę budowli. — Twój okres próbny dalej trwa.
Jessika musiała przyznać, że Mistrz pomimo wieku dobrze się prezentuje w plażowych szortach, trzymał formę. Chciałaby zobaczyć, jak odbija piłkę plażową.
Sieciech w końcu znudził się robić za transport budulca, wszedł do wody, wypłynął daleko i wszystko miał w dupie. Pływał dużo kraulem, czasem przerzucał się na plecy, ale tylko po to, żeby wypluć w górę strużkę wody.
Jessika w końcu się zmobilizowała.
— Też pójdę, chodź, Kamiszon, ze mną.
Kamila już miała wstać, ale szympans położył dłoń na barku Jessiki, nim wstała.
— Pia-ch… — wydukała małpa. — Piach… — To drugi raz, gdy coś powiedziała.
Dziewczyna zrozumiała. Miała zastąpić brata i przynosić małpie mokry piach na budowę.
— Hawkingu, daj mi najpierw popływać.
Wstała, ale małpa zaczęła skakać, sypać piachem, wskoczyła wszystkim na plecy, potargała im włosy i z rechotem uciekła gdzieś po piachu w dal.
— Obraziłam ją czy co…?
— To małpa filuterna, zwierzę pełne zabawy — rzekł Kamiszon. — Skora jest burzyć obyczaj. Poniekąd to łączy ją i mnie, dobrze ją rozumiem. — Spojrzała mądrze na horyzont, pełna samoświadomości. — Dlatego lubię ją szczotkować.
Wszyscy zebrali się na ganku i dogorywali. Szczęśliwa małpa wróciła z naręczem muszli. Złożyła im je w ofierze, siadła na piachu i drapała się w stopę. Powoli żegnali popołudnie, a witali wieczór. Janusz bardzo długo przekomarzał się już z Jessiką, czyje włosy lepiej wyglądają, gdy im je małpa potarga.
Natalię to bawiło:
— Ciuś, ciuś, Tomaszu Edisonie, ciuś, ciuś. Nic tylko jesz, pijesz, popisujesz się kokonem na głowie i przewidywaniem przyszłości i targasz włosy naszym druhom, cóż za niegrzeczność, niegrzeczność, niegrzeczność… — Pokręciła głową, cmokając. — Niedobra małpka, czyżby chciała karę?
Nieruchoma małpa patrzyła szklanymi oczami na horyzont, z samoświadomością.
— Niegrzeczność, kuzynie… — Natalia spojrzała na Sieciecha.
Natychmiast odwzajemnił złowieszcze spojrzenie.
— Niegrzeczność, kuzynko.
Niezależnie od pory dnia w jego głowie wciąż trwał Poranek Noża, świetlisty blaskiem odnalezionego w pralni ostrza.
Zasyczał cichutko rozwidlonym językiem.
6. Żuki zapomnienia
Natalia i Sieciech opierali się o ścianę z tyłu chaty, podawali sobie blanciora i grali na plażowym piachu w żuki. Nie było konkretnych zasad, wymyślali na bieżąco. Przed Sieciechem leżały rozrzucone z trzy tuziny kamieni różnej wielkości i przed Natalią tak samo. Drewniana ściana dawała przyjemne oparcie, przed nimi w dali rozciągał się dżunglowy las. Po prawej na piachu ciągnął się cień fragmentu chaty, wydłużający się w miarę jak popołudnie kroczyło ku wieczorowi.
Sieciech wsunął swój patyk pod kamień po stronie Natalii (pod „żuka”) i przewrócił go na drugą stronę. Musiało udać się za pierwszym razem, inaczej traciło się kolejkę. Natalia oderwała kawałek chusteczki i wręczyła mu jako punkt.
Przyjęła blanciora, wsunęła w usta i próbowała dosięgnąć daleki kamień kuzyna, ale patyk był za krótki, żeby sięgnąć, siedząc. Wyjęła sznurówkę z butę i związała ze sobą dwa patyki. Wystarczyło, aby dobrać się do żuka rywala z ostatniej linii natarcia.
— Ubiłaś łucznika, niech to będą dwa punkty — zdecydował Sieciech i podał jej dwa skrawki zmiętej chusteczki.
Natalia kaszlnęła śmiechem, kuzyn mile ją zaskoczył, a blancior dobrze wchodził.
Ich żuki toczyły ze sobą wojnę, a oni patykami zbijali wrogich żołnierzy. Dobra zabawa jak każda inna, byle nie myśleć o społeczności tamagotchi Oolonga i towarzyszącym jej odczuciu wykluczenia.
Natalia niby zapomniała o tamagotchi, a jednak palenie dawało ulgę, zapominała o społeczności, to było zapominanie o zapomnianym. Zioło działało jak słonce na równiku w zenicie, nie było cieni, ale jednak zaraz i tak miały się pojawić, gdy po chwili słońce się przesunie, a zioło się ulotni.
Sieciech zamiast zaatakować, położył na swoim żuku muszelkę — pancerz, który chronił żuka.
— Dawaj na muszle, kuzyn — chrapnęła upalona Natalia.
— Dobra.
Z piachu obok wygrzebał się prawdziwy żuk i jął dreptać między towarzyszami z kamienia Chwilę na niego patrzyli, lecz wnet znikąd przyskoczył szympans Edison, rozwalił im kamienie, podniósł prawdziwego żuka i czmychnął w tę pędy, wyzywająco hucząc:
— U, u, u!
Poszli. Zostawili rozgromione przez małpę żuki, szukając zapomnienia gdzie indziej.
Poszli na połów muszel. Przeszli wąska plażą wzdłuż podnóża urwiska, na dalekie skałki. Mieli dość gnuśności chaty plażowej i ciągłego plaskania kart o podłoże.
Dotarli do ciemnych skałek, które zagłębiały się w morze jak molo. Przechadzali po nich i wyławiali muszle, gromadzili je w stosy. Upalona do rozpuku Natalia zbierała wolniej, przytykała je do uszu, zatracając się w krainie syren.
Stworzyli z muszli wieże, kładąc jedna na drugiej, aż sięgały im kolan, a inne jeszcze wyżej. Zbudowali na kamiennym molo miasto pełne wieżowców, zbudowali swoją małą Atlantydę. Opuszczoną i zapomnianą, gdzie po wymarłych mieszkańcach już nic nie pozostało. Tak jak może kiedyś nic w ich głowach nie pozostanie ze wspomnień o społeczności tamagotchi.
Spuścili potem pięść za pięścią, niszcząc budowle Atlantydy, burząc przybrzeżne miasto białej kruchości. Morska ceramika stukała o skałki, z pokiereszowanych dłoni krew spływała obficie. Fragmenty muszli wpadały w niemal nieistniejące fale. Poprzez swe gniewne pięści poszukiwali zatracenia.
Włożyli potem pięści do ust, wysysali krew, wylizywali rany, patrząc sobie ze współczuciem w oczy. Tych jednak głębokich ran ducha nie sięgali. I dalej pragnęli — zapomnieć.
Patrzyli na horyzont, mimo smutku czując świeżość. Poczuli za sobą obecność. Edison… Stał w połowie skałkowego mola. Spojrzał na nich równie smutnymi oczyma, a potem dotarł do skałki, gdzie pośród zgliszczy Atlantydy ostała się jedna jedyna nieuszkodzona muszla. Przytknął ją do serca i skromnie odmaszerował.
Natalia i Sieciech usiedli, wspominając świetność przybrzeżnego miasta. Nie chciało im się ruszać. Bryza koiła twarze, falki muskały skałki, białe chmury gnały niesione wyżynnym wiatrem. Czuli się tu dobrze. Świeży, odcięci od ciężarów.
Wiedzieli, że to chwilowe.
Poszli do lasu. Gdzieś za posiadłość Mistrza. Tam dalej, gdzie jeszcze nie byli.
Odłupywali odchodzącą z umierających drzew korę. Obnażali pień, gładzili go. To były ich dusze. Sprowadzali na siebie ukojenie.
Potem próbowali przytykać korę, załatać dziury, lecz kora odpadała, nic jej już nie trzymało. A więc ich dusze — zawsze już będą odsłonięte. Czyli nigdy nie zapomną o tamagotchi. Wiedzieli, że tak miało być.
Chrzęst, chrzęst — czyjeś kroki w runie leśnym.
Zjawiła się tu Kamila. Spojrzała na swoją upaloną rodzinę.
— Może dosyć już tego wałęsania się. — Skrzyżowała ramiona. Musiała zobaczyć przez okna, dokąd idą i odnalazła ich. — Bez przesady z tymi blanciorami, wracajcie na kolacje. Jeszcze chwilę na was zaczekamy.
Chrzęst, chrzęst. Kamila zawróciła i zmierzyła przez las do chaty plażowej.
Sieciech spojrzał na kuzynkę czubkiem głowy, wlepiał w nią mętne oczy pomiędzy spoconym czołem a niegrzecznie wygiętymi ustami.
— Z przesadą — szepnął i podał jej świeżego blanciora.
— Z przesadą. — Przyjęła i odwzajemniła spojrzenie czubkiem głowy.
Niegrzeczni, niegrzeczni… Zatraceni w leśnym niebycie, przybywszy prosto z ruin Atlantydy. Wrócili do nieudolnego łatania drzew. Zioło przestawało działać, więc blancior poszedł w ruch.
Chrzęst, chrzęst.
Tym razem po raz trzeci nawiedził ich szympans. Wziął od nich jeden z kawałków kory, jeden z podłużnych, i oddalił się.
Nie było sensu leczyć drzew. Poszli precz.
Sieciech i Natalia spóźnili się na kolację, lecz nie żałowali przygód dzisiejszego dnia. Rozstawiono dziś stoły na plaży i konsumowano wspólną wieczerzę. Dostawili sobie krzesła i kosztowali dań z półmisków. Mało się odzywali, ale naokoło toczyły się spokojne dyskursy, mile komponując z zachodem słońca.
Przydreptał do nich Tomasz Edison, niosąc coś oburącz przed sobą. Położył im to na stole. Myśleli, że zabierał im przedmioty, bo potrzebował ich do swoich prekognicji. On jednak stworzył małe dzieło sztuki: żuka marynarzyka na żaglówce.
Z kory była łódź, jej kadłub. Z muszli szympans ustawił żagiel na sztorc, jakoś przymocował. A żuk stał na tylnich nóżkach, wspierał się jedną o żagiel, a ostatnią przytykał, gdzie marynarz miałby czoło, spoglądając w dal.
Dzieło wzruszyło ich do łez. Wiedzieli, że szympans wie o ich cichym cierpieniu. Marynarz-żuk miał być symbolem wolności, żeglowania dalej na wodach życia pomimo ciężaru serca.
Sieciech i Natalia sięgali po potrawy z wyjątkowym apetytem po przygodach i snuciu się jak żuki na polach codziennych bitew.
Bywały właśnie takie dni jak ten, w których poszukiwali zapomnienia.
7. Morski ryt
Przygody dnia dobiegły końca, leżeli na matach w chacie i próbowali odpłynąć z ciemności otoczenia w ciemność jaźni.
Natalia nie po raz pierwszy wpatrywała się z niepokojem w roztrzęsione plecy leżącego na boku Sieciecha, poruszone nocnym szlochem, wykluczeniem tamagotchi, które nadymało jamy ciała i drażniło duszę.
Dopiero od niedawna zauważyła, że Bogusia również to trapi. Choć rzadziej i spokojniej, również trzęsły mu się plecy. Sapał silnymi płucami w przerwach od suchego szlochu i nie jak Sieciech w bezruchu, tylko z lekkim miotaniem ciała i też spazmem ramienia lub stopy, przesunięciem kończyny lub poprawką bioder i lędźwi.
Boguś nagle wstał i zasiadł okrakiem przy stoliku. Opuchniętymi oczyma śledził rysik ołówka, którym spisywał na papier cierpkie słowa cierpienia. Potem wyszedł na brzeg morza, spalił zapalniczką, co napisał i wyrzucił słowa na niszczejących czernią kartkach, aby pochłonęła je paszcza morza.
Cierpienie zostanie zabrane het daleko przez prądy, mrok spocznie w najgłębszych czeluściach morskiego świata, rozproszony po całym globie. Tak rozproszone wspomnienia może nie będą silne.
Natalia podziwiała go na brzegu już przez okno, zawinięta w koc, z parującym kubkiem naprędce przyrządzonej herbaty w dłoni. I choć widziała to tylko raz, domyśliła się po jego pewnych, rytualnych ruchach, że co rusz oddaje swe słowa morzu.
8. Krwawiący świat
Boguś obrzucił herbatę wręczoną mu przez dziecko pogardliwym spojrzeniem. Pił Red Bulla podczas pseudo-medytacji na parapecie. Bartek parzył wszystkim herbaty na umór. Nie bał się jej tak jak kiedyś, gdy zrozumiał, dlaczego się jej boi (warzenie herbato-zupki z Oolonga). Chłopak myślał, że jak trochę się będzie bał, ale nie za bardzo, obcując z herbatą, to organizm zaktywizuje się i zwiększą mu się umiejętności wróżbity, które zmalały, kiedy pył z głowy małpy przestał działać. Jednak trzecie oko chłopca niezmiennie przysłaniała senna powieka.
Boguś wyglądał przez okno na błyskawice objawiające się nad lekko falującym morzem. Ale to był przedsmak, czuł w swoich nasączonych medytacjami tkankach, że nadchodzi prawdziwa wichura, i to nie tylko pogodowa.
Za rozwianymi chmurami widniał rozmyty sierp księżyca. Czerwonawe światło wieczora plasowało się na piachu i wodzie oraz na drzewach porastających zakręcający cypel w oddali po lewej. Sprowadzało atmosferę krainy fantasy, gdzie prawidła mogą nie być takie jak w rodzimych stronach. „Jednak…, myślał Boguś. Czy czerwony ten świat rumieni się teraz czy krwawi?”.
„Stary porządek polegnie, nastanie mrok, ból i cierpienie” — napis z płytek ze scrabbli wystrzelonych z nosa Oolonga, gdy urządzili z Sieciechem sieczkę w ramach zemsty, utknął mu w głowie. Wziął łyk Red Bulla, tkanki łapczywie wsiąkały kofeinę i syntetyczne witaminy. Przeszły go ciarki jeżące włoski.
Niedługo się przekonają, co to za mrok ma nadejść.
Świat za oknem nieśmiało krwawił. Czerwone chmury porozwiewane gdzieniegdzie jak poszarpane tkanki. Boguś czuł się dziś w pewien sposób wywleczony na wierzch, jego czujna jaźń okupowała widoczną przestrzeń, wyczekiwała nadejścia Nieproszonego.
„To stanie się niebawem, w jeden z tych dni, które tak jak dziś spływają krwią”.
Natalia, dziś w epizodzie uśpienia, podziwiała mroczną fazę Bogusia, schowana z telefonem pośród donic z roślinami. Milczał, siedział na parapecie obramowany listowiem roślin na pierwszym planie, przerzedzał dziko nastroszoną fryzurę, wzdychał, przytykał metal puszki do piersi i wyglądał przez okno, sączył niespiesznie Red Bulla. Mroczny poeta. Z takim właśnie spędzała wieczność w marzeniach.
Nie mogła się już doczekać, aż opowie jej o swym zwierzęcym życiu, o tym, jak chowały go małpy, a dżungla hartowała ciało i ducha. Nikt tego nie potwierdzał, gdy pytała, ale przecież tak musiało być. A może chował się na Pandorze, pośród Omatikaya? Jak „Pająk” z Avatara 2. Może to on był Pająkiem? A może nie był, ale i tak stamtąd przyleciał? To już byłby wypas.
W domu brykała ich osobista małpa, szympans ponownie paradował z majtkami na głowie. Sieciecha bardzo to bolało — widok świeżo wypranej bielizny naciągniętej na kokon wydrążył mu dziurę w sercu.
Bogusiowi z kolei figle małpy dawały nieprzyjemny kontrast z majestatem nieba. Rozwiane chmuro-tkanki pociemniały w miarę osuwania się słońca za horyzont, nasiąkały krwią odchodzącego dnia. Tkanki Bogusława stroszyły się, włoski na ramionach furkotały.
Wszyscy zamówili chińczyka i odpalili maraton filmów o sztukach walki. Natalia wyszła zza donic skuszona azjatyckim zapaszkiem. Boguś jednak wciąż pozostał przylepiony do okna. Sieciech zawsze podziwiał, jak ten wielki wojownik mieści się tam na parapecie bokiem.
— Mmm, ale zajebisty ryż! — Janusz dobrał się do swojego dania.
Szczękali podawanymi sztućcami, szeleścili workami, z których wyciągali dania. Jedli z przywiezionych pudeł, na chybcika. Sieciech wniósł o konkurs, kto najszybciej zje, ale go olali. Ściśnięci w grupie zatracili się w filmie i spożywaniu.
— Mmm — mruczała Natalia. — Kto jak kto, ale ryż jednak potrafi zrobić smakowite danie.
— Ryż, kuzynko? Kto to ryż?
— Chińczycy.
— Wiecie, że Chińczycy jedzą więcej zwierząt niż my? Nawet ich mózgi — rzucił ciekawostkę. — Czasem siadają przy stole wokół żywej jeszcze małpy i wyjadają go prosto z czaszki. Tak mi mówił wykładowca kiedyś.
Małpa układała z boku klocki smutnymi dłońmi.
Natalia uśmiechnęła się brzydko.
— Może pogramy dziś w chińczyka, co wy na to?
Reszta puściła pytanie mimo uszu, zaaferowani nawalanką w TV.
— Będziemy grać w chińczyka — postanowiła.
— Tak, będziemy — syknął Sieciech. — Już szykuję kośśści… do gry.
W połowie filmu małpa usnęła, jak to najczęściej u niej w pozycji Hawkinga. Kamila akurat wciągnęła się w film, więc przedrzeźniała szympansa, ale z otwartymi oczyma, aby nie tracić wciągającego wątku. Zrobiła się noc, nawet Boguś dosiadł się na seans. Brudne pudła po jedzeniu walały się na stoliku i podłodze. Ciemnica, tylko telewizor dawał światło. Przyjemna niebieska łuna narastała i malała, podążając za zmianami obrazów.
— Będzie można znów ściągnąć ten pył. — Bartek szepnął do Sieciecha, wskazując bieliznę na głowie szympansa. — Będę znów lepiej wróżył.
— Bartku, będzie można o wiele więcej — odszepnął, przysypiając. — Zobaczysz.
Trącił Natalię, która przestała oglądać i alienowała się na telefonie.
— Bądźmy jak Chińczycy.
— Bądźmy jak ryż, kuzynie. Grajmy w chińczyka. — Skierowała błyszczący wzrok na Bartoszka. — Czesz się już pod Nostradamusa, mały — cichutko wyszeptała, by nie burzyć seansu filmowego.
Sieciech wstał z kanapy i udał się na bok, niemal poza strefę łuny, nikt nie zwrócił uwagi, że młodzian traci najlepsze sceny walki.
— Tomaszu Edisonie — rzekł. — Chciałbyś, żebyśmy byli Chińczykami? — spytał szeptem śpiącej przy klockach małpy. Wziął jej ramię i przełożył, by milej się układało na ciele. — Och, rozumiem. Milczenie to oznaka zgody.
9. Bestia w czarnej toni
Natalię zbudził przeciągły grzmot, wyprzedzając pikanie budzika. Wysnuła się z głuszy kwiatków, pośród których spała. Za oknem wrzasnęła dzika zwierzyna, raz, lecz donośnie, jakby zarzynana. W półmroku ujrzała innych na matach do spania, skupioną daleko od drzwi wyjściowych. Janusz zsunął się ze swojej, tulił się przez sen do swych długich włosów. Skradała się do nich ciepła, przyjemna łuna, lecz nie sięgała. Ze środka chaty dobiegał cichy bulgot.
Natalia poszła do kuchni, wzięła blaszane pudło z szafy i otwarła pokrywkę. Powąchała liście herbaty. Czynami jej kierowała odległa burza. Dziewczyna skoczyła w przeszłość i doznała szamańskości, pozwalając żywiołowi wyznaczyć jej miejsce na świecie.
Coś znów zarzynało zwierzynę na dworze. Za oknem, wychodzącym wzdłuż plaży, parę razy rozbłysło nad dalekim morzem. Nieruchomy las skrywał swe tajemnice.
Wróciła do salonu, bicie serca odmierzało takty między grzmotami. Kuzyn warzył w kociołku, tym razem nie na środku, schował się między kanapą a telewizorem. Gdyby nieco się przysunął, łuna z niskiego palnika dotarłaby do śpiących.
Nie chciał mącić ich snu.
Natalia również klękła przy kociołku.
— Liście, kuzynie.
— Wybornie, kuzynko. Parzmy.
— Parzmy. — Mięła liście, jednak nie czuła tej ekstazy co za pierwszym razem. Nocne parzenie wchodziło powoli w nawyk, stawało się rutyną. — Parzmy, nim ostygnie.
— Nie, kuzynko, nic tu nie ma prawa ostygnąć. — Brzdęknął chochelką w niezawodny palnik.
— Miałam na myśli nasze serca, kuzynie.
— Och. — Drgnął zaskoczony, na moment przestał mieszać.
Burza huknęła. Zbliżała się. Bestia rozpanoszona w czarnej toni.
— Wciąż jednak… — Uśmiechnął się — Nic nie ma prawa ostygnąć. Prawda, Bartosz?
Bartosz wpatrywał się w syczące płomyki, liżące kociołek od spodu. Niespiesznie wyginał palce, bawiąc się stawami i kośćmi.
Turlu-turlu-turlu…
Puk, puk, puk, puk, puk.
Sieciech wyrzucił pięć oczek i o tyle przesunął krzywego białego jak kość pionka na starej planszy do chińczyka.
— Komu, komu… Bo idę do domu — szepnął z uśmieszkiem, podając Bartkowi kostkę do gry.
Kostka była mała, kościście biała, jak wyjęta z paliczka. Z świeżo wyrytymi na niej oczkami. Bartek wykonał swój ruch, kanciasta kostka toczyła się nierówno. Natalia ustawiła swoje pionki na polach startowych i dołączyła do gry. Każdy z pionków był inny, unikatowy, a jednak tworzyły spiczasty zestaw, jak końcówki żeber. Może zdąży dojść do domku chociaż jednym.
Wypadło, że minęła pion Bartosza.
— Nie, Natalio. — Sieciech schwytał jej przegub. — Bez zbijania. Nie krzewmy przemocy.
Wrzask zwierzyny przeszył ciszę. Sieciech i Natalia zachichotali. Bartek miarowo gładził nos. W kociołku przyjemnie bulgotało.
— Dzięki. — Docenił gest.
Sieciech zamachnął się mocno, kostka wyleciała z orbity. Przeleciała przez cały salon, wtargnęła między śpiących, rykoszetując między nimi i wtoczyła się do szpary pod drzwiami od piwnicy. Słyszeli, jak coraz ciszej stukocze na schodach.
Błyskawica na krotko rozświetliła salon.
Bartek wstał. Sieciech zdążył złapać go za dół bluzki.
— Nie, Bartku, tam czyhają potwory i strzygi. Nocą, w tak nisko położonych pieczarach. — Spokojny grzmot. — Powinieneś to wiedzieć. Zróbmy jeszcze jedną.
— Jeszcze jedną — rzekła Natalia. Leciutko przyklasnęła.
Sieciech wręczył Barkowi czarny nóż o rytualnie zdobionym ostrzu i czarnej rękojeści. Nóż znaleziony w czarnej skrzyneczce w pralni, otwartej kluczykiem z kruczego truchła.
Bartek obrócił się za siebie, do kanapy. Leżała na niej małpa, wyglądała, jakby snuła się w świecie snów. Owłosione ramię zwisało, dłoń bez jednego palca opierała się na podłodze. Bartosz pochwycił tę dłoń i zbliżył ostrze do palca.
— Poczekaj… — W głosie Natalii zrodziło się napięcie. — Użyj drugiej dłoni, symetria to piękno.
— Jak trafnie zauważone, kuzynko.
Bartosz użył kruczego noża. Bo tylko on dzisiaj nim władał. Kruki są namiestnikami padliny, w ręce jego złożyły część swego przeznaczenia.
Puk. O planszę do chińczyka puknął jakby kolejny pionek. Znacznie jednak większy od swych braci, pozostawiający błyszczące smugi. Odskoczył Bartkowi. Podniósł odcięty palec i dalej operując nożem, rozpoczął produkcję nowej kostki.
— To jest prawdziwa zabawa dorosłych, Bartku. A nie kierki czy ciasteczka z Kamilką i Jessiczką. — Mieszał spokojnie. — Tworzymy nocny epos.
— Splatamy to, co jedynie istotne na tym świecie, życie i śmierć — dodała Natalia.
Czekali na nową kostkę. Uśpiona gra sprzyjała zabawie. Sieciech wziął pionka, przetaczał go między palcami, kosztując gładź szpikulca. Natalia wzięła też swojego, pukała nim o tekturową planszę, jakby tańczył w miejscu. Bartek skrobał nożem o kostkę. Puk, puk, skrob, puk, puk, skrob… Natalia wzięła wszystkie swoje pionki z domku i klekotała nimi, trzęsąc w otwartej ręce. Natalia wstrzymała się i zamknęła dłoń. Skrob, skrob… Natalia otworzyła dłoń — klekot, klekot, klekot… Sieciech syknął leciutko, wbił sobie szpikulec w palec do krwi. Natalia zapatrzyła się w podrygujące na dłoni pionki, tak miło klekotały, lekko żywe, a zarazem martwe, jak dzieci zasypiające w trakcie zabawy.
— Jest. Wypłynął. — Sieciech podniósł się wyżej na kolanach.
Nabrał chochelką trochę płynu i zlał go na różowawą obłość kołyszącą się w kociołku.
Natalia zbliżyła dłonie z liśćmi. Sieciech znów je wstrzymał.
— Natalio… Nie masz dziś czystego serca. — Zląkł się. — Chciałaś zbić pionka.
— Pal licho, kuzynie. Herbatka wyjdzie nam nieco gorzka.
Zaśmiali się nad kociołkiem jak chytre hieny.
Liście zatonęły, Sieciech pomógł im, wpychając chochlą. Skomponowali wyjątkową herbatę.
— Zostaw, Bartek. Twoja uczta.
— Już prawie kończę. — Zaraz już miał wycinać oczka.
Zdążył zrobić kostkę, nim herbatka skończyła się parzyć. Niektóre z liści przykleiły się do mózgu zanurzonego w zupce. Zagłębienia w fałdach tworzyły własne trasy, dobrze komponując się z trasami na planszy chińczyka.
Nalali herbatki do blaszanych kubków.
— Proszę, twoja łyżeczka. — Dali Bartkowi. — Najpierw am-am, potem herbatka w nagrodę.
Usiedli obok małpy na kanapie i puścili cicho telewizję, burza odpływała. Należało im się trochę odprężenia po udanym warzeniu. Bartek klęczał nad kociołkiem i ucztował, na co już od dawna miał chrapkę. Zaspokajał głód, który czuł, odkąd pamiętał.
Sieciech obejrzał się za kanapę, na daleką strefę śpiących, orbitującą niemal w innym wymiarze. Kamila ustawiła się na macie w takiej samej pozycji jak szympans, dzisiaj — śmiertelnie spokojnej. Leżała nisko nad ziemią, ale nawet dobrze udało się jej odwzorować spływające na podłogę ramię. Wszystkie palce dłoni miała proste, tylko wskazujący mocno się jej przykurczył, zanikając. Czarne włosy zlewały się z ciemnością, pozostawiając iluzoryczną pustkę w górnej części głowy.
Sieciech dałby sobie jednak głowę uciąć, że kuzynka po prostu smacznie śpi.
Natalia jeszcze rozsierdziła się i w przerwie od herbatki ucięła Januszowi włosy kruczym nożem. Tak o, dla draki, spokojną ręką włosowej krawczyni, bez żadnych zawistnych trele-morele.
Wróciła na kanapę. Sieciech oderwał kubek od ust.
— Rzeczywiście, wyszła troszkę gorzka.
— Różnie bywa, kuzynie.
— Twoje zdrowie, Edison. — Uniósł blaszany kubeczek.
cdn.
Wojciech Juzyszyn (ur. w 1992 r. w Szczecinie) — prozaik. Ukończył Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny na kierunku elektrotechnika. Opowiadania publikował w „Twórczości”. Mieszka w Szczecinie.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved