SŁAWOMIR BĄCZKOWSKI
Cud
Otworzył książkę i umieścił w niej stuzłotowy banknot. Delikatnie, prawie pieszczotliwie pogładził jego powierzchnię, żeby wyrównać drobne nierówności. Potem z namaszczeniem zamknął tom i pobieżnie przekartkował. Nie natrafiając na banknot, doznał tej swojej małej, strzeżonej przed wszystkimi, przyjemności. Iluzja zniknięcia przyprawiała go o lekki dreszcz. Przez moment wyobraził sobie własne zdziwienie za kilka dni, może tygodni, kiedy przypadkowo natknie się na ten zielonkawy papierek! Jeszcze raz spojrzał na książkę, odłożył ją na stertę przy lampce i ciężko podniósł się z krzesła.
Spojrzał w okno. Bezlistne drzewa kołysały się targane ostrym listopadowym wiatrem. Uśmiech wywołany schowaniem banknotu powoli zniknął z jego twarzy zastąpiony wyrazem ponurej rezygnacji. Przypomniał sobie Baziaka i jego groźby. „Pierwszy wylecisz, nierobie”, dźwięczało mu w uszach do tej pory. Zdawał sobie sprawę, że to jeden z ostatnich banknotów, jaki otrzymał od szefa. Przyszłość rysowała się w ponurych barwach. „Idą święta”, pomyślał i zimne uczucie trwogi rozlało się gdzieś w środku. Bezwiednie zacisnął rękę na oparciu krzesła i patrzył niewidzącymi oczami na ponury krajobraz za oknami mieszkania. Wiedział, że wyrzucenie z pracy to kwestia kilku dni, najwyżej tygodnia. Szef szukał oszczędności, gdzie się dało, i w pierwszej kolejności pozbywał się pracowników, za którymi nie przepadał.
Odwrócił się gwałtownie od okna z niejasnym uczuciem lęku.
— Tomek! — krzyknął w głąb ciemnego mieszkania.
Nikt nie odpowiedział. Gdzieś na wyższym piętrze bulgotała w rurach woda. Sztywny ze strachu ruszył w kierunku przedpokoju.
— Tomek! Tomek! — powtarzał bez przerwy. Wpadł do pokoju syna i rzucił okiem na stolik ze sprzętem komputerowym. W irracjonalnym odruchu zajrzał pod biurko i łóżko. Otworzył nawet szafę i delikatnie pogładził rząd koszul na wieszakach. Dotykał je jeszcze przez chwilę, wdychając zapach dezodorantu syna. „Jak on szybko dorasta”, przemknęła myśl, ale zaraz powrócił lęk o jedyne dziecko. Gwałtownie zamknął szafę i pobiegł do kuchni. Złapał za wiszący przy lodówce telefon i zaczął szukać numeru najlepszego kolegi Tomka. Popatrzył na przytwierdzony magnesami rozkład zajęć syna, powoli opuścił słuchawkę i wymownym gestem popukał się w czoło. Dodatkowa lekcja angielskiego. Jak mógł zapomnieć? „Już wszystko w porządku”, powiedział do siebie. Dopiero teraz poczuł, że koszula jest mokra od potu. Od czasu, kiedy zostali sami, takie ataki lęku zdarzały się coraz częściej. Odetchnął z ulgą, ale natychmiast powrócił problem zasadniczy, czyli perspektywa utraty pracy. Jak da sobie radę, jak zapewni mu godziwy byt? Popatrzył jeszcze raz na lodówkę i przeczytał wiadomość od Tomka nabazgraną na białym kartoniku: „Kończy się tusz”. „I co ja na to poradzę?”, pomyślał.
Chłopiec wrócił po godzinie i razem zjedli kolację. Po posiłku Tomek jak zwykle poszedł do siebie grzebać przy komputerze, a on pozmywał i usiadł przy kuchennym stole. Siedział tak i patrzył na ścianę sąsiedniego bloku. Przeczuwał, że już jutro odbędzie się rozmowa z szefem.
Nie mylił się, choć wszystko odbyło się znacznie mniej dramatycznie niż w jego wyobraźni. Baziak wezwał go i po prostu wręczył mu wypowiedzenie.
— Dokumenty i świadectwo pracy odbierze pan w sekretariacie — dodał beznamiętnym tonem.
Wracał do domu dłuższą drogą, przez park. Szedł powoli, patrząc na pożółkłą trawę i gnijącą roślinność na brzegach małych stawików. „Jak ja mu to powiem?”, zastanawiał się. „Obiecałem mu przecież nową grę, to co najmniej 150 złotych. A gdzie prezenty dla rodziców, ciotek, jedzenie, choinka?”. Postanowił odłożyć rozmowę z synem na później. Ostatecznie miał jeszcze jakieś pieniądze, no i była ta stówa w książce. Powie, że dostał kilka dni urlopu, bo został mu do wykorzystania.
Kiedy wszedł do mieszkania, usłyszał przytłumione głosy dochodzące z pokoju chłopca. Jednym z rozmawiających był mężczyzna! Wydawało się, że kłóci się z chłopcami. Znowu pojawił się lęk. „W co on się wplątał? Narkotyki?”. Po cichu podszedł do drzwi pokoju syna i szarpnął za klamkę. Tomek i jego najlepszy kumpel odskoczyli od komputera. Ekran wypełniała twarz bohatera jednej z gier. Jego donośny głos huczał z głośników. Chłopcy najwyraźniej zmieszali się na jego widok.
— A, gracie sobie — powiedział rozluźniony. — Zrobić wam kanapki?
— Tak, prosimy, tato.
Delikatnie zamknął drzwi i dotknął rozpalonym czołem zimnej framugi. „Tak dalej być nie może”, pomyślał. „Coś musi się stać”. Zrobił chłopcom talerz kanapek, zagotował wodę na kawę i z filiżanką usiadł przy swoim biurku. Popatrzył ponuro na książkę i otworzył ją na chybił trafił. Właściwie mógł przewidzieć, że to będzie ta strona. Strona z gładziutką setką. Wziął banknot w palce i delikatnie pomachał nim przed nosem. Odłożył go na biurko i niedbałym gestem przekartkował leksykon. Nagle wydało mu się, że coś mu mignęło między kartkami. Czyżby zapomniał…? Zaczął kartkować książkę jeszcze raz, znacznie dokładniej. Już po chwili natknął się na drugi idealnie gładki banknot stuzłotowy. Uczucie błogości nie miało sobie równych. Właśnie po to chował pieniądze w książce! Jak mógł zapomnieć o tej setce? A jednak zapomniał. Położył oba banknoty obok siebie. „Jaki to śliczny widok. Może jednak kupię mu tę grę pod choinkę”.
Następnego dnia dłużej posiedział przy kawie. Nie spieszył się. Zrobił Tomkowi omlet i kakao. Chłopiec był zaskoczony.
— Nie idziesz dziś do pracy? — spytał, pakując torbę do szkoły.
— Szef dał mi kilka dni wolnego. Zmarnowałyby się — powiedział tak naturalnie i przekonująco, że prawie sam w to uwierzył. Chłopak pokiwał głową i uśmiechnął się.
— Super, tato! Pójdziemy do kina!
— Jasne, stary.
Chłopak wybiegł z pokoju. Po chwili trzasnęły drzwi i w mieszkaniu zapanowała nieprzyjemna cisza. Czuł, jakby skończyło się coś przyjemnego, na przykład dobry film w kinie, a teraz trzeba wyjść z przytulnego wnętrza na deszcz i zimno. „Kino”, pomyślał. „Tylko skąd wziąć na to kino? Kto przyjmie do pracy takiego starego?”.
Postanowił przygotować solidny obiad. Włożył do portfela jedną z gładziutkich stuzłotówek i wyszedł na rynek. Kupił mięso, warzywa i lody na deser. W drodze do domu spotkał kolegę z pracy, który zaciągnął go na piwo. Dobrze im się rozmawiało, ciepłe wnętrze knajpy było przytulne. Nagle z przerażeniem stwierdził, że jest bardzo późno. Przeprosił kolegę i pognał do domu. Tomasz już wrócił ze szkoły. Znowu był u niego kolega, ale tym razem nie grali. Zaśmiewali się z czegoś za zamkniętymi drzwiami pokoju.
Wieczorem, kiedy Tomek odrabiał lekcje, znowu powróciły niewesołe myśli. Kolejny już raz wpatrywał się w posępny widok za oknem. Wiatr wzmagał się. Drobne kropelki osiadały na szybie i łączyły się w cieniutkie strumyczki powoli opadające w stronę parapetu. Nagle do szyby przykleił się suchy, ciemny liść przygnany gwałtownym powiewem. Trwał tak przez chwilę, jakby zaglądając do wnętrza pokoju. Następny podmuch porwał go w mrok. „Jestem jak ten suchy liść”, dumał. „Martwy, do niczego”. Bezwiednym gestem pogładził leksykon i otworzył na pierwszej stronie. Wpatrywał się, nie rozumiejąc. Stuzłotówka wyglądała, jakby dopiero wyszła spod prasy. Delikatnie wziął banknot w dwa palce i podniósł do oczu. „Niewiarygodne”, mamrotał. „To nie może być prawda, nie mogłem zapomnieć o dwóch setkach”. Wziął książkę do ręki i przekartkował. Na podłogę posypały się zielonkawe kartki. Banknoty. Schylił się i pozbierał. „Cud”, szeptał, ściskając siedem stuzłotówek. „Zwątpiłem, ale nie do końca. Będą święta, będą prezenty!”, mówił już zupełnie głośno. Schował pieniądze do portfela i pocałował leksykon. Poszedł do przedpokoju i spojrzał na zegar wiszący nad słuchawką domofonu. Potem zbliżył się do drzwi pokoju syna, zapukał i powiedział:
— Gaś już światło.
Chłopiec krzyknął coś, ale on nie zrozumiał. Poszedł do swojej klitki i jeszcze przez pół godziny czytał. Potem posłał sobie łóżko, ale długo nie mógł zasnąć. Przekręcał się z boku na bok i dopiero kiedy wyobraził sobie zwitek ciasno upakowanych setek, nadszedł sen.
Przez kilka następnych dni chodził jak w transie. Wieczorem siadał za biurkiem, brał leksykon do ręki i pieścił go, muskając okładkę i grzbiet. Potem delikatnie kartkował, a na podłogę sypały się stuzłotówki. Upychał je najpierw do portfela, później, kiedy nie było już miejsca, pakował do szuflady. Po tygodniu przeliczył. Nazbierało się cztery tysiące. Czterdzieści gładziutkich, niepokalanych papierków. „Będą święta, będą prezenty”, szeptał.
W połowie grudnia postanowił, że nadszedł czas świątecznych zakupów. Tomek z kolegą zostali w domu, a on poszedł do największego w mieście centrum handlowego. Długo chodził i wybierał. Napchał cały koszyk i pomaszerował do kasy. Kasjerka przez kilka minut podliczała jego zakupy, aż wreszcie na ekraniku pojawiła się suma 560 złotych. Nie zdziwił się. Jakość musi kosztować, no i trzy, nie jedna gra dla Tomka. Podał sześć banknotów. Kasjerka wzięła pieniądze do ręki, zawahała się i podniosła słuchawkę. Po chwili pojawiło się dwóch rosłych pracowników ochrony.
— Prosimy pana z nami — powiedział jeden z nich. — Zakupy proszę tu zostawić.
Poszli na zaplecze do niewielkiego pokoiku. Po piętnastu minutach nerwowego oczekiwania zjawił się policjant i bez żadnego wstępu powiedział:
— Pojedzie pan z nami na komisariat. Pieniądze, którymi pan płacił, to falsyfikaty.
Zbladł i zachwiał się. Potem opuścił głowę i poczłapał do radiowozu.
*
Mieszkanie rozbrzmiewało radosnym śmiechem. Tomek cierpliwie poczekał, aż kolejna kartka z banknotami wysunie się ze szczeliny drukarki. Podmuchał na karton i sprawnie wyciął setki. Podał je koledze.
— Idź, zanieś staremu do leksykonu.
Popatrzyli na siebie roziskrzonymi oczami i wybuchnęli śmiechem.
Sławomir Bączkowski (ur. w 1971 r.) — anglista. Pisanie opowiadań traktuje jako eskapistyczne hobby. Publikował w: „Epei”, „Fabulariach”, „Pro Libris”, „Twórczości”, „Ypsilonie” i na portalu „Moja Przestrzeń Kultury”.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved