GABRIEL LEONARD KAMIŃSKI
Hommage a Gombro
I
Morze to nie mój żywioł, fale wdzierają się
w głąb mego ciała, słyszę to, kiedy„Chrobry”
przechyla się z boku na bok, Europa
podchodzi mi do gardła, tuż nad moją głową
staram się ignorować kłębiaste chmury i paparazzich,
obwiązuję nimi tępy ból rozsadzający czaszkę,
Ferdydurke, Bakakaj, Księżniczka Kotłubaj,
moi bohaterowie rozsadzają skroń, tuż pod
powiekami, ale nie czuję, bym miał znosić cierpienie
jako zbiorowe katharsis przetrwania za wszelką cenę.
Czuję się tu i teraz bardziej rozbitkiem.
Słony Atlantyk wdziera się do pustej ładowni, może pokoju,
nie jestem w stanie utrzymać pióra, piszę kursywą,
więcej skreślam, niż piszę, czuję jak skraca się
mój język, brakuje mi słów na określenie bezmiaru
pustki i oceanu, pępowina lądu została odcięta,
otaczają mnie zewsząd wody płodowe, boże,
czyżbym miał się narodzić powtórnie, nie wiem,
kiedy minąłem słupy świata oddzielające mnie
od nabrzeży, potrzebuję ziemi, jestem szczurem lądowym,
wypatruję z bocianiego gniazda dworku w Małoszycach,
kościoła we Wszechświętych, to moja laterna magica,
nie czuję się Kolumbem, nie chcę odkrywać
Nowego Świata, mam swój własny, nie chcę
kolejny raz oswajać się z własną historią,
chłonąć cudzą, ze światłami miejskiej suburbii,
Ja, Gombro, mieszkaniec kilku światów na
nowo wyobcowany.
II
Czuję się w Buenos jak ryba, moje skrzela
jak w kalejdoskopie, przepuszczają obrazy,
zmieniają kolory, intensywnie wrysowują się
w mój profil, potem budzę się w środku nocy,
niczym ryba wyciągnięta na brzeg poruszam bezgłośnie
ustami, matka zwykle przychodzi nad ranem,
owinięta wodorostami, ach, ten żywioł, kładzie kompres
na moim rozpalonym czole, ona czuje, iż jestem
w najlepszym swoim twórczym czasie, wygnany
z europejskiego domu, wiem, że moje całe
dotychczasowe życie powinno mi się przewinąć
przez moje otwarte oczy, statek kołysze się
niespokojnie, nie mogę utrzymać pióra w ręku,
nie potrafię powstrzymać drżenia dłoni, jeszcze
nie wiem, czego się boję, wiem jedno, uciekam
przed bezsensownością wojny, myślałem,
iż szaleństwo ma swoje granice, teraz czuję, iż
ruiny świata zaczynają się w nas, przynieśliśmy je
ze sobą na ten świat, teraz czuję na własnej skórze,
że absurd osiągnął kosmiczne rozmiary, zmierza
ku ziemi, nie jestem pewien, czy spali się
w atmosferze, dlatego uciekam w siebie, uważnie
obserwując niebo, jest tak ogromne, iż rozsadza
mi głowę, pali mnie ciało, czuję się jak pochodnia
wrzucona w ciemną czeluść ładowni statku,
przewożącego mnie niczym bagaż, zwykły ładunek,
unikający swego cienia, na szczęście nie ma tu lustra,
widzę wszystko płasko, jednowymiarowo, czekam
z nieustającą nadzieją na stały ląd.
III
Ruchem szachowego konika wyskoczyłem z „Chrobrego”
na molo, Beuenos Aires z oddali podobne było do węża,
kołyszącego się na fali w rytm odległej gitary, wiem,
co to nosić w sobie wolność i pętlę, tak jest, gdy obcość
przeciska się pod skórą, między duszą a cielesnością.
Wygrzebałbym sobie norę w długim męczącym śnie,
gdyby nie bezsenność i to kołysanie, kiedy pokład
ucieka spod nóg, mógłbym nie otwierać oczu,
nie, nie lituję się nad sobą, spoliczkowany
przez biedę i głód, po usilnych prośbach, zgadzam się
na opiekę i mecenat, i tak mają mnie za zdeklasowanego
panicza, mój świat chowam w rondzie kapelusza,
w nocy słyszę cykady jak nasze świerszcze, ryki osłów,
ale ogólnie przez moją ucieczkę przebija strach,
w tych czasach moneta bezcenna, bijąca każdą walutę,
wiem jedno, piszę Trans i inne opowiadania, bo kiedym
głodny obrazy i słowa same cisną się do ust, męczą mnie
wizje utraty tej części mnie, która została w Małoszycach,
mogę oddać Kościeszę za skrawek Europy wolnej od jatki,
coraz częściej mam dość tej litości, której muszę się
kłaniać jak żongler w cyrku, chciałbym jak Houdini
na dnie oceanu zamknąć się w skrzyni, ale matnia,
której jestem częścią, nie pozwala mi na to, dryfuję
więc w stronę banku, ja, zero w znoszonym ubraniu,
będę jak Kafka pochylał się nad martwymi liczbami,
lichwę mylił z cykutą, bliżej nieskończoności
niż Schelling i Kierkegaard, wieczorem łykam
moje Ja zamknięte w ampułce, źrenice żarzą się
do północy, potem przychodzi ojciec i gasi
okiennice.
Gabriel Leonard Kamiński (ur. w 1957 r. w Gorzowie Wlkp.) – poeta, prozaik. Absolwent Instytutu Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka we Wrocławiu. Laureat wielu ogólnopolskich konkursów i turniejów poetyckich. Odznaczony Złotą Odznaką Towarzystwa Miłośników Wrocławia (2019) oraz medalem „Zasłużony dla Wrocławia – Merito di Wratislavia” (2021), stypendysta MKiDN (2009, 2012, 2022). Autor książek poetyckich, m.in.: Opis rzeczy szczególnie martwych (1981), Nie ma między nami różnicy (1983), Ulica Przodowników Pracy (1987), Déja vu (1999), Wratislavia cum figuris (2002, 2010), Roth – Nowy Testament (2007, 2011), Pejzaże (2008), Wratislavia cum figuris (2010), Pan Swen (albo wrocławska abrakadabra) (2012), Wratislavia cum figuris II (2013), Mój rok 1968 (2013), Ballada o domu i innych rzeczach śmiertelnych (2016), Jestem, ocalałem (2016), Listy do van Gogha (2017), Wilno odnalezione (2018), Kiedy śpiewał Cohen (2019), Epitafia (2022), Nieme kino (2023).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved