Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MACIEJ KULIS

Dół

Na początku było Getto, gdy go jeszcze nie było, była góra z piachu, śmierć na jego miejscu, Ararat, Synaj, Babel. Getto to był początek. Getto to było boisko z betonu otoczone kratą. Matką była ziemia. Ziemia, ojcem piach, wspólnie usypane w górę o monstrualnej wysokości kilku albo kilkunastu wyobrażonych pięter. Pięter strachu i czystej wesołości. Wchodziliśmy, łapczywie brodząc w niej, wchodząc w nią małymi łapkami, nóżkami opatulonymi bucikami, aby patrzeć, patrzeć w dal i zjeżdżać, zjeżdżać w dół na płytach i kartonach niczym z góry śmierci. Tak wtedy, jak i później, każda większa góra, na którą dało się wejść i z niej zjechać, czy też skoczyć, była górą śmierci. Górą śmierci była gruda gliny na lewo od przedszkola, tuż pod linią z napięciem. Wprawdzie niewysoka, ale z płaską ścianą, na którą trzeba było się wspiąć. Z niej, co odważniejsi, próbowali z krzykiem zeskoczyć. Górą śmierci była długa ścieżka w parku za małym kościołem, prowadząca bardzo, bardzo w dół, aż do rzeczki — kanału, obok rozdzielni prądu, o której chodziły plotki, że ktoś się na niej zabił podczas jednego z wielu zimowych samobójczych ślizgów. Plotki, które tylko potęgowały wrażenie i dziką furię zjazdu. Podobnie niemiecki cmentarz, który został parkiem, po drugiej stronie kościoła, gdzie obce duchy błąkały się ponoć między nami z nagrobków ściągnięte. Czasem znajdywano tam kości. Górą śmierci była skarpa nad skręcającą ostro w dół ulicą Słowiczą. Zimą zarastała lodem od niekończących się i masowych saneczkarskich zjazdów, przez co stawała się katapultą dla wielkich prędkości i wszelkich bezeceństw. Samochody w tym czasie nie miały tam wstępu. Górą śmierci była nasza ulica — przez Bandury, która ciągnęła się wyżej i wyżej, dalej, pod zmienioną już nazwą w kierunku Warszewa. Jechało się rowerem, osiągając koniec, i zjeżdżało wściekle, uzyskując w ten sposób zawrotne prędkości. Prędkości na kuku.

Bo było na początku — Getto, była góra z piachu gdzieś na jego miejscu. To ono było pustynią, na której zakwitłem. Betonem pokrytym nami, betonem zakrytym wrzaskiem, betonem krytym bluzgami. Po obu stronach betonu były kosze do kosza. O dość niefortunnej konstrukcji z dwóch słupów oddalonych od siebie o metr, które z miejsca zostały bramkami. Wyganialiśmy grających w kosza, choć — czasem — i nam się to zdarzało. Raz nawet Patron i Rzepak przyszli w nocy zaopatrzeni w brzeszczot, i równo ucięli słupy na odpowiedniej wysokości. Graliśmy potem w nogę długo i namiętnie. Do późnych godzin nocnych. Póki oczy widziały. Po miesiącu je przyspawano, ale Patron i Rzepak przyszli w nocy raz jeszcze. Stały nagie kikuty, ale w końcu pojawiły się dwa solidne metalowe kosze oparte na pancernym słupie już nie do ruszenia. Przebąkiwali pod nosem, że przyjdą z przecinakiem, albo jakimś obłędnym przemysłowym ustrojstwem wyniesionym cichaczem ze stoczni, ale skończyło się jedynie na czczych obiecankach jak podczas wyborów. Kosze więc zostały. Graliśmy na słupki.

To był środek Getta, środek jego życia. Wtedy też samo Getto nazwane było już Gettem. Otoczone kratami, otaczało nas. Bo też na początku Getto było placem boju jeszcze niedomkniętym. Placem boju między nami i piłką a przechodniami na chodniku między Gettem a blokiem Bąbla, właścicielami aut stojących wokoło, które regularnie były obijane, oraz między piłką i nami a nami i piłką, bo co jakiś czas trzeba było za nią z bluzgiem popierdalać. To w ugór — za parkingiem i osiedlową uliczką. Bądź w głąb osiedla.

Graliśmy na Getcie, graliśmy na betonie, zdzieraliśmy piłki, odrywaliśmy łaty. Poszły ich dziesiątki, piłek wszelkiej maści. Od drogich, aż po jednorazowe, dwu- lub trzywarstwowe tanie gówna. Graliśmy jeden na jeden, graliśmy dwa na dwa, graliśmy osiem na osiem. Graliśmy w jedynki, robiliśmy turniej dwójek. Bąbel miał swój zeszyt, wszystko zapisywał.

Graliśmy obok Getta, gdy Gettem jeszcze nie było. Graliśmy na niemal wszystkich wolnych prostokątach trawy. Graliśmy na śniegu, graliśmy w deszczu, graliśmy w upale. Cały czas graliśmy. Piłki wylatywały na ulicę. Trzy zginęły pod Jelczami. Odeszły z hukiem.

Graliśmy też na Stali. Bywało, że z cotygodniową regularnością. W wakacje chyba codziennie. W słońcu, w zapachu ziemi, trawy. Na treningową Stal dostawaliśmy się przez dziurę w płocie albo przez sam płot. Szliśmy masą z Getta, albo już spod bloku, jak armia dziwaków. Na północ, w stronę Warszewa. Szliśmy, przekraczając granicę z betonu osiedlówki i jej krawężnika, która prostopadle skręcała za blok, w stronę naszych balkonów i przedszkola. Szliśmy dalej przez teren opuszczonych działek, ścieżką uklepaną, ziemią jasną i twardą, pośród krzaków i traw, na łące, przestrzeni dziurawej i nierównomiernej, którą regularnie latem ktoś podpalał, w stronę drzew i betonowych zarośniętych ścieżek, pośród ruin działkowych domków, moreli i jabłek, do wyrwy w płocie — czy też — nie lgnąc wcześniej do zieleni, ścieżką, tuż obok małego bajora bez ryb, do dziury w siatce nad murem z kamieni i ziemi, albo do miejsca, gdzie łatwiej można było przejść przez płot, gdzie była brama.

Pełnowymiarowe trawiaste boisko. Pełnowymiarowe białe bramki robiące wrażenie. My graliśmy przeważnie na przenośnych piątkach. Albo na bluzach, piłkach i kamieniach. Międzyosiedlowe gry na całe boisko bywały rzadkością. Choć dawały wiele emocji.

Graliśmy i wracaliśmy. Nabieraliśmy zdrowia, by móc je marnować. Wracaliśmy, by siadać na Getcie, by odpoczywać w słońcu jak leniwe koty, by chłodzić się w wieczornym wietrze. Graliśmy i wracaliśmy dzikimi działkami, gdzie Augen świrował chodzeniem po drzewach, gdzie mój ojciec raz i drugi nazbierał moreli; zbierakiem, długim kijem z workiem.

Graliśmy i wracaliśmy ścieżką za działkami, gdzie na lewo od niej, na zarosłym i ukrytym roślinnym klepisku, gdzieś w głębokim gąszczu, Orzeł z Cieplakiem bazę ulepili — z dykty, z desek, z wtarganej kanapy — w czym pomagali im Świszczyk z Kołysiakiem, aby móc sobie wypić i zapalić, i nawąchać kleju, a gdy im się znudzi, podpalić i się gapić, patrzeć, jak się świeci, tańczyć wokół niej, iść do domu.

Często tam chodzili. Cieplak później przestał. Był już trochę stary. Miał na nazwisko Cieplak i był nazywany Cieplak. Imię w jego przypadku nie miało najmniejszego znaczenia. Był chudy, żylasty, szorstki i trochę niewyrośnięty (parę lat starszy ode mnie). Jego już za młodu poorana twarz jasno wskazywała, że alkohol, papierosy oraz narkotyki poznał jako dziecko. Ostatni raz go widziałem, kiedy szedłem przez zabielone śniegiem osiedle wraz z Zającem i gadaliśmy o tym, co będzie po studiach, bo to ostatni jego rok był, a mój przedostatni, zimowym wieczorem. Cieplak stał pod klatką Dziadka i czekał na Dziadka. Dziadek był niegdysiejszym królem osiedla, a Cieplak czekał na niego, trzymając za pazuchą żelazny pręt zakrzywiony w coś, co przypominało wielorybniczy hak. Stał przyklejony do ściany obok drzwi od zsypu, za którą było, okryte dachem, wejście do środka klatki, skąd miał ostatni raz, wedle niego, wyjść Dziadek. Powiedział, że go zajebie tym hakiem, bo tym razem typ przesadził. Zachichotał jak czub. Zając w odpowiedzi popukał się w czoło. Poszliśmy. Cieplak zniknął w mroku, który konsekwentnie wygrywał z jasnością. Najprawdopodobniej nie doczekał Dziadka. Albo zrezygnował. Dziadek sobie chodził, a Cieplak zniknął nam naturalnie z przedpola widzenia. Gdzieś żył. Mniej więcej dwa lata później usłyszałem od Bąbla, że Cieplak nie żyje. Że robił na budowie i spadł z wysokości. Miesiąc później Bąbel przyznał, że zwyczajnie się zaćpał.

A Dziadek żył i żył, chodził, kuśtykając. Odkąd pamiętałem, był niekwestionowanym królem osiedla. Nazywał się Dziadek, bo miał na nazwisko Dziadek. Imię w jego przypadku nie miało najmniejszego znaczenia. Nawet jego kobiety mówiły na niego Dziadek, ale nie bezpośrednio, bo nikt nie zwracał się do Dziadka bezpośrednio Dziadek. Była to po prostu niepisana zasada, aby zwracać się do niego, jeśli już, raczej po imieniu, choć imię w jego przypadku nie miało najmniejszego znaczenia.

Dziadek był powypadkowym inwalidą. Chodził, kuśtykając ze sztywniejszą nogą, której się nabawił, kiedy zjeżdżał na motorze napruty z Warszewa, z setką na liczniku. Był starszy od mojej siostry, która była starsza ode mnie o sześć lat. Dla nas — małolatów — był to inny świat.

Dziadek rządził ze swojego czarnego bmw, które w latach dziewięćdziesiątych robiło jeszcze jakieś wrażenie, a które później było najzwyczajniej w świecie groteskowo śmieszne. Rządził z trzeciego piętra swojego bloku, dwa bloki ode mnie, wychylając się od czasu do czasu łbem i rozmawiając, niekiedy się drąc. Rządził na trzech ławkach tuż pod swoim blokiem, z nieodłącznym Bosmanem w dłoni. Rządził z chodnika, rządził z uliczki pod blokiem, kiedy wrzeszczał w stronę okien tuż ponad swoimi, gdzie mieszkał jego kumpel, Darek — Darek niemal dwa metry, Darek w jednym dresie, Darek w jednej czapeczce z daszkiem, i wtedy Dziadek słał do Darka fonetyczne pieśni wraz z przeciągłym gwizdem, który przechodził echem w kanionie budynków jak odgłos natury, jak coś, co uzmysławiało nam, że wszystko jest na swoim miejscu, i co jednocześnie śmieszyło swym przerysowaniem oraz dość oczywistą głupotą.

Lecz Dziadka wywieźli — eksmisja na Stołczyn. Nie byłoby dziwne, gdyby po przeprowadzce miał jak pączek w maśle. Ze swoim zmysłem do lewych interesów pasował tam idealnie. Jego zmysł do interesów przeszedł do legendy. Dziadek w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych potrafił załatwić niemal wszystko. Znałem to bardzo dobrze (i chyba na pamięć) z późniejszych opowieści.

Każdy, kto potrzebował czegoś, czego nie mógł dostać na nowo powstałym rynku, mógł zgłosić się do Dziadka. Nie każdy jednak dostawał. Tylko ci, których sprawdzono, co byli zaufani i nie wywoływali nadmiernych podejrzeń. I przeciwnie — ci, którzy wyglądali na zbyt zaufanych, byli odsyłani, gdyż musiało być z nimi coś nie tak. Jego sława sięgała nawet nie osiedla, nawet nie dzielnicy, nawet nie rejonu miasta i nawet nie miasta. Ponoć było nawet paru kolesi ze stolicy i jeden półidiota z Przemyśla ze swoim ruskim kolegą bez dwóch przednich zębów. Ale zdecydowana większość pochodziła stąd. Chłonni nowości nuworysze rynku chcący skorzystać z otwartej granicy, portu w mieście, bliskości Berlina i ogólnego rozgardiaszu, rozkładu systemu i słabości służb, urzędów i przemianowanej na policję milicji. Narkotyki? Banał. Lewy spirytus? Proszę bardzo. Ciuchy? Jakie chcesz. Oryginalne, nieoryginalne, podrabiane z Chin, z USA, z Zachodniej Europy. Jedyny wyjątek — żadnych samochodów. Tutaj Dziadek nie wchodził i nie pośredniczył. I nie chodziło tu o to, że miał jakieś zasady. Nie. Po prostu samochody trzymali więksi od niego. Tych większych panicznie się bał.

Dziadek miał swoje procedury, stałe i niezawodne. Najpierw sprawdzał dostępność usługi. Następnie jej legalną możliwość oraz niemożliwość, społeczną trudność lub łatwość, poziom ewentualnych prawnych reperkusji (wszelakie dziwactwa nie wchodziły w grę: palenie psów, całkiem świeże wysuszone afrykańskie głowy, gwałty na maturzystach — to wszystko odpadało), następnie robił plan projektu oraz podawał cenę i termin realizacji zamówienia. Dziadek się nie targował. Nigdy. Wszyscy potencjalni klienci wiedzieli, że Dziadek miał wyliczone wszystko co do joty i jakiekolwiek zmiany nie mogły mieć miejsca. Miał niewysokie prowizje, dlatego miał wielu klientów. I prawdopodobnie dlatego też się nie dorobił. Nie dorobił w tym sensie, że po kilku latach w tym biznesie mógł sobie dać spokój. Nie. To była tylko jedna z jego działalności, świadoma dywersyfikacja dochodów. Podstawą była osiedlowa dilerka, którą, miało się wrażenie, Dziadek uprawiał dla sportu. Zdarzało się, że obsługiwał polityków. Zdarzało się, że obsługiwał piłkarzy. Choć przy narkotykach nie chciał się wychylać. Siedział sobie spokojnie na jednej z dwóch środkowych ławek Getta, pił kolejne piwo i kontrolował swój świat, do którego zaliczał teren osiedla oraz okolicznych dresiarzy i ćpunów.

Dokładnie przy tej samej ławce Bąbel powiedział mi, że Dziadek nie żyje. Że zaczęło mu odwalać, że się skończył. Że przyjeżdżał do starych kumpli, z solidną czterdziestką na karku, kolejną przepitą kobietą, i pieprzył kocopoły. Machał rękami, rechotał. Nie wyglądał dobrze. Twarz miał pooraną, oczy rozbiegane. Dres brudny, poszarpany. Niczym wyjęty wprost z gardła minionego czasu. Jednak czas się skończył, kiedy podczas kolejnego już razu, gdy jej przypierdolił, wbiła mu nóż w żebra aż do rękojeści.

Na początku było Getto, gdy go jeszcze nie było, była góra z piachu, życie w jego miejscu. A na końcu był dół. Schodzimy do niego wszyscy, opatuleni śmiercią, niczym dziecięca nóżka bucikiem. Bąbel mi też mówił, że żaden z Dziadka kumpli nie poszedł zobaczyć, jak zszedł do niego jego trup.

Maciej Kulis (ur. w 1985 r.) – poeta i prozaik. Mieszka w Szczecinie. Wydał tomy poetyckie: Wodny świat (2019, III Nagroda w XVI Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Artura Fryza na najlepszą debiutancką książkę poetycką) oraz Zona (2021).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content