ROMAN CIEPLIŃSKI
Do góry nogami
[fragment powieści (początek)]
Wszystkie moje „nowe życia” zawsze okazywały się ciągami dalszymi starego. Postanowiłem wreszcie z tym skończyć. Urżnąłem się z radości. Rano obudził mnie głos matki: wstawaj, pijaku, wstawaj, czas do pracy.
Idąc ulicą, chciałem ominąć żebraka i zderzyłem się z kimś z naprzeciwka, kto również chciał go ominąć. Tak połączyła nas serdeczna przyjaźń.
Dlaczego nieszczęścia bywają czasem źródłem zadowolenia, budujących refleksji, a nawet pychy? Nic tak ludzi nie cieszy, jak cudze potknięcia. Zawsze więc, ilekroć spotykam bliźnich, snuję opowieści o moich klęskach, by po chwili na ich chmurnych obliczach dostrzec promyk nadziei.
Odkrycie, którego dokonał niechcący, poraziło go: tylko w skrajnym napięciu, a może i cierpieniu, doznawał szczęścia bycia naprawdę sobą. Sam siebie traktował jak obcą osobę, wartą wyśmiania i pogardy.
W nagrodę za bycie miernotą osiągniesz sukces. Nie każda miernota to jednak dostanie. Jedynie miernota — wyjątkowa.
1.
Biblioteka znajdowała się przy bocznej ulicy, która kiedyś miała jakaś nazwę, a po zamknięciu całego, niegdyś wojskowego, kwartału i stworzeniu tam miasteczka akademickiego stała się po prostu bezimiennym pasażem. Budynek z czerwonej cegły był dość duży, czterokondygnacyjny, zwieńczony potężnym dwuspadowym dachem. Ani w pasażu, ani na małym placu przed wejściem nie było nikogo. Podobnie było wewnątrz. Wszedłem po szerokich kamiennych schodach pamiętających pewnie połowę XIX wieku na poziom parteru. Uderzyła mnie od razu ogłuszająca cisza sącząca się ze wszystkich zakamarków tego budynku, w tym także z wielkiego holu, nad którym widniał napis „Szatnie i toalety”. W czasach mojej młodości, kiedy w takim sąsiedztwie tworzono palarnie, było to miejsce chyba najbardziej gwarne. Teraz nie było tam nikogo. Wszedłem głębiej, by się upewnić. Pusty odgłos moich kroków odbił się od ścian. Nie było nawet szatniarek. Miejsce, do którego miałem się udać, znajdowało się na trzecim piętrze. Wchodząc po schodach, na pierwszym i drugim piętrze minąłem przeszklone wejścia wkomponowane w emanujące jasnym światłem szklane ściany biblioteki uniwersyteckiej wydziałów prawa i administracji oraz historii. Nie licząc regałów wypełnionych książkami, stały tam też jednoosobowe stoliki, dla tych, którzy chcą zrobić szybkie notatki albo przeczytać coś na miejscu lub nawet napić się kawy z automatu. Wszystkie stoliki były wolne, nie dostrzegłem również nikogo przy regałach. Na trzecim piętrze opatrzonym napisem: „Międzywydziałowa biblioteka filologii obcych” analogiczna przeszklona ściana świeciła bardziej subtelnym światłem. Tuż za nią, po drugiej stronie, niczym recepcjonista w hotelu lub stróż-zakonnik w klasztorze siedział bezbarwny, wypruty z emocji, ugrzeczniony do absurdu młody człowiek. Wyglądał, tak jakby wyciśnięto z niego wszelkie emocje. Oceniłem go może pochopnie, ale wydał mi się od razu cwaniaczkiem. Na mój widok zerwał się jednak z miejsca, jakbym był kimś wyjątkowo ważnym, i stanął za pulpitem, lekko pochylając się w moją stronę, co odczytałem jako wyraz udawanego zadowolenia z powodu wizyty czytelnika.
— To książka, nawiasem mówiąc, zupełnie nieznanego autora, którą znalazłem na ulicy. Należy chyba do państwa? — powiedziałem.
Bibliotekarz był wyraźnie zaskoczony, że ktoś zwraca do biblioteki książkę. Sam, być może, przechodząc obok niej, a nawet widząc pieczęć biblioteki, kopnąłby ją, a może i wrzucił do śmietnika.
— Bardzo panu dziękuje. Rzeczywiście, to nasza książka — dodał, oglądając pierwszą stronę, na której widniała pieczęć i sygnatura.
— Czy mogę się rozejrzeć? — zapytałem.
— Proszę bardzo — odpowiedział swoim ugrzecznionym tonem, choć, jak mi się zdawało, w kąciku ust dostrzegłem grymas drwiny.
Po prawej stronie, aż do ściany, za którą kończył się budynek, stały długie rzędy regałów z książkami, pomiędzy którymi ustawiono też zielone sofy i solidne stoły. Za plecami bibliotekarza zlokalizowano księgozbiór, na który składały się głównie słowniki, encyklopedie, katalogi oraz archiwum prasy angielskiej, amerykańskiej, niemieckiej, francuskiej i rosyjskiej. Stamtąd również kłuła w uszy cisza. Ruszyłem w lewo. Minąłem regały z literaturą angielską i amerykańską, i znalazłem się w części przylegającej do ściany z oknem, za którym rozciągał się widok na jasno oświetlony porannym słońcem zupełnie pusty uniwersytecki płac i równie bezludny ogród po drugiej stronie pasażu, który kiedyś był ulicą i miał jakaś nazwę.
W części biblioteki zajmowanej przez filologów obcych z pewnością, z wyjątkiem samego bibliotekarza, nie było nikogo. Najprawdopodobniej nie było nikogo również na dolnych piętrach. Podszedłem do jasnozielonej sofy stojącej obok półki, na której ustawiono w pionie książki ostatniej noblistki w dziedzinie literatury, Annie Ernaux. Wziąłem do ręki nowiutką, pachnącą jeszcze papierem i farbą drukarską książkę, i zaginając wolumin, puściłem kartki w ruch. Kartki cicho zafurkotały. Siadłem na sofie. Była chyba nieużywana, nieskazitelnie czysta, pachniała ciągle nowością i była bardzo wygodna. Pomyślałem od razu, że można tu spędzać czas w komfortowych warunkach, ciszy, spokoju i w dobrym towarzystwie (uogólnienie to jednak dość ryzykowne); w każdym razie ludzie z tego towarzystwa zamknięci już byli między okładkami książek. Byłem w części biblioteki z literaturą francuską. Przesuwając wzrok od regału do regału, zwróciłem uwagę, że książki francuskie mają zazwyczaj grzbiety białe lub bardzo jasne; szare, kremowe lub beżowe. Do rzadkości należała czerwień lub czerń. Niemal szaleństwem było szukać wśród tych tysięcy wydawnictw pozycji z grzbietem granatowym czy zielonym. Problem był bzdurny, ale intrygujący. Doszukiwać się jednak głębszego sensu w tym, że francuscy wydawcy wolą jasne kolory okładek (z jakich powodów? Czy ciemny grzbiet książki wpływa negatywnie na decyzje czytelników? Czerń mówi — nie czytaj mnie, biel — czytaj?) byłoby pewnie idiotyzmem, choć nie wykluczałbym tu udziału podświadomości. Zapadając się coraz głębiej (w sensie dosłownym i przenośnym) w tej uniwersyteckiej sofie, robiłem zewnętrzny przegląd publikacji epatujących bielą okładek, rzadko okładek sugerujących konkretną treść, powściągliwych i skromnych. W przeciwieństwie do książek polskich, których okładki często krzyczą, eksplodują formami, kolorami, a czasem i nawet czymś dużo bardziej dosłownym lub wulgarnym. Co nie oznacza, że nie spełniają swojej roli.
Z jednej strony panowała tam cisza i spokój, z drugiej — cisza zwiastująca coś złego, wzbudzająca niepokój. Jako dziecko najbardziej bałem się nie bomby atomowej, która pali, burzy i rozwala wszystko lecz bomby neutronowej, która tylko zabija, zabija żywe organizmy, pozostawiając świat, świat bytów nieożywionych; minerałów, metali i tworzyw (dziś powiedzielibyśmy, że również świat sztucznej inteligencji). Bałem się świata bez ludzi bardziej może niż samej śmierci.
Wyjąłem jedną z książek, z jasnym grzbietem oczywiście, i po przewertowaniu kilku stron stwierdziłem, że z pewnością nikt nie tylko jej nie czytał ale nawet nie zaglądał do niej. Wziąłem następną. Wniosek był podobny. To samo dotyczyło trzeciej i kolejnych kilkunastu. Byłem w bibliotece książek, których nikt nie czytał. To idealne miejsce dla mnie, pomyślałem. Są tu wygodne sofy w dyskretnie ukrytych za regałami boksach. Kamer jest stosunkowo niewiele i znajdują się jedynie w środkowej części sali oraz w wejściu i nad pulpitem bibliotekarza. Można tu więc odpocząć od zgiełku redakcji, telefonów, natrętów, wariatów prasowych i pieniaczy, a nawet zdrzemnąć się, wyciągając nogi na wygodnej sofie.
Ruszyłem w stronę wejścia i stanowiska bibliotekarza, które, prawdę mówiąc, przypominało trochę hotelową recepcję.
Mijałem puste korytarze labiryntu między regałami pełnymi książek, których nikt nie czytał (a może po prostu wyciągałem zbyt pochopne wnioski?), stoliki z martwymi komputerami i lampami ze zwisającymi kloszami niczym kielichami kwiatów. Po prawej stronie, co dwa, trzy regały, wyłaniało się rytmicznie kolejne okno na ulicę P., skąd docierał stłumiony odgłos przejeżdżającego właśnie tramwaju. Nagle poczułem na sobie ciężkie i świdrujące spojrzenie. A więc ktoś tu jeszcze był, nie licząc bibliotekarza i mnie. Odruchowo spojrzałem w lewo. W rogu sali, na wysokości działu z literaturą rosyjską, na małym bibliotecznym krzesełku siedział N. i patrzył na mnie tak samo zdziwiony mną w tym miejscu jak i ja — nim. Pamiętam, że od razu przyszło mi do głowy to skojarzenie: przypominał pająka czyhającego na swoją ofiarę.
*
Z ciemnoszarego nieba, które jak betonowa kopuła zawisło nad S., z niewielkimi przerwami, od dwóch dni, sączył się drobny deszcz, właściwie już mżawka. Zza okna dochodziły odgłosy przejeżdżających tramwajów. Komputer, kiedy włączało się chłodzenie, przez chwilę szumiał, po czym znowu zapadał w stan uśpienia. Niewątpliwie wymagał interwencji fachowca. Kawa stawiała mnie do pionu po prawie bezsennej nocy. Zastanawiałem się nad źródłem dziwnych zachowań, czy inaczej rzecz ujmując — nagłego przypływu rozsądku o nieznanej mi bliżej logice, a może po prostu zwykłego obłąkania N. Nie znajdowałem odpowiedzi na pytanie — czy N. to cyniczna świnia, czy po prostu zwyczajny wariat.
Zadzwoniła komórka. Zaskoczenie. To był F., z którym kontakt straciłem ponad dwadzieścia lat wcześniej. Niektórzy twierdzili, że był oszołomem (w tamtych czasach to było często używane słowo). Polska pełna była wówczas oszołomów, wariatów, ludzi śmiesznych, fantastów, nieodpowiedzialnych i takich, których koniecznie należy ośmieszyć z różnych powodów dla ich własnego dobra i dla dobra kraju. A największymi oszołomami byli wówczas ci, którzy mówili „prawdę”. Określenie to oznaczało człowieka dziwnego, ograniczonego fanatyka, kogoś, kogo należy wykluczyć, katolika, wariata, najczęściej — „prawicowego oszołoma”. Wszyscy byliśmy wówczas trochę świrami i — jak mi się wydaje — nie do końca potrafiliśmy odróżnić to, co jest śmieszne, podłe i głupie od tego, co jest poważne, uczciwe i mądre. Takie to były czasy.
F. zapamiętałem jeszcze z jednego powodu. Zdarzało nam się razem imprezować w czasie studiów. Przed oczami stanęła mi raptem scena, gdy w pokoju na trzecim piętrze akademika trzymałem F. za ręce. Wisiał za oknem i szukając nogami oparcia na ścianie, próbował z moją pomocą wejść przez okno do środka. Głupi, wymyślony po pijanemu pomysł, by wejść do pokoju kolegi przez dach akademika. Ale rynna i piorunochron okazały się mało pewnymi sposobami dotarcia do celu. Spałem. W pewnym momencie obudził mnie potworny hałas i tubalny głos zza okna. To F., trzymając się gzymsu, uderzał nogami o okno mojego pokoju. A potem zsuwał się powoli, trzymając piorunochronu. Ale zsunął się za daleko. Wtedy zaczął krzyczeć. Kiedy otworzyłem okno, wisiał już z głową na wysokości parapetu. Zapytałem, czy może mi podać rękę, oczywiście tylko jedną (bałem się że spadnie). Powiedział, że tak. Wtedy mocno go chwyciłem, opierając się o ścianę i framugę okna. F. tymczasem szukał oparcia nogami. Był za ciężki, bym mógł go wciągnąć. To był wysoki facet ze sporym brzuchem. Na dodatek pijany. Wtedy, obudzony hałasem, do pokoju wbiegł G. Razem wciągnęliśmy F. do środka.
Było po pierwszej w nocy. Już nie spaliśmy do rana. Piliśmy i rozmawialiśmy o tym, jak to dobrze będzie żyć po upadku komuny, która to rozkładała się na naszych oczach.
To zresztą nie był pierwszy raz, kiedy wpraszał się niekonwencjonalnie. Innym razem odwiedził mnie nagle i niespodziewanie dekadę po studiach, już w wolnej Polsce, gdy mieszkałem w C. Spałem wówczas z siekierą koło łóżka, bo w okolicy było mnóstwo włamań do domów, nawet podczas snu lokatorów. Przyjechał w nocy i dobijał się do drzwi od ogrodu. To nie był dobry pomysł. Niewiele brakowało, a półprzytomny, w półśnie, z siekierą w ręku rąbnąłbym go w łeb jak pospolitego przestępcę. To nie były spokojne czasy, a tym bardziej okolice. F. był już po rozwodzie. Na temat swojego małżeństwa nie chciał rozmawiać. Co ja właściwie o nim wiedziałem? Tak naprawdę niewiele. Ktoś mi opowiadał, że żona wywinęła mu niezły numer. Kiedyś, kiedy wracali z jakiejś imprezki rodzinnej, zniknęła na stacji benzynowej i już więcej, aż do rozwodu, jej nie widział.
Umówiliśmy się na spotkanie jeszcze tego samego dnia. Tymczasem sprawa wariactwa N. nie dawała mi spokoju, jeśli to właściwe określenie, które może opisać zachowanie kolegi z firmy, który „był już śmiertelnie chory i raptem ozdrowiał”, a później „nagle stracił hamulce, skrupuły i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce”. Dla większości zespołu stał się po prostu zwykłą „kanalią i złodziejem”. Niektórzy jednak nie mogli w to uwierzyć, nadal mu ufali, nie wierząc faktom, słusznie poniekąd koncypując, że fakty nie oddają rzeczywistości, w stosunku do której też trzeba mieć dystans, bo często nie jest taka, jaką ją widzimy. N. był przecież przez lata podporą firmy, autorytetem o nieskalanej niczym opinii, no może z wyjątkiem tego, że miał epizod polityczny w czasach słusznie minionych, kiedy to w stanie wojennym wstąpił do partii. Dziwnym trafem ludzie mu tego jednak nie wypominali, uznając, że takie to były czasy… Niektórzy mówili, że umiał kłamać jak nikt, co też można by poddać w wątpliwość. Bo czy ktoś go przyłapał na kłamstwie?
Mieliśmy się spotkać w barze na drugim końcu S. Nie wiem, dlaczego F. chciał się spotkać akurat tam, a nie gdzie indziej. Później się okazało, że był to przypadek znaczący.
Nagle przed maską mojego auta przebiegł młody człowiek. Samobójca? Otworzyłem okno, bo chciałem mu przekazać ważny komunikat. Ale zobaczyłem w nim samego siebie. Ile razy sam tak ryzykowałem? Skrzywiłem się z dezaprobatą, a on bezczelnie odwzajemnił mi się tym samym.
Generalnie, z pewnymi wyjątkami, piesi to ludzie źli, bezmyślni i złośliwi. Oni tak naprawdę udają, że nie widzą i wchodzą wprost pod koła. Mają prawo, więc z niego korzystają. Niektórzy kierowcy z całego serca nienawidzą pieszych za tę ich „beztroskę”. Sam do nich należę. Nie lubię w związku z tym też samego siebie, bo pół życia spędzam za kółkiem i pół jako pieszy. Najbardziej znienawidzeni są jednak rowerzyści; nienawidzą ich i piesi, i kierowcy.
Kelnerka, u której złożyłem zamówienie, mieszkała przy tej samej ulicy B. co ja. Mijaliśmy się prawie codziennie. Narzekała na swoją pracę. Okazała się polonistką, która porzuciła swój zawód, bo — nad czym ubolewała — w szkole normalny człowiek pracować już nie jest w stanie. Szkoły są pełne debili i potworów wpatrzonych w ekrany smartfonów, na których oglądają patostreamy. Jeszcze gorsi są ich rodzice; to grupa pełna kretynów uważających własne pociechy za geniuszy. Nauczyciele za to — to ludzie bez skazy, idealiści, którzy poświęcają się dla społeczeństwa za marne grosze. Do pewnego stopnia się z nią zgadzałem, choć nauczyciel w naszym kraju to osobny temat. Była dość ładna ale z daleka widać było, że to nauczycielka, kobieta nie do życia. Dałem jej do zrozumienia, że może zatrudni ją moja firma.
— A czym się pan zajmuje?
— Niczym poważnym — odpowiedziałem.
Była wyraźnie zainteresowana. Najprawdopodobniej zawsze marzyła o takiej pracy. Nie chciała być kelnerką ani zajmować się gramatyką czy literaturą, lecz w końcu czymś normalnym, czyli niczym poważnym. Co jej przyszło do głowy? Dziennikarstwo, nierząd, polityka?
To nie było piętnaście minut. W międzyczasie zadzwoniłem do znajomego informatyka, który ma jednoosobową firmę o ironicznej nazwie — Regionalne Centrum Informatyki. W końcu każdy człowiek to jakieś „centrum”. Ale głos w słuchawce informował: „Niestety, wszyscy nasi konsultanci są obecnie zajęci”. Spaliłem kilka papierosów. W końcu pojawił się F. Niewiele się zmienił. Trochę posiwiał.
— Mam dla ciebie wycieczkę last minute — zaczął. — All inclusive, wszystko opłacone, hotel cztery gwiazdki.
— Żartujesz?
Zaśmiał się
— Nie. Sam bym to zrobił, ale coś mi wypadło… Trzeba zawieźć pewien drobiazg do K.
— To poważna sprawa, skoro „pewien drobiazg” trzeba zawieźć osobiście, a nie na przykład wysłać pocztą kurierską.
— Ja jestem tylko pośrednikiem.
— Mogę wiedzieć, co to jest?
F. otworzył torbę zamykaną na zamek z szyfrem i wyjął małą, zawiniętą w szary papier paczkę.
— A co jest w środku?
— Nic groźnego. Plik zapisanych kartek.
Zgodziłem się może z podobnych powodów, z powodu których żona F. rozstała się z nim, a jej siostra postanowiła najkrótszą drogą dotrzeć do Chrystusa. W każdym razie zgodziłem się.
Prawdę mówiąc, zawsze chciałem pojechać do S., gdzie w wysokich górach znajdowała się urokliwa miejscowość — K.
Roman Ciepliński (ur. w 1965 r. w Szczecinie) – prozaik, malarz, eseista, dziennikarz. Mieszka w Szczecinie. Od 2019 roku prezes szczecińskiego okręgu Związku Polskich Artystów Plastyków. Od 2020 roku prezes zarządu i redaktor naczelny „Kuriera Szczecińskiego”. Publikował m.in. w: „ArsForum”, „eleWatorze” i „Formacie”. Wydał powieści: Diabelski młyn (2011), Nikt (2013), Śnieg i mgła (2018), Ukryte myśli (pierwsza część dyptyku „Maszyna do pisania” 2020), Życie zastępcze (druga część dyptyku „Maszyna do pisania”, 2021), Schyłek (2022).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved