Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

ankieta ANDRZEJA ŚNIOSZKA — odpowiada KRZYSZTOF BIELECKI

Byliśmy i jesteśmy indywidualistami

Andrzej Śnioszek: W latach 70. i 80. był Pan aktywnym uczestnikiem życia literackiego. Jak po latach interpretuje Pan skalę zamieszania wokół „prozy nowych nazwisk”? Większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane.

Krzysztof Bielecki: O latach 70. wiele nie powiem. Urodziłem się bowiem w 1960 roku. Debiutowałem w „Nowym Wyrazie” w 1980 roku. Obok istniał „Almanach Literacki »Iskier«”. „Twórczość” była progiem oczywiście najwyższym. Koniec lat 70. upływał pod rosnącym gwałtownie uznaniem dla Iwaszkiewicza. Były też inne nazwiska. Skądsiś przybywał niejaki Stachura. I skądsiś dobywały się głosy jakichś Gombrowiczów czy Miłoszów. Jednak koślawość tamtych dni nie przynosiła oczekiwanej dyskusji literackiej. Uczęszczałem do kutnowskiego liceum, gdzie czytało się obowiązkowo „Życie Literackie” i „Kulturę” oraz jeździło do teatrów warszawskich, łódzkich i toruńskich.

Pisarze, których ma Pan na myśli, w większości zginęli; nie wiem, czy nie na własne życzenie. Może zabrakło im konsekwencji, pomysłów? Nie chcę tego oceniać. Zderzyły się dwie epoki (dwie płyty tektoniczne) i wielu poległo.

AŚ: Jedną z centralnych postaci literatury tamtych lat był Henryk Bereza. Czy zetknął się Pan z nim osobiście? Jak go Pan zapamiętał?

KB: Henrykowi Berezie spodobały się moje opowiadania. Szybko debiutowałem w „Twórczości”, a później wydałem dwie książki: Fistaszka w „Czytelniku” i Nie ma czarów, nie ma aniołów w „Iskrach”. Henryk istotnie ciekaw był żywego pisarza; jak mówi, jak się uśmiecha, jak gestykuluje — czy z tego może się brać jego pisanie. Dla niego piszący był poruszeniem, zjawiskiem dynamicznym, wchodzącym w jakiś świat i wychodzącym z niego. Wcześnie się poznaliśmy, w pierwszej połowie lat 80. Często zachodziłem do Henryka. Uważnie słuchał, przyglądał się, miał mnóstwo cierpliwości do wszelkich mniej lub bardziej udanych wynurzeń. Z biegiem lat słuchał być może mniej, a więcej mówił sam, ale w przypadku naszej znajomości proporcje zachowywaliśmy godnie; nie było pola konfliktu. Na pewno nie spotykaliśmy się codziennie; nie chodziłem do kawiarni „Czytelnika”. Henryk bywał natomiast częstym gościem Bugajskich (gdzie i ja z żoną chętnie się pojawiałem). Bugajscy mieszkali w Brwinowie, a my w Podkowie Leśnej. Po naszej przeprowadzce do Michałowic (znacznie bliżej Warszawy) Henryk lubił przyjeżdżać do nas do domu. Zawsze z czerwonym winem i torcikiem wedlowskim. Czuł się u nas swobodnie; chętnie wspominał dawne dzieje; podkreślał, że żyje niezwykle szczęśliwie; czasem wybieraliśmy się razem (na koniec wizyty) do teatru. Za czym akurat Henryk nie przepadał. Jak za wszystkim innym, co nie było książką.

AŚ: Jaki jest Pana stosunek do konceptów historyczno- i krytycznoliterackich Berezy? Pytam zwłaszcza o antynomię „języka martwego” i „języka żywego”, który według Berezy cechował prozę „rewolucjonistów”.

KB: Henryk, w takiej Francji na przykład, miałby zupełnie inną, znacznie wyższą pozycję. Ani on sam, ani inni nie umieli jego oryginalności pokazać jako wartości. Henryk traktowany był jako osobliwość, dziwactwo. Czemu? Ano temu, że jego spojrzenie na literaturę, czasem może licytujące za wysoko, miało coś z widzenia estetyzującego. Nie to, o czym się mówi, ale też to, jak się mówi, było dla niego istotne. I to „jak” miało być wypadkową wyobraźni. Henryk był wyjątkowo rzetelny; uwielbiał piętrowe konstrukcje, wieloznaczności, podszycia, cienie, ironię, dowcip, cynizm. Język „wprost”, jeden do jednego, go nużył. On doskonale rozróżniał, co jest sztuką, a co jest pisaniem książki. I świetnie rozumiał, gdzie rodzą się autentyczne żywioły; gdzie jest wolność; gdzie jest tajemnica.

AŚ: Co Pana zdaniem spowodowało niemal zupełny czytelniczy i krytyczny odwrót od artystycznej prozy spod znaku Henryka Berezy i „Twórczości”?

KB: Inni krytycy (wszyscy przecież w sobie zadufani) nie mieli ochoty wgryzać się w Henrykowski sposób odczytywania dzieła i tym samym Henryka nobilitować. Spór trzech panów B. między literaturą, powiedzmy, mimetyczną a tą poszukującą rzeczywistości nie nabrał ciężaru, bo jednak zapatrywania Burka i Błońskiego okazały się w latach 90. dominujące; miały wzięcie. Księgarski rynek, rynek bezceremonialny, mimo zielonej serii PIW-u i „Akapitu”, nie zainteresował się szerzej dalece trudniejszymi w odbiorze pisarzami ze „stajni Berezy”. Zresztą „rynek” to pojęcie antyliterackie. Czasy się uprościły, czytelnicy łaknęli rzeczywistych historii, w tym i tego — co trzeba uszanować — jak minione lata wyglądały naprawdę. Na eksperymenty — trywializując — nie było miejsca. Ale jest i problem głębszy: w polskiej literaturze nie ma miejsca na wolne, nieposkromione pisanie; na, może i głupie, brnięcie w sztukę jako taką; bezpardonowe poszukiwanie czegoś nowego. Mnie odstręczają wszelkie porządki, dyscypliny, kanoniczność, granica. Polska (niech żyje patos!), w tym polska literatura, powinna, i to w wielu wymiarach, próbować się przekraczać. A nie czyni tego. Artyści popadli w kompleksy.

AŚ: Czy prozie „bereziaków” bliżej do modernizmu czy postmodernizmu? Niektórzy badacze widzą w Marku Słyku pierwszego w Polsce postmodernistę. Inni, jak choćby Włodzimierz Bolecki, bardzo niechętnie używają terminu postmodernizm, opisując literaturę XX wieku w kategoriach modernizmu.

KB: A niektórzy (jak Bugajski) pierwszego postmodernisty upatrują w Krzysztofie Bieleckim i jego opowiadaniach z „Nowego Wyrazu” (nie mówiąc o późniejszym Fistaszku) — i nie wiem, czy jest to szczególna przechwałka. Darowałbym sobie te -izmy. Czy one ratują tamtą literaturę, czy tym bardziej pogrążają w odmętach niepamięci? W prozie „bereziaków” dały ujście szaleństwa niczym nie skrępowanej wyobraźni, która niejako odżyła pod wpływem prozy iberoamerykańskiej, jej nieprawdopodobnego boomu w drugiej połowie lat 70. Nieco później zachwycano się Bulatoviciem, potem Pynchonem i Barthem. My wszyscy w tamtych latach byliśmy niemożliwie oczytani i spragnieni nie tego, co za oknem — stąd te karkołomne, już własne, wycieczki w głąb i pisanie intymizujące.

AŚ: Jednym z bardziej dotkliwych zarzutów wobec debiutujących w latach 70. i 80. prozaików był „socparnasizm”. Pojawiły się sugestie, jakoby pisarze celowo unikali wątków nieprzychylnych władzy, a co za tym idzie kolaborowali z Partią. Dzięki temu mogli publikować w obiegu oficjalnym. Czy w Pana opinii takie zarzuty były słuszne?

KB: To niesprawiedliwy zarzut. Mój Fistaszek czekał na wydanie w „Czytelniku” kilka lat. O tej epoce chyba jeszcze nie wiemy wszystkiego — ile było w niej krwi, a ile absurdu. Szanuję wszystkich, którzy wtedy protestowali, wychodzili na ulice. Jednak, czy literatura musi wychodzić na ulice i rzucać kamieniami, jest kwestią otwartą. Słowo, zdanie, myśl, którą chcesz w danej chwili napisać, przykleja się do ciebie nie do końca dlatego, że na świecie dzieje się coś złego. Literatura (a do mnie literatura się klei) nie zawsze chce być twoim sprzymierzeńcem w najpoważniejszych sprawach. Literatura nie zawsze chce być bohaterska. Było wtedy we mnie dużo mniej. Gdzie indziej szukałem wagi. Nie w proteście.

AŚ: Czy utrzymuje Pan kontakty z „młodymi prozaikami” tamtych dekad? Czy interesowały Pana ich dalsze losy?

KB: Raczej się mijamy, a szkoda. Chociaż znałem się bliżej z Jurkiem Łukoszem, Darkiem Bitnerem, Darkiem Foksem, chwilę z Andrzejem Tuziakiem. Czasem zamienię parę słów z Adamem Wiedemannem. Jednym powiodło się lepiej, innym gorzej. Nie stworzyła się wokół Henryka zwarta, gotowa grupa pisarzy. Byliśmy i jesteśmy indywidualistami; zbieraniną odrębnych spojrzeń, różnych pociągnięć i… odmiennych zaniechań.

Jednocześnie należy pamiętać o wielu z otoczenia Henryka, przynajmniej w części podzielających jego zapatrywania, których lepiej lub gorzej znam — że wymienię Leszka Bugajskiego, Janusza Drzewuckiego, Pawła Orła, Tadeusza Komendanta, Piotra Müldnera-Nieckowskiego, swego czasu Jana Tomkowskiego.

AŚ: Nad czym pracował Pan w ostatnich latach?

KB: Nie piszę intensywnie. Staram się więcej myśleć niż pisać. W roku 2015 ukazała się Przepaść, w 2019 Nóż, a w tym roku, również w PIW-ie, Zsunęła się z krzesła. Ciennik. Publikuję także eseje: w „Twórczości” i „Frondzie Lux”.

styczeń 2019 / grudzień 2023

Krzysztof Bielecki (ur. w 1960 r. w Płocku) — prozaik. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Łódzkim. Debiutował w 1980 r. na łamach miesięcznika „Nowy Wyraz”. Laureat nagród literackich: im. Wyspiańskiego i Piętaka. Opublikował książki: Nie ma czarów, nie ma aniołów (1987), Fistaszek, czyli nadzwyczajna księga czynów Fistaszka oraz dziwów arcygłupich. Powieść tylko dla dorosłych (1987), End and Fin Company (1992), Gagatek a sprawa polska (2005), Przepaść (2014), Nóż (2019), Zsunęła się z krzesła. Ciennik (2023).

Andrzej Śnioszek (ur. w 1987 r.) – absolwent filozofii i polonistyki. Do niedawna próbował obronić doktorat dotyczący Henryka Berezy. Autor artykułów o Donacie Kirschu, pisarzu najbardziej znanym spośród zapomnianych. Wiceprezes Fundacji Józefa Świdra; na co dzień wychowawca w świetlicy środowiskowej.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content