Skip to content

KAZIMIERZ BRAKONIECKI

Zeszyt Gotlandia. 3

WTOREK, 13 III 2001, powrót o godz. 17.00

Na mieście nie wypatrzysz za dużo mężczyzn. Staruszki i dziewczynki ze szkolnymi plecakami. Znalazłem tanią restaurację „Restaurant Brynken”, a w niej mężczyźni. Gdzie oni pracują? Jestem cudzoziemcem niemym, głuchym, skazanym na domysły. Moi Goci, gdzie jesteście? W robocie, darmozjadzie. Na wyprawie za morze i na wschód.

Autobusem na północ wyspy i z powrotem (cel to Farösund). W pobliżu Visby ziemia uprawna, im dalej na północ tym bardziej kamienista, nieużywana. Kamieniołomy, cementownie. Skansen, a w nim drewniane i słomiane chaty oraz wapienny menhir gotlandzki. Niedaleko wybrzeża las bardziej rachityczny (wiatry), natomiast w centrum wyspy lasy pełniejsze, sosnowe, jałowcowe, liściaste, brzeziny. Jeziorko. Monotonna i skromna przestrzeń. Nieduże kościoły z wapienia: jednonawowe z prezbiterium. Największy i najpiękniejszy w Bvo. Cudowne okna romańskie z kolumienkami pośrodku. Silite nad morzem — ogromna cementownia, która swoimi mackami dosięga portu. Niskie, kamieniste plaże, w które wchodzi niezdarnie sosnowy zagajnik. Spokojna zatoczka to Kappelshamn. Kolejny sosnowy lasek. Roboty leśne. Chłopiec podnosi do czoła rękę i patrzy na przejeżdżający autobus. Mijają nas szkolne autobusy, niedużo osad czy pojedynczych zabudowań. Ludzie ubierają się przeciętnie, podobnie jak u nas. Często nie mają na głowach czapek, ale na dłoniach mają grube rękawice. Wszędzie rowery. Odległości są niewielkie. Z Visby do Farösund 55 km, a całość to około 120 km z południa na północ, szerokość nie przekracza 50 km. Brzegi w większości (przynajmniej ja tak dostrzegłem od strony zachodniej) są wysokie, chociaż w głębi ląd jest płaski, kamienisty, ziarnisty, wapienny. To największa wyspa na Bałtyku. Jej poddane erozji skały wapienne przyciągają uwagę. Nic dziwnego, że malownicze wybrzeże odwiedzały rzesze malarzy.

 

ŚRODA, 14 III 2001, wielkie, białe słońce

W nocy natchnienie, będą poetyckie listy z Gotlandii. Rano i wieczorem gimnastyka tybetańska, którą uprawiam od kilku miesięcy. Bardzo mi pomaga na bóle kręgosłupa. Czuję, jak ciepło rozlewa się po ciele, energia, jestem rozciągnięty, gibki, rozluźniony. Rano nagłe uczucie szczęścia. Coś zaczyna się dziać.

Bujny, zaangażowany w sprawy narodowe i społeczne szkocki poeta Hugh MacDiarmid: „Then are plenty of ruined buildings in the world but no ruines stones”. Na świecie pełno jest zrujnowanych budynków, ale nie ma ruin kamieni. Tak właśnie teraz czuję. Tym razem wędrówka w lewo od portu po wapiennych, pokiereszowanych skałach. Ucięte, jakby nożem. Klify, nawisy, spokojne morze, woda aż pod same skały, ze skał spadają wody, częściowo jeszcze zamarznięte. Tędy nie przejdę, zawracam i wspinam się na górę. Siedzę na głazie i piszę „okoliczne” wiersze. Takie dni natchnione „metafizyczną magią miejsca” kocham. Dają siłę i moc słowom z przestrzenni i czasu. Śmierć i życie. Miejsce i człowiek. Same żywioły naturalne, elementy podstawowe: woda, powietrze, ziemia, kamienie, zjawiska meteorologiczne, księżyc, słońce. Niewiele wiem o tej wyspie, nic o tutejszych współczesnych ludziach, ale wnikam intuicyjnie w naturalną i kulturową przestrzeń, będąc uważnym doświadczeniem biologiczno-metafizycznym, odpowiadającym na zew głębokiej przestrzeni-czasu, na zwyczajną niezwyczajność spektaklu życia widzialnego. Przepełnia mnie doświadczenie pełni i pustki, ponieważ jednocześnie czuję wieczność tej chwili i tego miejsca, a zarazem jego nietrwałość, przemijalność, nicość. Geopoetyka konkretu metafizycznego. Eschatologia chwili.

 

CZWARTEK, 15 III 2001, zachmurzenie

Kolejne błyski poetyckie. Będę je poprawiał po powrocie, teraz mam tylko poddawać się tym falom inspiracji.

Z wywodów Toynbeego: pewnik, że wszystko przemija, człowiek w orzekaniu o rzeczywistości najczęściej się myli, a już na pewno co do przyszłości; cywilizacje są śmiertelne (Valéry, Spengler, Zdziechowski itd.): „że pod kwiatami nie ma dna / to wiemy wiemy” (Czechowicz). Jaka stąd lekcja dla współczesności, która zdaje się przynależeć do triumfującej demokracji Zachodu? Niby mamy koniec historii, bo cel został osiągnięty (Fukuyama), ale historia to rzeka niespodzianek, to ukryty i skryty wodospad. Polska coraz bliżej jest najlepszej sytuacji geopolitycznej w tysiącletniej historii. Brakuje nam jedynie członkostwa w Unii Europejskiej. A jeżeli chodzi o mnie samego? Nie jestem ani lewicowy, ani prawicowy. Nie jestem też fanem środka, ale po prostu humanistycznym i postępowym demokratą o inklinacjach pesymistycznych, bo za dobrze znam dzieje, aby nierozumnie i nieszczerze utwierdzać się w „wiecznym spokoju, rozrywce, dobrobycie”. Mój problem z Polską, z moją długoletnią dwubiegunową chorobą na polskość, jest problemem etycznym: chodzi mi o autentyczną wielkość człowieka metafizyczno-etycznego odnajdywanego w pojedynczym człowieku i wybranej przez niego wspólnocie etniczno-społecznej, a nie w determinizmie rasy, klasy, krwi oraz o historyczno-biologiczno-politycznej nienawiści.

Toynbee zarzuca historycznym Żydom, że nie rozpoznali w Jezusie Boga. Stary antyjudaistyczny zarzut kościelno-chrześcijański, który stał się dogmatem, upiorem, zarzutem, wyrokiem, który popchnął cywilizację zachodnią do pogromów, mordów, a w końcu do holocaustu. Jak bogobojni Izraelici mieli Jeszuę, tego buntownika, rabbiego z lewackimi papierami, uznać za Boga-Jahwe, skoro nie przywrócił im chwały, mocy, potęgi, a wręcz odwrotnie: został skazany na hańbiącą śmierć na krzyżu. Sekta rodzinno-przyjacielska, ta nazareńsko-jerozolimska, po śmierci Jezusa spokojnie zmarłaby śmiercią naturalną, wtapiając się w judaizm, gdyby nie fundamentalistyczne szaleństwo nawróconego Saula z Tarsu. Niezwykłe świadectwo budzącej się religii rewolucyjnej etyki to pierwsze listy św. Pawła, Ewangelie z radykalnie humanitarnym Kazaniem na Górze (początek komunizmu duchowego i społecznego). Zapominamy o tym, że pierwotne chrześcijaństwo było początkowo wyzwalającą z oków religią niewolników, kobiet, odrzuconych, proletariatu. podbitych ludów Cesarstwa Rzymskiego: tego klasowego, narodowego i społecznego marginesu. Żydzi sanhedrynu, a nawet faryzeusze, nie mieli nic wspólnego z tą rewoltą, należeli do klasy próżniaczej, z którą walczył prorok-mesjasz, hebrajski Jeszua, autentyczny rewolucjonista religijny.

Nad ogromnym wybrzeżem w deszczu. Schowałem się pod urwiskiem klifu w takiej malutkiej jaskini. Przez lata obsesyjnie wyobrażałem sobie śmierć samobójczą właśnie w takiej grocie-jamie z widokiem albo na ocean, albo na inne szczyty. Zszedłem, gdy przestało padać i dotarłem ponownie do miejsca, w którym klif zbliża się tak bardzo do morza, że nie mogłem dalej iść plażą. Powrót z przykucaniami poetyckimi, tzn. z notowaniem wierszy: „W pieczarze klifu morza starowier…” albo „Czego chcesz ode mnie morze za twe hojne dary…”, albo: „Kamień połyka kamień i wydala kamień…”. I jeszcze: „ Z wody powstałem i w wodę się obrócę…”.

 

PIĄTEK, 16 III 2001

Autobusem do Burgsvik, południowy zachód wyspy tam i z powrotem. Płaski brzeg, więcej sosnowych lasów i gorszej gleby. Na pastwiskach pojedyncze konie przykryte kocami. W autokarze starcy i szkolna młodzież. Nikt na mnie nie zwraca uwagi. Jestem w brązowej kurtce ze skóry rodem z Wiednia i brązowym kaszkiecie. W Visby po powrocie zaglądnąłem do sklepu z alkoholem, ponieważ jedynie w takich specjalistycznych sklepach Szwedzi mogą kupić alkohol. Co za bogata oferta win! Ceny już od 55 koron. Klientów sporo, jest po pracy (chyba). Znów pisanie na kolanie: „Przelewające się z pustego w próżne zachłanne morze…”.

 

SOBOTA, 17 III 2001, ochłodzenie

Pisanie szybkich, realistycznych scenek z życia prozą — nie wiem dokąd mnie to zaprowadzi. Rodzaj zapamiętania. Żyję w takim podnieceniu, natchnieniu, że czuję się coraz bardziej wyczerpany. Wszystko leci z rąk, nie chcę z nikim rozmawiać, pisanie daje mi tyle szczęścia. Błogosławione napięcie twórcze, które, jeśli miałoby trwać długo, doprowadziłoby mnie do utraty rozumu. Dosłownie. Dlatego lubię (raczej zmuszam się?) uczestniczyć w codzienności, w życiu rodzinnym, aby mieć równowagę stanów.

W młodości poddawany byłem (sam się poddawałem?) trzem potężnym urazom z powodu definitywnej utraty Boga (przez lata „zostawiłem sobie” Pana Jezusa), strachu przed śmiercią, kłopotów z cielesnością (od manichejskiego poczucia grzechu, złej materii po… przedwczesne wytryski). Teraz to nie są ani moje obsesje, ani nieprzerobione traumy. Moje „poczucie tragiczności życia” nie wywodzi się ze struktury świadomej i podświadomej neurotycznej osobowości, ale z metafizycznego i historycznego doświadczenia zła, brutalności, bezsensu konkretnego życia i świata. Jednak katolickie chrześcijaństwo silnie dotknęło moją strukturę podświadomą, emocjonalną, rytualną. Jeżeli chodzi o „Boga”, to szybko pozbyłem się wiary w Boga-Stwórcę-Ojca, którego uznałem za wcielenie Boga-Diabła. Jakby powiedział Mickiewicz: Cara. I tyle. Jedyne co mnie przez lata osobiście dotyczyło, związane było z intymnym, głębokim doświadczeniem istnienia człowieka-boga, czyli Boga-Jezusa, z którym miałem autentyczny kontakt duchowy, który początkowo symbolizował Syna zdradzonego przez Ojca. W ostateczności Jeszua stał się „ludzkim w całości” buntownikiem, rewolucjonistą, takim lewacko-latynoskim Chrystusem z karabinem albo bardziej pokojowo — Chrystusem-Poetą.

Nie jestem ani gotowy, ani nie potrafię pisać długich form, aczkolwiek w poezji uprawiam cykle oraz reportaż liryczny (np. poemat Tożsamość). Zazdroszczę prozaikom. Moja witalność jest wytryskiem poetyckim, a nie penetracją „prozaiczną”.

Poeta z Australii Les Murray: „Poezja jest katolicka z natury, a proza — protestancka”. Nie rozumiem tego aforyzmu. Może być i odwrotnie? Bzdurny, arbitralny groteskowy wręcz podział. Istotą poezji nie jest jej „wyznawczość”, a może chodzi o zawartość głębszą: poezja jest z natury irracjonalna, metafizyczna, a proza racjonalna, empiryczna? Ale to też do obalenia.

 

NIEDZIELA, 18 III 2001, chłodno, przelotny śnieg, przelotne słońce, północny wiatr

Spacer daleki poprzednimi tropami nadbrzeżnymi. Wysoko liczne samoloty pasażerskie. Chcę wychodzić temat do napisania, skupiony jak rzadko. Patrzę, widzę na zewnątrz i do wewnątrz. Coś w rodzaju marszowej kontemplacji. Po powrocie obawy, że to, co piszę, to czysta grafomania, napady szału, za łatwo mi to idzie (psychicznie do tego „płodnego wyjazdu” przygotowywałem się tygodniami w zapracowanym Olsztynie).

Wieczorem pierwsza większa rozmowa: Litwin mówiący po polsku to Eugeniusz Ališanka, prosi mnie o pomoc w lepszym zrozumieniu kilku fragmentów w wierszach Herberta. Nie jest to mój poeta, wolę Miłosza o niebo, ale nie szkodzi, może w czymś pomogę. Szkoda, że być może najwybitniejsi poeci XX stulecia, Leśmian i Białoszewski, nie są przetłumaczalni na obce języki.

 

PONIEDZIAŁEK, 19 III 2001, słońce, nocą śnieg, teraz jasność, wiatr północny

Powrót z wyprawy nad morze, tam pod ten ostry klif o godz. 17.00; zaglądałem w drodze powrotnej do księgarni, więcej ładnych twarzy na ulicach, przelotny drobny śnieg, drzemka, pisanie nowej scenki z życia do północy… Czy to będą Monady? A może Historie bliskoznaczne? Głosy przeze mnie mówią i domagają się spisania. Tak już kiedyś u mnie było, ale dotyczyło rodziny (znanej i wyobrażonej). Te głosy są z Olsztyna, z mojej/naszej ulicy Jagiellończyka.

 

WTOREK, 20 III 2001, dochodzi 10.00, lekka zima, słonecznie

Noc wypełniona ludźmi, których opisuję w krótkich opowieściach-scenkach. Głosy w uchu. Zawsze w prawym. Jeden głos męski miał mi za złe, że go jeszcze nie opisałem, więc sam stworzył swoją „scenkę” dla mnie w mojej głowie.

Krótki spacer nad niebieskawe morze. Szum i huk. W zaciszu jest ciepło, słońce już pracuje. Na wietrze zimno. Kosy w ogrodzie botanicznym. Czerwone i czerstwe od wiatru twarze nielicznych spacerowiczek. Dwie dziewczynki w wełnianych czapkach przekomarzające się. Hałaśliwe, ale rzadkie samochody. Ledwo się mieszczą na wąskich uliczkach.

Godzina 19.30 — skończone, ostatnia scenka napisana. Dziwna i nieznana mi dotychczas logika pisania prozy (nawet takiej krótkiej), bo bohaterowie ożywają i wyrywają się spod mojej „władzy”, zaskakują mnie samego, ich losy nie są zaprogramowane… Jestem nimi zmęczony, to nie jest pisanie „zawodowe”, gdyż straciłem dystans (jako spontaniczny poeta).

 

ŚRODA, 21 III 2001, bezchmurnie

Wiatr słaby, lecz morze rozpędzone. Ponownie na klifowym brzegu. Wskakiwałem na głazy wrzucone w wodę, fale zalewały moje stopy, ale coś mnie ciągnęło do tych kamienno-spienionych odmętów. Po trzech godzinach fale się uspokoiły, a ja odczułem jak spada ze mnie napięcie. Wspiąłem się na klif i ruszyłem górą do miasta: zagajniki, nieużytki, gruntowe drogi.

Wieczorem tajałem od widoków i od presji pisarskiej. Wróciły natomiast obsesje i lęki przed nadchodzącą „jałowością i starością”, typowe dla okresu męskiego pokwitania, przed stopniowym zanikiem sił witalnych: poetyckich, zawodowych, seksualnych itp. Ale ironizuję zaraz, otrząsam się, wymyślam sensy, zadania, zabawy i sen przynosi ulgę.

 

CZWARTEK, 22 III 2001, więcej chmur i znowu wiatr, tym razem z północnego zachodu

Ponowna wyprawa nad klif, lecz tym razem górą i znacznie dalej. Kamieniołom. W sklepie kupiłem dwie butelki wina portugalskiego i chilijskiego. Lubię odmiany pinot noir albo merlot.

Czuję się jak wyżęty, mogę poświętować trochę. Nie przeczytam tego, co tak gwałtownie spisałem, dopiero po powrocie do domu. Teraz skupię się na bezpiecznych emocjonalnie wierszach o tutejszej tematyce.

Wypiłem z przyjemnością butelkę wina, czytając w wersji francuskiej esej szwedzkiego pisarza Svena Lindqvista: „Auschwitz był nowoczesnym, przemysłowym zastosowaniem polityki eksterminacji, na której od dawna opierała się europejska dominacja Europejczyków nad światem”. W jego wersji dwudziestowiecznej historii wojna ze słowiańskim wschodem zaczęła się latem 1941 roku, a pierwszymi zagazowanymi ofiarami Auschwitz byli Rosjanie!

Mała euforia pijacka i takie złowieszcze teksty!

 

PIĄTEK, 23 III 2001, bezchmurnie, zimniejszy wiatr od morza

Wymieniłem książki w biblioteczce, porozmawiałem z przemiłą szefową ośrodka, Lilą Pasternak, i poszedłem na przechadzkę po mieście. Dzisiaj widzę coraz więcej „prawdziwych wikingów”, chociaż najczęściej za kierownicą, a nie na chodnikach: masywnych, blondwłosych mocarzy. Jako turysta jestem zadowolony: stereotyp bałtyckiego wojownika potwierdza się. Para ptaków z nieznanego mi gatunku grzebie dziobami w płytkim dnie morskim. Czarny wierzch, spód biały, czerwone łapki i pomarańczowy, spiczasty dziób. Pomarańczowe oczka łypią pojedynczo na mnie „spode łba”. Przejrzystość przestworu, słońce, niebieskawe morze z odcieniami, zimne i odświeżające podmuchy. Po raz pierwszy dostrzegłem dwóch pijaczków, kilku lumpów, kilku punków — wszyscy bardzo grzeczni.

Słońce zachodzi na linii morskiego horyzontu na wprost białej katedry, która je gasi wieżami, gdy spoglądam na nią ze zbocza od strony wapiennych murów obronnych. Świątynia jest już ostygła, ciężka, jak korabl kamienny rzucony tutaj przez ogromną falę czasu. Nie przepuszcza resztek światła dziennej gwiazdy, która zsuwa się zmęczona w wody płodowe nocy.

Niskie domki i ich parterowe okna: na parapetach donice, świeczniki, gipsowe i fajansowe posążki, drobiazgi, muzealne wnętrza na pokaz, bez firanek. Nic nie świadczy o życiu mieszkańców. Ich też nie widać. To sezonowe, tzn. drugie domy mieszkańców Sztokholmu. W jednym zaledwie i to skromnym zauważyłem staruszkę w kuchni przy posiłku. Zadbane, pomalowane, smołowane. Wąskie uliczki i szerokie auta. Suną jak dawniej krowy z pastwiska. Pusto. Nad brzegami w dzień większy ruch biegających pań i panów: rower, jogging, chód. Gwizdy ptaka.

Kończę czytać Toynbeego: żaden z niego futurolog (zresztą to niemożliwe), 800 stron porządnej refleksji, chociaż czasami stronniczej. Reformacja, rewolucja francuska, rosyjska — budowanie nowych religii, kościołów na miejscu zwalonych.

 

cdn.

Kazimierz Brakoniecki (ur. w 1952 r.) – olsztyński poeta, pisarz, tłumacz poezji francuskojęzycznej, animator kultury, kurator wystaw sztuki polskiej XX wieku, współzałożyciel i jeden z liderów pisma, stowarzyszenia oraz fundacji Wspólnota Kulturowa „Borussia”. W latach 1995-2018 dyrektor samorządowego Centrum Polsko-Francuskiego Côtes d’Armor Warmia i Mazury w Olsztynie. Otrzymał m.in. nagrodę im. Stanisława Piętaka (1991), paryskiej „Kultury” (1996), Ministra Kultury (2002), Laur UNESCO (2007), Literacki Wawrzyn Warmii i Mazur (2008). Ostatnio opublikował: tom prozy Historie bliskoznaczne (2008); książki eseistyczno-podróżnicze: W Bretanii (2009), Dziennik berliński (2011), Notes kurlandzki (2017), Dziennik olsztyński (2022); dziennik literacki Cudoziemiec (2018) oraz tomy wierszy: Ciałość (2004), Europa minor (2007), Glosolalie (2008), Obroty nieba (2010), Chiazma (2012), Terra nullius (2014), Amor fati (2014), Obrazy polskie (2017), Erodotyki (2018), Twarze świata (2019), Oumuamua. Atlas wierszy światologicznych (2022), Lekcja poezji dla zaawansowanych (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content