JAKUB MICHAŁ PAWŁOWSKI
Siorbanie Wergilego [tryptyk]. 1 — Pisarz
I.
Pisarz patrzył znów, pisał, patrząc, czujny, światy budziły się, nie do końca jednak. Znów słyszał dziecko mówiące wierszem piętro niżej. Nigdy nie zszedł sprawdzić, nigdy, choć przecież takie dziecko to osobliwość, oczywiste, a jednak nie schodził. Mógłby spać jeszcze, nie mógł, zaczynał śniadanie, porzucał, wracał do łóżka, znów nic. Nasłuchiwał, choć nie chciał. Wypatrywanie, nasłuchiwanie — dwie koślawe kończyny flanerycznego pisarza, każda idzie w inną stronę, na innej wysokości, każda łże jednak, że z nią właśnie można dojść do celu, w wyniosłą krainę ożywionego słowa, ów przednówek tworzenia, jakże zwodnicze preludium… A ten berbeć piętro niżej? O czym prawi dziecko-poeta? Jaki przekaz ku światom wysyła jego szeptanina… Samo mówi, z siebie, do kogoś, czyta może, to bardzo małe dziecko, może zatem nagranie… Skąd dziecko, jak dziecko… Nocą? Dlaczego nikt dziecka nie położy, nie uśpi, bajki nie odczyta, misiem nie utuli? W desperacji swej dziecięcej, przez bezsenność jakąś przedszkolną powtarza zasłyszany wiersz, pewnie nie wie, co znaczy, pewnie nie zna, czym poezja, a poezja przecież to wielka rzecz, a dziecko nie wie do czego, kiedy. Nikt nie słyszy tego dziecka? Tylko ja je słyszę, tylko do mnie te strofy szeptane… Do wysłyszenia, a może do spisania… A może to dziecko porzucone, ale nie płacze przecież, nie skarży się, przynajmniej wprost, bezpośrednio. A może ten wiersz wyszeptany jest dziecka skargą… Więc nie proroctwo, tylko lament, łkanie… A może to wcale nie dziecko, tylko staruszek zdziecinniały… A może radio? Nie, w radiu mów takich nie powtarzają regularnie co noc, na stałe to tylko hymn, pogoda, modlitwy albo reklamy… Ech, wracam do śniadania. Jednak nie mógł i tysiące ludzi w różnych miejscach nie mogło, i budziło światy nie do końca, tak jak on. Zwierzę-sobowtór by mu się przydało, łaziłoby za nim, rzucałoby ciepły cień, czasem by się o nie potykał, czasem mijałoby bezpiecznie, czasem spałoby obok gdzieś; takie podwojenie stwarzałoby pożądaną równoległość, zagęszczałoby przestrzeń, ale na wzór struny, pętli, wymiary przeszywałyby się jak płaski ruch noża w styropianie, gęstniałyby także same doznania. Gęstniejące rozszerzanie… — już prawie miał pisać, język błyskał nęcąco, prawie w uniesieniu, jednak nic, za mało czegoś (deklinacja pustki). Zanotuje: „przemyśleć koncepcję zwierzęcia-sobowtóra”.
Nie lubił tego całego procesu twórczego, nasłuchiwania, przyzywania głębin, tej pustki, z której narodzi się coś, ale skoro coś z pustki, to albo pustka nie jest pustką, albo to coś wcale nie zaistniało, bo jak z pustki zaistnieć, z niebytu się wyłonić, jak?, i miast rodzić, o rodzeniu myślał. Stukania ołówkiem w papier albo palcem w klawiaturę nie znosił, tej wspomagającej aury także, kwiatków świeżych na stoliku, równo poukładanych książek, długopisów w dziurawym kubeczku, by się nie walały, albo na odwrót: butelek po whisky, piany na ustach, biustonoszy na maszynie do pisania, zioła pod materacem, siuśków w zlewie, karalucha przebiegającego po ścianie i pęczniejącego od strachu, kompleksów, nieukochania przez tatusia, pociągu do mamusi. Pisania też nie lubił. To coś pomiędzy patrzeniem i pisaniem, w patrzeniu nawet bardziej, lubił, coś… Znów coś, to coś, tylko coś, a przecież pisał, płacili mu zatem za nazywanie, a tego nazwać nie potrafił. Coś…
Nie był bardzo nowoczesny, anachroniczny też nie, właściwie w ogóle nie sytuował się wobec czasu, bo czas w sztuce to podstępna dziwka, bestia, trzeba nim manipulować, wytrącać z kolein, brać za mordę, umierać czas (mała Alicja mówiła, że czas nie lubi być zabijany, pamiętajcie!). Mistrzem był ten, kto patroszył czas jak sarnę. Mimo że nie był zanadto anachroniczny, wierzył w diabła siedzącego w ciszy jak w szpiegowskiej kabinie. Bał się jego cierpliwości, jego „zawsze”. Wierząc w diabła, wierzył także w Boga, nie na odwrót.
Pisał cztery rodzaje tekstów: opowieści-doznania, opowieści-doznania-opowieści, doznania-opowieści-doznania, doznania-doznania-opowieści. Innych nie pisał, zwłaszcza samotnych opowieści. Po rozprawieniu się z czasem, pisarza czekały boje z językiem, o język. Odwrotnie do czasu, języka nie chciał patroszyć, język trzymany pod kloszem, jak potrawa, bardziej stała niż rozbełtana, wodnista. Język szybko się psuje, tak szybko jak czas się rozrasta, to jego autorskie równanie, proporcja. Do języka zatem ani zanadto dużo słońca, ani powietrza, wyjadać spod klosza, ale drobnymi porcjami, ciąć krótko, dobrze naostrzonym nożem, punktowo, na raz. Nie rzucać się z tasakiem albo scyzorykiem. Tyle filozofii, teraz rozprawić się musi z dzieckiem mówiącym wierszem piętro niżej.
II.
Zadzwonił, nic, cisza, potem tupot ptasich stópek, wolne otwieranie drzwi, nikt dorosły, od razu samo dziecko wychylone, spuszczona głowa, pszeniczne kędziory, marynarskie ubranko, wiosny ze cztery, i jak tu po ukazaniu się takiego obrazka odezwać się… Podniosło główkę i wstrzeliło się niebieskimi gałami wielkości jajek w jego pisarskie wypatrywanie. Strach coś powiedzieć, co dopiero zganić, zapytać o tatusia, mamusię, a sądząc po stroju, bardziej nawet babcię lub babcię babci.
Powiedz wierszem.
Nie.
Mów.
Nie.
Dlaczego?
Mówię wierszem tylko w nocy i nad ranem.
Teraz jest rano, mów.
Nad ranem, nie rano.
Uznajmy, że jest teraz rano, to przecież wyrażenie nieostre.
Więc mówię wierszem przed.
Przed czym?
Przed ranem. W nocy i przed ranem, czyli w nocy, w nocy i wczesnym rankiem.
Co to za wiersze?
Nie wiem.
Rozumiem…
Z mlekiem mamusi je wyssałem. Do kołyski mi mówiła.
Do kołyski? Niemodne.
Przesądy…
A gdzie teraz jest mamusia?
Wyszła.
Gdzie?
Nie wiem, to dawno było.
Jak dawno?
Więcej niż dwadzieścia cztery godziny.
Nie boisz się?
Nie, niech mnie Pan nie zagaduje, wiersza i tak teraz nie powiem.
Nie tak obcesowo, dzieciaku. Ktoś się tobą opiekuje?
Tak, ciociobabcia.
Mógłbym z nią porozmawiać?
Śpi, niech Pan nie kombinuje, nie szuka podstępu, dziecka-poety się raczej nie przechytrzy.
Nie zachowujesz się jak dziecko, nie mówisz jak dziecko.
Doprawdy? A Pan owszem.
Ej, niegrzecznie…
…
A może ta poezja wcale nie dla Pana uszu…
Sugerujesz, że…
Nie sugeruję, głośno myślę.
Jestem przecież pisarzem — Dziecko zaśmiało się, po czym powiedziało:
Moje serce jest czyste.
Tak powiadasz…
Jestem tylko dzieckiem…
Powiedz wiersz…
Nad ranem i nie tak wprost.
?
Przez ścianę i podłogę.
Dam ci piłeczkę, ciastko albo ten… Jakżeż to się nazywa…
…tablet…
Niech Pan nie będzie infantylny. Proszę słuchać w nocy i nad ranem. Muszę wracać do zajęć, proszę wybaczyć.
Po odejściu uświadomił sobie, że nie zapytał o najważniejsze, na co ten wiersz, dlaczego dziecko go mówi… Bo to dziecko-poeta? Za proste. Wróci na górę, popisze albo zje, a więc zasnął. I znów nic, sięgał po bułkę, a odgryzał ołówek, pretensjonalne czynności, to „na wspak” też pretensjonalne, wymuszona niekoordynacja, wymuszony ekscentryk.
III.
Znów w nocy słyszał szeptaną poezję. Tak zajęła go kwestia dołu, że zapomniał, że ktoś mieszka także nad nim. Wsłuchiwanie, podobnie jak wpatrywanie, za punkt wyjścia bierze totalną pustkę, nie ma w niej ani postaci, ani dźwięków. Trzeba taką pustkę przyłapać, nawiedzić. Mówimy tu zarówno o dźwiękach zewnętrznych, takich jak głos czy chód, najprostszych dźwiękach motorycznych: kopanie, wywracanie, gra na instrumentach, przemieszczanie przedmiotów, sprzątanie albo o jego subtelniejszych rejestrach: oddech, puls, dotyk, jak i dźwiękach wnętrza, pozwalających na niesprawdzalne wysłuchiwanie ludzkich kondycji. Przy śmietniku usłyszał, że mieszkanie na górze wynajmuje kobieta pracująca w bibliotece, taka po trzydziestce, sama, ponoć spokojna, mężczyźni do niej nie przychodzą, zdrowo się odżywia, wegetarianka, bo kątem oka daje się wypatrzeć, że nie wyrzuca opakowań po mięsie, a jedynie pudełka po jogurtach, ścinki marchwi, bakłażana, ziemniaków. A więc dziewczyna… Oby tylko natrętna wyobraźnia nie zarzuciła go od razu tysiącem banalnych kontekstów. A więc bibliotekarka, w pionie zatem sami literaci, nawiedzone dziecko-wierszokleta, on obiecujący pisarz średniego pokolenia i zarządczyni książek. Podawanie książek, mówienie książkami, pisanie. To nie przypadek, gdzieś w ścianie, w kabinie szpiegowskiej musi przesiadywać diabeł, też pewnie literat… Gdy chodzi o samą górę, to najpierw nie słyszał niczego, po tygodniu znał już rytm jej kroków we wszystkich rodzajach obuwia, po dwóch tygodniach słyszał upadanie pończoch na podłogę. Okno otwierała bezgłośnie, dość wolno, z zaciekawieniem, za to co chwilę dużo głośniej ustawiała coś na podłodze, ale nie w jednym miejscu, jakby w półmetrowych odstępach, zastanawiał się, co to mogło być, pomyślał, że układa gałęzie na ognisko i kiedy w końcu podpali stosy, wszyscy pójdą z dymem, nawet nieszczęsne dziecko z dołu. Może układa cegły i buduje boksy dla dużej wietnamskiej rodziny. Może robi remanent wszystkich stu dwudziestu par butów. Końcowy wniosek zawstydził go swoją pospolitością i przewidywalnością — wegetarianka z biblioteki układała najpewniej książki… Pobudzona wyobraźnia podsuwała mu obrazy wieży babel z książek albo drabiny, po której uciec można do jednej z podniebnych republik marzeń.
Czasem jej podłogę, a jego sufit, pokrywał miękki dźwięk, najpierw jakby przez bardzo krótką chwilę coś wirowało w powietrzu, osadzało się potem na sztorc, może bokiem, dopiero potem układało się stabilnym prostokątem i przylegało. Domyślał się, że to materac, spała więc tuż nad podłogą, tak blisko, ucho przy uchu prawie… Ona sama zalegała na ziemi głośno, jakby wskakiwała do basenu, może była tęga, zmęczona albo nerwowa. A może chciała przyciągnąć jego uwagę, zwabić go z dołu… Po chwili odrzucił ostatnią myśl. Dźwiękowe obyczaje i zupełnie przypadkowe audiosfery, rejestrowane bez wizji, ucho wyroczni z małżowiną jak zjeżdżalnią… Nigdy nie dają pewności, bez wizji są tylko krajem domysłów, widzieć, by usłyszeć, paradoksy, anatomia zmysłów tak bardzo ograniczona… Można w ogóle nie chcieć sprawdzić tego, co się wysłyszało? Czy dźwiękowych fenomenów nie opisują czasem wyłącznie obrazy? Czy język będzie domagał się jednak powiązania dźwięków z wyobrażeniem, a potem także obrazem na żywo? „Na żywo” ma tu zresztą pewien prymat, wyobrażone jest przecież stanem „na martwo”, jest mniej ważne. Jak długo utrzyma w sekrecie przed swoimi oczyma dźwiękową obsesję i nie ruszy pod klatkę, na półpiętro, balkon, do osiedlowej piekarni… Czy w końcu do biblioteki.
Tymczasem u niej nigdy żadnych głosów, żadnych telefonicznych rozmów, żadnych monologów, śpiewów po winie. Nigdy żadnego zacięcia nożem, rozlania zupy, awarii lodówki, wystrzału przepalonego korka, dosłownie niczego, co skłaniałoby do zawycia, zawezwania siły wyższej, przekleństwa, nigdy żadnego śmiechu, krzyku z okna, by uprzątnąć natychmiast psi odchód na skwerku. Raz kaszlnęła, często kichała.
A teraz choćby przez godzinę, dwie, sen na bezsłuchu, w relaksującej bezdźwiękowej próżni. Bez pisania, płodzenia obrazów, bez czegoś, z wielkim puchowym nic. Żadnych szmerów, szurania materacem, szeptania. Nic. Niemożliwe, wrócił do nasłuchiwania. Żywot dziewczyny pracującej na co dzień w bibliotece, wieczorami układającej książki, niepodejmującej żadnych gości, rozczulał go. Pewnie książki były zniszczone, ona tachała je do domu, sklejała, oprawiała, nadawała numery, wszystko po godzinach i bez dodatkowego wynagrodzenia, nie miała pieniędzy na kolacje w restauracji. Z drugiej strony mieszkanie było duże, dzielnica modna… Zasypiał, budził się, nasłuchiwał, notował, wracał do spania, nasłuchiwał w trakcie snu. A teraz coś niezbyt głośnego uderzyło o podłogę, bardziej upadło, wyraźny dźwięk kieliszka, w każdym razie szkła, i buty na obcasach, krok bardzo, bardzo wolny. Żadnego dźwięku rozstawianych jak cegły ksiąg. Więc przyszła… Zdjęła płaszcz, rzuciła go na podłogę, w kieszeni miała portfel, stąd ciężar, nalała wino, przechadzała się wolno po salonie. Musiała być zamyślona albo smutna… I materac nie zaległ dziś na podłodze… Nie wysłyszał tego charakterystycznego dźwięku… Czyżby była tak zmęczona, że zasnęła w fotelu? Przez otwarte okno wyczuł zapach jakby kadzidełek, stare panny często je zapalają, usłyszał dźwięk wody, więc jest w kąpieli, płoną także wówczas na wannie rzędy świec, słychać zazwyczaj irlandzkie dźwięki, a w kieliszkach błyska białe wino drugiego sortu…
Czasem osiągał taki poziom wsłuchującej imaginacji, że tracił rozeznanie, czy słyszy marzenia dziecka z dołu, niepokoje dziewczyny z góry, czy swoje własne bóle istnienia, a może nawet jeszcze kogoś, wszystko miało równą intensywność. A teraz znów szept, ten szept dziecka-poety, przebijający się przez podłogę jak dym podczas pożaru… Płomienie szeptu wdzierające się do łóżka… Sytuacja z tym małym z dołu była klarowniejsza, o tyle że go już widział, usłyszał także jego głos, nie wiedział po prostu, co mamrocze po nocach. Ale zaraz, te słowa, zna je przecież, tak! Zna je wyśmienicie, potrafi nawet wypowiedzieć z pamięci. To ustępy Goethego! Teraz zatem równolegle, w jednym dźwiękowym kadrze słyszał górę i dół, i samego siebie, może nawet diabelskie podszepty gdzieś pomiędzy.
Usłyszał dzwonek, otworzył, w drzwiach stała dziewczyna z góry i dziecko mówiące Goethem.
Jakub Michał Pawłowski (ur. w 1977 r.) — dr n. hum., literaturoznawca, badacz europejskiego romantyzmu (dysertacja: Romantyczny teatr mistycznego okrucieństwa. Słowacki i Artaud, 2012), związków tegoż z ekspresjonizmem, awangardą i modernizmem. Prawnik, twórca spektakli teatralnych (Symbolatorium, Projekt V, Projekt Parsifal), lektor, podróżnik, przewodnik po Berlinie, Bristolu, Dreźnie, Hamburgu, Lipsku, Londynie, Lubece, Lwowie, Poczdamie, Quedlinburgu i Wiedniu, rzecznik prasowy Muzeum Sztuki w Łodzi (2023). Debiutował poetycko w „Przeglądzie Powszechnym” (1999). Autor tekstów naukowych, esejów, artykułów popularyzatorskich; współpracuje z redakcjami: „Kuriera Szczecińskiego”, „Spotkań z Zabytkami”, „Teologii Politycznej” i portalu Histmag.org. Mieszka w Szczecinie. Wydał przewodnik Austria (2020).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved