Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

PAWEŁ NOWAKOWSKI

A4

Cytoplazmie nie wypaliło.

Zafilcowałem się na kinazie mTOR szlaków sygnalizacyjnych. Nie żem karłowaty [jak ubiorę kalesony, mam nawet 188 cm długości], ale — jako spychofanowi [entuzjaście tłokowych dźwigników o ruchu prostoliniowym] teorii kontroli wszelkich destrukcji — po prostu apoptoza jest mi bliższa niż sałatka jarzynowa, nawet ta bez kartofli i musztardy.

Wezmłem więc arkusz siedmiomilimetrowego szarego filcu formatu A4 [297 na 210 mm], dokładnie takiego samego, jaki dzieci przygwożdżone nakazem nauczycielskim w szkole średniej muszą zakupić na zajęcia z wychowania technicznego, w drugiej klasie, w okolicach walentynek. Sklepy pasmanteryjne mają wtedy platynowe kośby i pozbywają się zalegających niemodnych guzików, koralików, wstążek, frędzli, zszywek i mulin. Biedne, prawie dorosłe dziatki, obdziergiwują natenczas jakoweś okrzyki, ziewnięcia, ekscytacje quasi-Munchów czy narodziny ślicznotek i anielic niby-Alessandro di Mariano Filipepiów. Od rozsierdzonych edukatorów otrzymują trzy na aluminiowomolibdycznych prowadnicach i z drżeniem grdyk pokazują toto wapniakom, szukając aplauzu i wiwatów, a przynajmniej braku wcirów. I serpentyna nienawiści nakręca się. Jam postąpił inaczej.

Powtórzyłem to samo, co wyrychtowałem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym, a więc ciut przed inauguracją działalności Teatru Płockiego imienia Jerzego Szaniawskiego czy oficjalną wizytą premiera Belgii Leo Tindemansa tutaj. Konkretyzując — przyrządziłem to w lipcu. Dzień robił się coraz krótszy, a Leonida obdarowano Krzyżem Wielkim Orderu Virtuti Militari. Na wspomniany kawałek filcu niezbyt emocjonalnie, choć zahaczywszy o udar mięśni dwugłowych [czterdzieści siedem procent] i trójgłowych [pozostała część lichwy] ramienia, powaliłem muchę [stomoxys calcitrans], potem od niechcenia [bo przypomniały mi się wiersze Zygmunta Mikulskiego z tomu Wiersze] prasnąłem ośmioma gramami rutenu, po dobrym kwadransie [szesnaście minut i czternaście sekund] zarzuciłem z półobrotu gałązkę mimozy, zakończywszy procedurę majdnięciem sublimującym się od śmierci Johna Davisona Rockefellera stożkiem thulium [obecnie sublimacja trwa krócej, czas przyspiesza, uniwersum rozszerza się, a dzieci wolniej dojrzewają i coraz częściej nie chcą mieć potomstwa z prawych betów]. Prostokąt filcu zwinąłem w walec, szukając jednocześnie sposobu na kilkudniową petryfikację bryły i wieloperspektywiczny rozkład i przegryzienie się zwiniętych dóbr. Rozsądek podpowiadał zastosowanie czarów, pikawa wskazywała na wyznaczenie miejsca pobytu zwoju w cinerarium w kształcie lapońskiego cygara. Relaksujący się na parapecie cycas zasugerował, że poliakrylowa lub poliuretanowa guma arabeska byłaby stosowna i tak właśnie zrobiłem [bo poznałem plant talk, gdy mieszkałem w Kalk], używając trzydziestu dziewięciu kropel tego rewelacyjnego specyfiku. Po dobrym tygodniu [siedem dni i osiem nocy], zerwaniu gumowych plomb, rozprostowaniu walca na jego powierzchni pozostały tylko fragmenty cytoplazmy i resztki chromatyny [bzik, obłęd, szajba].

Pytanie rozbrzmiewa przeto: po com to uczynił?

Mógłbym odpowiedzieć jednym zdaniem, ale przytoczę przyromansidło. Za wyniosłościami terenu, wapiennymi korytarzami piramid, wyschniętymi na wiór i opiłki szotami, i gąszczami pokrzyw z środkowego triasu, żył pewien bakałarz, którego konikiem był właśnie proces proliferacji komórek. Odmawiając tymczasowego zmagazynowania broni masowego rażenia w swoich czterech przyczynszówkowych drewutniach, póki zapasy nie zostaną wymienione na zdrowych gołowąsów obojga płci, w sam raz na przeszczepy lub wigilijny pasztet, naraził się na gniew lidera nadzorującego ten ekskluzywny koncept, działającego przecież w oparciu o wartości, przekonania, uczciwość, dotrzymywanie słowa i obietnic wyborczych, a przy tym ojca ukochanej bakałarza. Tymczasem wybranka płuc i szyszynki belfra zajęta była wypalaniem lapońskich cygar, jednego po drugim, bez antraktu, bez okienka [nawet lufcika], bez kwintesencji. Nie bujała się w nikim, jedynie w hamaku uplecionym z jelit byłych wrogów ojca przez innych wrogów ojca przebywających w zakratowanej szczelinie, między uwięzieniem a odejściem na wieki. Gniew lidera został zaspokojony. Po bakałarzu ostały się fragmenty cytoplazmy i resztki chromatyny [amok, fioł, zajob].

Helmut w opętaniu zakakofonił:

— W każdym bądź razie, co trzydzieści dziewięć kropel to nie czterdzieści. A trzydzieści osiem to już istne szaleństwo, choć Johnowi Davisonowi Rockefellerowi nie wypaliło.

Bo torus torusem, a filc filcowi wąsów nie wyobręczy [podobno].

 

„wezmłem” i „w każdym bądź razie” to stwierdzenia nie bez racji uważane za arystokratyczne, z wyższych sfer tajnych służb funkcjonariuszy kominiarstwa i innych czyścicieli wszelakich przewodów, dlatego upajam się nimi co miesiąc, a nawet co 27 dób

Paweł Nowakowski — centryfuga.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content