ankieta ANDRZEJA ŚNIOSZKA — odpowiada PIOTR SIWECKI
Stąpać pewnie, ale z pokorą
Andrzej Śnioszek: W latach 70. i 80. był Pan aktywnym uczestnikiem życia literackiego. Jak po latach interpretuje Pan skalę zamieszania wokół „prozy nowych nazwisk”? Większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane.
Piotr Siwecki: Jeśli przyjąć, że wymiana „kadr” następuje coraz szybciej, to można powiedzieć, że zejście ze sceny i tak jest przedłużone, bo autorzy Berezy powracają teraz jako klasycy. Jeszcze większe znaczenie ma nurt chłopski, który także z Berezą należy przecież wiązać. A on też ma się świetnie, więc, nawet jeśli nazwiska zeszły ze sceny, to funkcjonują jako tło, bez którego dzisiejsze nazwiska nic nie znaczą — dopiero na tle zaczynają działać. Dlatego tak wielkie znaczenie mają krytyczne edycje lub po prostu teksty krytyczne.
AŚ: Jedną z centralnych postaci literatury tamtych lat był Henryk Bereza. Czy zetknął się Pan z nim osobiście? Jak go Pan zapamiętał?
PS: Zetknąłem się z Henrykiem Berezą przy okazji publikacji mojego tekstu Zrozumieć Plichta w „Twórczości”. Najpierw otrzymałem list od Jerzego Lisowskiego, zapowiadający, że Bereza będzie mówił o moim tekście, omawiając najnowszy numer pisma. No to było coś! Jestem i byłem autorem z prowincji. I od listu do Berezy wszystko się zaczęło. Byłem i jestem nauczycielem, więc o Berezie mówiłem na lekcjach. I o tym mu napisałem. A że piszę od wielu lat i zakładałem w Olsztynie pismo „Portret”, postanowiłem nie tylko list napisać, ale pozwoliłem sobie dołączyć opowiadanie, które, jak się później okazało, ten list wprowadził do „Twórczości”. Spotkanie z Berezą w redakcji „Twórczości” nie było długie. Nie zapowiadałem się. Po prostu przyszedłem, bo przyjechałem do Warszawy, już nie pamiętam w jakiej sprawie dokładnie. W pokoju był też Jerzy Lisowski. Coś pisał-czytał przy biurku. Henryk Bereza siedział przy okrągłym stoliku. Pamiętam, że czułem się tak, jakbym był na egzaminie. Nie wiedziałem chyba, co mam powiedzieć, ale Lisowski i Bereza zaczęli sami i rozmawialiśmy we trzech. Lisowski pytał Berezę, czy istnieje jakaś możliwość druku dla mnie. Padały nazwy wydawnictw i nazwiska osób, które mogłyby wspomóc. To był taki czas, że wszystko było, ale jakoś tak chwilowo. Nie miałem nadziei ani w trakcie rozmowy, ani po niej, że będę publikował. Bereza przekazał mi wtedy swoją Oniriadę. Słuchałem. Było mi dobrze tak siedzieć tam, patrzeć i słuchać. Nie chciałem się ruszać. Ale trzeba było, bo przecież nie będę siedział… Czułem wtedy i teraz, po latach, tylko się w tym utwierdzam, że sam druk w „Twórczości”, kilka słów od Berezy to więcej niż publikacja w dużym wydawnictwie. Mityczne pismo i ja — młody nauczyciel z prowincji po prowincjonalnej WSP… Pamiętam, że było ważne dla mnie też to, że jako pierwszy z mojego środowiska studencko-poststudenckiego trafiłem do „Twórczości” właśnie. Na chwilę zamilkłem w środowisku lokalnym, ale też nie miałem ochoty rywalizować z koleżeństwem. Oni prężnie działali w „Portrecie”, ja uczyłem w szkole, miałem rodzinę… Trochę to była dziwna sytuacja. Czułem trochę, że marnuję szansę, że nie wykorzystałem szansy. Bo mogłem kręcić się, przyjeżdżać, może nawet przeprowadzić się do Warszawy, żeby być bliżej redakcji, Berezy. Ale jednocześnie cieszył mnie spokój prowincji i możliwość poznawania prowincji innych. Wystarczyła mi akceptacja. Nie chciałem sukcesu większego, chociaż o tym, co osiągnąłem dzięki Berezie, mówiłem głośno. To było po prostu, tak po chłopacku — COŚ. I chociaż zawsze szedłem pod prąd (w jakiś sposób…), to tym razem cieszyłem się z akceptacji przedstawiciela starszego pokolenia (do „Twórczości” tekst wysłałem trochę dlatego, żeby sprawdzić, czy jest tam miejsce dla młodszych autorów, bo tam z mojego rocznika wtedy mało było). Akceptacja ze strony Berezy i „Twórczości” to była akceptacja ze strony środowiska awangardowego, które jako nurt w mainstreamie było. Trochę później, ale jeszcze w latach 90. interesowałem się avant-popem i widziałem sens w takich działaniach, jakie podejmowałem. Obserwowanie Berezy, rozmyślanie nad tym, jak działał, było twórcze — widziałem sens w takim myśleniu o literaturze, o środowisku… Pisałem. I to było najważniejsze. Drugi mój tekst wszedł do „Twórczości”. Pamiętam, że przyjechałem wtedy drugi raz do Warszawy, ale w redakcji nie zastałem Berezy. Zostawiłem samizdatowe wydanie mojej książki SMS, którą później zrecenzował w „Twórczości” Krzysztof Uniłowski, a jeszcze później, dzięki sugestiom Henryka Berezy i Bohdana Zadury, wystawiłem ją — w zmienionej mocno wersji — do konkursu Fundacji Kultury, dostałem wyróżnienie i wydałem BIOS… Tyle mi wystarczyło… Nasycony się czułem. Dwie publikacje w „Twórczości”, recenzja przychylna. SZOK. Potem, nie pamiętam, jak to było, ale musiałem chyba być jeszcze trzeci raz w redakcji, bo dostałem od Berezy Epistoły z wpisem… To były trudne dla mnie lata. Z jednej strony fajnie, bo publikowałem i jeździłem trochę po Europie, ale z drugiej strony — rodzinnie to tak fajnie nie było… Dzięki akceptacji Berezy pomagał mi Bohdan Zadura. Ale to osobna historia. Ważna bardzo dla mnie…
Spotkanie z Henrykiem Berezą, z „Twórczością”, z Bohdanem Zadurą wzmocniło we mnie przekonanie o słuszności drogi, którą wybrałem i nauczyło po niej stąpać pewnie, ale z pokorą…
AŚ: Jaki jest Pana stosunek do konceptów historyczno- i krytycznoliterackich Berezy? Pytam zwłaszcza o antynomię „języka martwego” i „języka żywego”, który według Berezy cechował prozę „rewolucjonistów”.
PS: W Biosie jest rozdział dedykowany Berezie. Jest w nim tylko jedno słowo: TAK. To tyle, co mogę powiedzieć na temat konceptów Berezy. TAK.
AŚ: Co Pana zdaniem spowodowało niemal zupełny — czytelniczy i krytyczny — odwrót od artystycznej prozy spod znaku Henryka Berezy i „Twórczości”?
PS: Głód literatury komercyjnej. Rynek. Ale ta literatura, sam koncept takiej literatury outsiderskiej trochę — on istnieje przecież.
AŚ: Czy prozie „bereziaków” bliżej do modernizmu czy postmodernizmu? Niektórzy badacze widzą w Marku Słyku pierwszego w Polsce postmodernistę. Inni, jak choćby Włodzimierz Bolecki, bardzo niechętnie używają terminu postmodernizm, opisując literaturę XX wieku w kategoriach modernizmu.
PS: Bliżej do postmodernizmu. Ale tego mądrego.
AŚ: Jednym z bardziej dotkliwych zarzutów wobec debiutujących w latach 70. i 80. prozaików był „socparnasizm”. Pojawiły się sugestie, jakoby pisarze celowo unikali wątków nieprzychylnych władzy, a co za tym idzie kolaborowali z partią. Dzięki temu mogli publikować w obiegu oficjalnym. Czy w Pana opinii takie zarzuty były słuszne?
PS: To już kwestia z zakresu socjologii literatury. Wydaje się, że nieuniknione są rozmaite uwikłania. Niezależność pełna nie jest możliwa, bo zawsze się zależy od pieniędzy. One nie mają barw jedynie partyjnych. Wtedy i dziś.
AŚ: Czy utrzymuje Pan kontakty z „młodymi prozaikami” tamtych dekad? Czy interesowały Pana ich dalsze losy?
PS: Bereziaków nie znam. Właściwie moje kontakty ograniczają się do sporadycznych spotkań.
AŚ: Nad czym pracuje Pan obecnie? Czy można spodziewać się nowych tekstów?
PS: Pracuję nad tym, żeby nie zapomnieć… Albo inaczej, żeby nie wyglądało, że żartuję sobie: piszę, ale myśl o publikacji jest we mnie coraz słabsza… Bereza, nie pamiętam już czy było to w mowie, czy w piśmie… w każdym razie powiedział, że nawet jeśli nie napiszę nic więcej niż Zrozumieć Plichta, to napisałem coś ważnego… To jak medal i jak klątwa… Pocałunek śmierci?… Ale jeśli nawet — dziękuję, panie Henryku… Nie byłem na pogrzebie, nie napisałem więcej listów ani do Berezy, ani do Zadury… Mam o to do siebie pretensje… Nie chciałem zawracać głowy… Kiedy widziałem Berezę po raz ostatni na początku lat dwutysięcznych, miał problemy ze wzrokiem… A że ja mam z rozmaitymi chorobami bliskich do czynienia od dzieciństwa… Nie chciałem absorbować. Trochę też jakieś takie lenistwo… Ale cieszyłem się kolejnymi książkami Berezy lub słuchaniem, czytaniem o nich…
Spotkanie z Berezą nauczyło mnie też, że trzeba zajmować się innymi twórcami. Dlatego bardzo cieszy mnie praca z młodszymi autorami. Myślę, że Henryk Bereza, czytając prozę Jakuba Michalczeni, cieszyłby się ze mną z jego z sukcesów.
Trochę taki to „dług przeklęty”? Nie… Tak chyba nie… A może…
Przepraszam, że te moje odpowiedzi takie chaotyczne. Pewnie na nic, ale… Bardziej chyba mi potrzebne było takie opisanie spotkania z Henrykiem Berezą…
Kończę, bo zaraz mam lekcje online.
marzec 2020
Piotr Siwecki (ur. w 1971 r.) — prozaik, krytyk, tłumacz i wydawca. Mieszka w Olsztynie. Publikował w pismach literackich: „Akcent”, ,,Annus Albaruthenicus”, „Borussia”, „Dekada Literacka”, „Ha!art”, „Portret”, „Pracownia”, „Red”, „Twórczość”, „Undergrunt”. Przetłumaczył powieść Petera Markusa Bob albo mężczyzna na łodzi (2022). Wydał m.in. tomy prozy: Piotruś Rowerek (1997), Zrozumieć Plichta (2001), SMS (2001), Hyper-Gender (2002), Bios (2002, wyróżnienie Fundacji Kultury).
Andrzej Śnioszek (ur. w 1987 r.) – absolwent filozofii i polonistyki. Do niedawna próbował obronić doktorat dotyczący Henryka Berezy. Autor artykułów o Donacie Kirschu, pisarzu najbardziej znanym spośród zapomnianych. Wiceprezes Fundacji Józefa Świdra; na co dzień wychowawca w świetlicy środowiskowej.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved