Skip to content

JAKUB MICHAŁ PAWŁOWSKI

Siorbanie Wergilego [tryptyk]. 2 — Truskawki

I.

Raz, dwa, trzy. Jemy truskawki. Za chwilę matka umrze. Za chwilę małą, średnią albo dużą. Umrze. Odejdzie od stołu i upadnie. Tak właśnie. Matka, mamusia, mateńka. Przeczucia, fantazje, złe sny. Zabawy, gry, wyliczanki. Drzewo, drewno, deseczka. Trumna, kopczyk, piach. Ktoś pożyczył sobie sny Klary, zabrał jak słomkowy kapelusz albo okulary na słońce. Pory roku pomieszały się, ziemia nie była już tak przyjazna, może nigdy nie była… Dziś świat mógł zniknąć jak truskawka w ustach. Zewnętrzne obramowanie rzeczy dawało pretekst do kondycji bliskiej wyzerowania. Nie miała zatem oparcia w tych ramkach, w nich tylko śmierć i zwątpienie. Przydałby się pomost rozwieszony nad kwaśnymi wodami, by nie wpaść, by nie stracić skóry, bardziej niż pamięci.

Przeżyć śmierć matki do cna, pogrążyć się w planety żałobie po utracie klimatu albo przejść suchą nogą w przyszłość, po drodze zastawiając kolejny raz samą siebie. Przyszłość cofnąć ją może z granic, z paszportu wyczyta marną kondycję. Oddajcie mi sny — prosiła. Snów, póki co, nie odzyskała, pojawił się za to mężczyzna, kochanek, chłoptaś. Młodszy o parę lat i doświadczeń. Miękko zlądował na resztkach niezaanektowanej jeszcze przez whisky i trawę świadomości Klary, wysepce bardziej niż wyspie. Wychylił się zza oparów i wyrzekł swe imię. Rufus i Klara, ich czas w cieniu odejścia matki, nieplanowany, mglisty, stosowność nie jest tu miarą. Ona pisuje, on brzdąka, nie gardzi ziołem, on się modli. Jaśminowy policzek Klary złowiony węglistym patrzeniem Rufusa.

 

II.

Raz, dwa, trzy. Jemy truskawki. Miłość, kochanie, seks. Twarze w blasku ognia, grzejące się stopy i wino, wieczór małżeński prawie, kieliszki, kominek, koty. Zadudniło coś w duszach głodnych, półki z książkami nagle na raz zwaliły się, mało nie przygniotły Rufusa, który nalewał bordeaux. Klara wstała, pisk kota, książki spadały w mrok, z pretensją, w niedocenieniu, niewysłuchaniu nie chciały tu być. Książkami nie można gardzić, ustawiwszy je nabożnie i z estymą na półkach, przykazując im milczenie, bezruch, niewtrącanie, im akurat, które gromadzą wszelkie przypadki, wskazówki, strategie. Cisza bibliotek to pozór, woluminy przyczajone na półkach jak w trumnach, uderzą. Bunt idei, smaków i praw. Książkowy trybunał przemówił, Rufusie, dlaczego spadły na ciebie? Na cóż ich gwałt? Sny Klary wyślizgnęły się z kieszeni, więcej w nich barwy niż kształtów. Jakie książki upadły jej do stóp? Strindberg, Wojtyła, Rheiner (dwaj pierwsi zdecydowanie wybrali Klarę, ostatni zlądował na ściance kominka, o mało nie spłonął). Śmierć pukała w okna i drzwi, ale nikogo nie było w domu, a przynajmniej nikt nie otwierał.

 

III.

Snów, póki co, nie miała, widywała za to często parę oczu oddzielonych jakby od ciała, wpatrujących się w nią intensywnie, ale w bezruchu gałek.

Raz, dwa, trzy. Jemy truskawki. Siostra odstawi sosjerkę, odejdzie od stołu, otworzy wielkie okno, spojrzy na wytrzebiony z kwiatów i owoców przez agonię starej planety ogród, w którym sadziły w trójkę truskawki, zacznie wspominać matkę. Wspomnienia ugodzą boleśnie. Klara wciąż będzie siedzieć w milczeniu przy stole. Siostra wspominać będzie najpierw łagodnie, z użyciem papierosa, potem ostrzej, z chusteczkami, whisky i ścieżką dźwiękową. Klara siedzi zatem przy stole sztywno, kryje ją gruby makijaż, napina stopy i przeponę, gdyby nie wysoko wiązany szal, byłoby widać drgającą szyję i biust. Lalka z pobieloną twarzą, przytwierdzona pasami do krzesła i sytuacji. Na szczęście Rufus milczy, nie organizuje czynnej odsieczy, wspiera ją węglistym wzrokiem. Póki jest wyliczanka, Klara nie rozpadnie się, ustawiona w bezpiecznym kręgu niczym z ognia, nie wychyli się poza ani na krok, nie zaryzykuje poparzenia. Cokolwiek Klara przeczuje, staje się, po takim przeczuciu ktoś zawsze odchodzi, choćby od stołu, ale ona jest, ona zostaje.

Ogromny salon, połączony z jadalnią, wysoki na dobre osiem metrów, półki książek pnące się ku górze (wszystkie dyscypliny: medycyna, filozofia, prawo, poezja, powieści, eseje), schodki, balustrady, zza nich piękny widok, w dole wysoki stół, pięć drewnianych krzeseł z rzeźbionymi detalami, dwie komody, jeżdżący barek, zapasowe krzesła w rzędzie przy ścianie. Restauracja jakby połączona z biblioteką i menażerią. Na zewnątrz szybki niewyraźny wiosenny deszcz, na pewno złagodzi wspomnienia. Wewnątrz szczęśliwie dużo przestrzeni, myśli nie zdołają się osadzić, rozproszone ulotnią się. Siostra, patrząc na niezdecydowany deszcz, szykowała przemowę. Wiesz, czego chciałaby mama, zrób to w końcu, proszę, dla swojego dobra, zanim wydarzy się coś przykrego, nieodwracalnego. Postaraj się pogodzić to, co dla ciebie ważne, z tym, co dla ciebie dobre. Nie odmawiaj tym razem — rzekła Emma. Klara, jak zazwyczaj, poczuła się osaczona. Wariacje ze słowem „dobro”, zdanie po zdaniu, ugodziły ją, w Rufusie, wysłanym przez nią na schody, między książki, szukała ocalenia. Brak odpowiedzi na prośbę, a w zamian desperackie wypatrywanie jego twarzy, drażniło Emmę. Chcę tylko pisać, nic więcej — wydukała Klara i czmychnęła do ubikacji. Niewiele posiadała, wszystko dostała Emma, która przyrzekła matce, że zadba o Klarę, która chciała po prawdzie nie jednej, ale dwóch rzeczy: pisania i powrotu snów. Teraz na małą chwilę, kiedy zdjęła szal i oparła głowę o umywalkę, zdawało jej się, że zwrócono jej jeden albo dwa sny, na szybki użytek, nie na własność. Nie chciała wychodzić z ubikacji, nikt po nią nie przyszedł, a była tu przecież dłuższą chwilę, ludzie nie lubią jednak, gdy o nich zapominają, nie szukają, nawet wówczas, gdy sami uciekną. Chciałaby w końcu nie czuć tego nieprzemijającego skrępowania. Wciąż zawstydzona i niedopasowana. Wsadzona w każdą sytuację od złej strony, na sztorc jakby, na z góry przegrane pozycje. Przecież nawet sama o sobie myślała, że jedynie pisuje, nie pisze. Dla otoczenia już na zawsze zostanie postćpunką, bytem niepewnym; gdy pojawiały się problemy, wszyscy orzekali, że to nawrót; z kolei najdrobniejsze choćby osiągnięcia nie były już nigdy niczym więcej niż tylko przełamaniem nałogu, który robił za punkt wyjścia we wszystkich opisach jej kondycji. Tym samym zatem źródłem tłumaczono stany zgoła przeciwstawne, niedobory czucia i blokady z jednej strony, wyczerpującą egzaltację z drugiej. Ulec w końcu panującemu imperatywowi i zdobyć się na jakąś życiową wyrazistość… Wychodzi na to, że wyrazista była jedynie jej wyobraźnia, którą najłatwiej byłoby nazwać katastroficzną. Nie upycha już po szafkach woreczków z dragami, przetrzymuje natomiast schowaną w ubikacji piersiówkę, wstrząsnęła nią ze dwa razy, łyknie zanim wyjdzie. Zerknęła w lustro, oczy wystraszone, twarz sztuczna, ciało do rzeczy. Patrzyła z zainteresowaniem, bez ukrytego drżenia, estetycznie, jak na obrazy, jak pisarka na chorobę, rozpad, agonię… Okryje się szalem szczelnie, nałoży jeszcze więcej makijażu i wyjdzie, przylgnie najpierw do Rufusa na chwilę małą, średnią albo dużą, potem zmierzy się z prośbą Emmy. Wyszła niepewnie, po chwili przyspieszyła. Nie podeszła do stołu, kroki skierowała na schody biblioteki, jej wspinanie mogłoby zainteresować każdego estetę, minęła jednak Rufusa, bez przystawania, zaczęła szukać czegoś nerwowo na półkach. Wygrzebała trzy książki, zaczęła schodzić, planeta zadrgała nagle, miedziany czterosekundowy błysk przebiegł przez ogród, na zapasowych krzesłach przy ścianie pojawiło się kilka dostojnie ubranych postaci, Klara spadła ze schodów twarzą do przodu, uszkodziła podbródek i kolano. Rufus i Emma stali nietknięci, jakby trzęsienia nie było, a Klara spadła tak po prostu (ona sama pomyślała, że mogła zostać dłużej w ubikacji, tam trzęsienie nie zawitałoby, tam byłoby bezpiecznie, nadwrażliwe były tylko schody). Po chwili podbiegli pod półki, Emma zajęła się kolanem Klary, Rufus Witruwiuszem, Walserem i Canettim, którzy wypadli jej z rąk (zaplanowała, że przeczytają ustępy po kolacji, i tak często, jak wpadała na taki pomysł, tak rzadko wpasowywała się nim w oczekiwania innych). Emma nie omieszkała dopytać, czy czegoś nie brała. Pobielona twarz kontrastowała z krwawą pręgą pod kolanem, wyglądała jak pobita żona, maskująca się tylko w jednym miejscu, demonstrująca inne. Co bardziej przybiło Klarę, śmierć matki czy planety? Rufus zaopiekuje się nią w mieszkaniu. Nieodzowny Rufus. Nie złapał jej pod schodami, ale ocalił książki. Książki… Nie za dużo tych wypadków z ich udziałem… Wczoraj regał spadł na Rufusa, a książki pod jej stopy, jedna wylądowała prawie w kominku, dziś upadła ona, książki pod stopy Rufusa. Natrętna repryza sytuacji wieszcząca kataklizm, dzień po dniu… Ukrywała przed Emmą i Rufusem, że zawsze wyczuwa takie momenty, to ją męczyło, także to, że wszystko, co ważne, działo się zawsze po odejściu od stołu… Taki stół to centrum świata, wszystkie te mieszczańskie ostatnie wieczerze, rodzinne wiwisekcje z kryminalnym albo kabaretowym finałem, salonowe spowiedzi, iluminacje, ekscesy. Zawsze stół. Ktoś wchodzi nagle, jakiś marnotrawny syn, anarchista nawiedzony i burzy wspólnotowy spektakl albo też odchodzi od stołu w popłochu, zawiedziony, pogniewany, może knując zbrodnię. Trzaśnie scenicznymi drzwiami i właśnie samemu stołowi trzaśnie, bo stół to idea, to więcej niż suma zasiadających przy nim osób. Tak, łatwo uderzyć w stół, bo taka centralna, koncentryczna idea gromadzi w sobie wiele nienaturalności świata. Teraz dostojny stół w salonie stoi osamotniony… Przed chwilą jednak wszyscy przy nim zasiadali. Stół to matka, a matki nie było, odeszła. Klara nie wróci już dzisiaj do stołu, siedząc w ubikacji wybrała przestrzeń przeciwną, poziomy stół statycznych wspólnot zastąpiła pionową wieżą książek, centralną ideę — własnymi aspiracjami, pnącymi się ku górze… Co zatem stanie się z książkami jutro? Wyglądało, jakby planeta uśmiercała planowo swój dorobek… Może usiłuje ocalić tylko wybrane dzieła (a może także ludzi…), jeśli tak — według jakich kryteriów? Jak nazwać taką listę… Jedno drugiego nie wyklucza, możesz pisać, zawsze będziesz mogła, niezależnie od tego, co się stanie — podsumowała Emma.

 

IV.

Raz, dwa, trzy. Jemy truskawki. Czy każde rozbujanie huśtawki życia przyciąga śmierć? Właśnie wtedy, gdy udało jej się wykraść własne sny, krwi kołdra i poszewki, oczy patrzące, choć nie żywe na jezdni. Ruszyli nad wodę, załadowali do bagażnika sześć ocalonych książek, Klara chciała odczytać fragmenty na głos, gdzieś w bezpiecznych zakątkach plaży, o ile podniecenie ustąpi koncentracji, o ile nie otworzy butelki, nie wyjmie spod siedzenia zmiętego zioła. Słowa ruszą z piaskiem niczym testament, wskazówki, przesłanie, byle tylko dotrzeć na plażę, byle nie pomyśleć o śmierci, oby tylko Rufus nie uciekł. Jechali zatem, a ona modliła się o słońce, księżyc, deszcz. Jechali szybko, poniósł ich letni wiatr, uwiodła droga wzdłuż morza. W amarantowym szalu, sweterku bez ramion, kremowej mini, wyglądała jak gwiazda, pędzili też z prędkością gwiazd, jak wyglądał on, nie pamiętała. Rufus uderzył w kogoś na rowerze. Kogoś, bo z ciała jeno kołdra i poszewki krwi, nic męskiego albo kobiecego, te oczy tylko na wierzchu krwawej pościeli. Sandały średnich rozmiarów. Ach ten Rufus nieuważny, Klara płakała, policja delikatna, musi być sprawa, na końcu umorzenie.

 

V.

Rufusa przecież nie było. Wymyśliła go, wyczarowała, wyśniła. Odjęła sobie parę lat, zamknęła oczy, wsmakowała się w truskawki i tak powstał. Musiał. W swej wyliczance raz, dwa, trzy, zjadła truskawkę przy stole, pomyślała, że ciężko chora matka odejdzie od stołu za chwilę dużą, średnią albo małą, upadnie i umrze, a ona przejdzie nad jej ciałem zapłakawszy i stojąc w rozkroku, dostrzeże ruch przy oknie, za firaną znajdzie Ruperta, Randolpha, Rufusa… jednak Rufusa. Po śmierci matki nie nadeszło to, co zwą szokiem, nie było też wielkich łez, był za to trans i bezdźwięczność, i jakiś ból jak nowotwór, obecny, ale jeszcze niewyjawiony. Bez Rufusa, bez transu, śmierć matki rozpadłaby Klarę na wióry. Wymyśliła Rufusa, skryła się za jego nieobecnością, potem prawie zabiła książkami, z kolei on — w jej zastępstwie — przejechał kogoś na drodze. Nie chciała tego, to był wypadek, on to zrobił… Rufus! Gdyby nie zmyślenie Rufusa, wyrzuty sumienia dostałyby się w marnotrawny zarząd jakiejś nieodpornej, bajającej histeryczki, dragomanki. Rufus to solidna tarcza z głową meduzy, samoobronne dzieło zwycięskiej Klary, duchowej lunatyczki co prawda, ale która nie trafi na pewno do żadnego szpitala dla obłąkanych. Gdyby jednak miała gdzieś trafić, wyśle tam najpierw Rufusa.

Raz, dwa, trzy, Klara kroiła truskawki, pocięła sobie palce, oczy z jezdni w końcu ją dopadną.

 

cdn.

Jakub Michał Pawłowski (ur. w 1977 r.) — dr n. hum., literaturoznawca, badacz europejskiego romantyzmu (dysertacja: Romantyczny teatr mistycznego okrucieństwa. Słowacki i Artaud, 2012), związków tegoż z ekspresjonizmem, awangardą i modernizmem. Prawnik, twórca spektakli teatralnych (Symbolatorium, Projekt V, Projekt Parsifal), lektor, podróżnik, przewodnik po Berlinie, Bristolu, Dreźnie, Hamburgu, Lipsku, Londynie, Lubece, Lwowie, Poczdamie, Quedlinburgu i Wiedniu, rzecznik prasowy Muzeum Sztuki w Łodzi (2023). Debiutował poetycko w „Przeglądzie Powszechnym” (1999). Autor tekstów naukowych, esejów, artykułów popularyzatorskich; współpracuje z redakcjami: „Kuriera Szczecińskiego”, „Spotkań z Zabytkami”, „Teologii Politycznej” i portalu Histmag.org. Mieszka w Szczecinie. Wydał przewodnik Austria (2020).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content