Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

PRZEMYSŁAW ZNOJEK

Kukła

Od betonowego, kwadratowego rynku Miasteczka odchodziły cztery drogi: północna, południowa, wschodnia i zachodnia. Tędy w odległych, zapomnianych czasach jeździły kolasy wypełnione dobrami wystawianymi na sprzedaż. Tutaj handlowano, targując się przy tym zawzięcie, niejednokrotnie dochodziło do rękoczynów, w czasie których interweniowali strażnicy pilnujący porządku publicznego. Przestrzeń brukowaną krzywą kostką pokrywały klatki ze zwierzętami, klamotami czy bibelotami. Wśród wszechobecnej tandety królowały pstrokate przedmioty przykuwające wzrok miejscowych. Tam, w prowizorycznych kramach, nieco na uboczu, rozkładał marionetki starszy mężczyzna o egzotycznej urodzie przypominającej nomadów. Skupiony poprawiał stary papier, na którym później układał większe i mniejsze marionetki. Niektóre wyglądały zabawnie niczym miękkie pluszowe zwierzęta, inne zaś przypominały te żywcem wyjęte z pałacu grozy.

Dzień nieuchronnie zbliżał się ku końcowi. Słońce ustępowało miejsca księżycowi, który swym pełnym kształtem rozpychał się na siniejącym niebie. Rozczarowany nomada ze złością wpychał z powrotem na dno furmanki zawinięty w brudnożółty papier towar. Upychał go rękami o niedźwiedzim wyglądzie, przeklinając raz po raz pod nosem w niezrozumiałym języku. Wchodząc na kozła, złapał energicznie lejce, zmuszając tym samym leniwego konia do ruchu. Drogi — południowa, wschodnia i zachodnia, odchodzące od rynku, zatarasowane były przez odjeżdżających kupców przeliczających utarg, brzęk monet szczelnie wypełniał rynek. Starszy mężczyzna, wyraźnie podirytowany, wybrał drogę północną, którą podążali tylko nieliczni z handlujących. Prowadziła ona bowiem przez jedną z najbardziej zaniedbanych części Miasteczka: na jej obraz składały się obleśne rynsztoki, popękane okna kamienic i pijani osobnicy, śpiący na środku ulicy, wydalający i wymiotujący gdzie popadnie, nie zważając na fakt, że znajdowali się w miejscu publicznym. Nomada starał się skupiać wzrok przed sobą, nie zerkać na boki, nie zważać na zaczepki ulicznic. Pozostawiał za sobą wyzwiska i niedopowiedziane słowa, które uleciały wraz z nadchodzącym wieczorem. Zostawiając za sobą obskurną bramę z odpadającymi szarymi cegłami, zauważył ciemną witrynę amatorskiego teatru kukiełkowego. Ujrzał w niej ogromną kukłę, wzrostu dorosłego, nad wyraz wysokiego mężczyzny, o niespotykanie długiej szyi i głowie nieco przypominającej strusia.  Ptasie rysy podkreślała kępka rzadkich białych włosów, na myśl przywodząca pióra. Lalka wzbudzała niepokój, wyglądała tak, jakby skrywała w sobie skumulowany strach odebrany wszystkim mieszkańcom Miasteczka. Widok kukły przyciągał nomada, podchodzącego coraz bliżej do szklanej witryny. Teraz przyglądał się jej z bliska, opierając niedźwiedzie ręce na szklanej powierzchni. W pewnym momencie mężczyzna poczuł napływ skumulowanej złości, wywołanej przede wszystkim kiepskim utargiem z dnia handlowego, a także powracającym niczym echo wulgarnym krzykiem wymierzonym w niego. Zacisnął pięści, mięśnie przedramienia lekko drgnęły, napinając się kurczliwie, wtedy wyprowadził prawy prosty, cios wymierzony w grubą taflę szkła. Brzęk tłuczonej szyby rozległ się na uliczce. W obawie przed stróżami prawa, szybkim, zwinnym ruchem chwycił kukłę, ukrył ją w kolasie i ruszył przed siebie, w górę, w stronę pomarańczowego księżyca. Adrenalina buzowała w nim, nie zauważył zatem, że z poharatanej dłoni kapie strużka brunatnej krwi, a jej ślady zostają na kocich łbach kamiennej drogi. Nie wiedział, że krople krwi spłynęły także na lalkę, brudząc jej biały, zewnętrzny plusz — jej sztuczną skórę.

Wiosenne noce najczęściej przynoszą ukojenie po ciepłym dniu, pozwalając rozpłynąć się w krainie snu, zaznać wewnętrznego spokoju regenerującego ciało. Cisza sielskiego krajobrazu, krajobrazu mieściny, znajdującej się daleko od głównej, piaszczystej drogi, okalała niewysokie, drewniane zabudowania skromnego domostwa, a w przynależącej do niego rozklekotanej szopie nocował nomada. Skrzypiała krzywa drewniana podłoga, delikatny podmuch wiatru wpadał przez maleńkie dziury w ścianach, działał niczym dzisiejsza klimatyzacja. Warunki dla dobrego snu wydawały się wręcz idealne, jednak mężczyznę dręczyły niepokojące wizje. Powracał obraz ciemnej, zaniedbanej uliczki, wulgarne krzyki, szare postaci przypominające zjawy. Podniósł ciężkie powieki tylko na sekundę, zaciągnął się wiosennym wiatrem, by znowu zasnąć. Tym razem obudziła go potrzeba złapania głębokiego oddechu, czuł wyraźny ucisk na szyi. Powoli otworzył zmęczone oczy, ku swojemu przerażeniu dostrzegł tuż przed sobą ptasią, pluszową twarz, długie i chude ręce zaciskały się coraz mocniej na szyi. Nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa, wysuwał do przodu siny język. Ciało drgało delikatnie w ostatnich objawach życia, trwało to jednak niedługo, zanim bezwładny nomada wyzionął ducha, który z otwartych ust uleciał prosto w górę. Pluszowe ręce nawet wtedy nie dały za wygraną, dusiły w zabójczym amoku, utrzymywały uścisk aż do nastania nowego dnia.

Późnym popołudniem rynek Miasteczka pustoszał. Mieszkańcy mieli przed sobą tylko jeden cel: jak najszybszy powrót do domostw. Mijali innych szybkim krokiem, nie rozglądali się dokoła wpatrzeni w kamienny bruk bądź w otwarte dłonie, na których znajdował się utarg z całego dnia. Pogrążeni w nienazwanym amoku wybiegali myślami w przyszłość, nie interesując się teraźniejszością, dlatego nie zauważali podejrzanej postaci we franciszkańskim habicie z kapturem na głowie. Materiał wyraźnie wisiał na personie, nie był dopasowany do sylwetki przybysza, na nikim jednak nie robiło to wrażenia.

Tuż przy rynku, po jego lewej stronie, niewielki zakład rzemieślniczy samodzielnie prowadził szewc Kopytko. Starszy, leciwy mężczyzna całymi godzinami siedział na zydlu, reperując zniszczone podeszwy i łatając popękane, dziurawe cholewki. Mieszkańcy chętnie zlecali mu naprawy obuwia, wiedząc, że szewc do zadania podejdzie rzetelnie. Kopytko był osobą bezdzietną, nie miał rodziny, jego żona zmarła w młodym wieku z powodu gruźlicy. Tego dnia powoli zamykał składający się z dwóch izb zakład, kiedy dostrzegł cień padający na jedną ze ścian. Ruszył w jego kierunku, sądząc, że to nowy klient przyszedł ze swoimi znoszonymi butami. Mylił się, zastana postać sprawnym ruchem zrzuciła brązowy habit, a wtedy przed sobą ujrzał kukłę wielkości dorosłego mężczyzny. Zanim zdążył zrobić jakikolwiek ruch, długie pluszowe dłonie uczepiły się jego szyi. Ich ucisk mocny, zwierzęcy, powalił szewca na brudną posadzkę zakładu, nie ustępował, dopóki ciało mężczyzny nie przestało drgać. Upewniwszy się, że Kopytko nie żyje, przybysz powoli podszedł do wewnętrznego szyldu zakładu i odwrócił drewnianą tablicę z napisem „zamknięte”.

W Miasteczku krążyły plotki, mówiło się, że szewc Kopytko zaginął, a może wyjechał, ktoś inny twierdził, że wybrał się na pieszą pielgrzymkę do sanktuarium. Zakład pozostawał zamknięty, a w środku panowała przerażająca ciemność. Nikt nie domyślał się, że w jednej z izb, tej oddalonej od wejściowych drzwi, na zydlu siedzi kukła, która niedbale przykleja łaty różnych materiałów, raz na pozostawione do naprawy buty, raz na ciało szewca Kopytki.

Kto wie, ile dni, miesięcy, a może lat mogłaby spędzić we wnętrzu zakładu, gdyby nie fakt, że w Miasteczku pojawiły się nieproszone, obce wojska. Zniknął ruch na rynku, nie zostało nawet śladu po dniach targowych, dźwięk brzęczących monet zastąpiły głośne, marszowe kroki podkutych butów i charakterystyczny trzask kul wylatujących z metalowych luf karabinów. Wszystkie kamienice przylegające do rynku zostały zajęte, większość zakładów została obrabowana, a potem doszczętnie zniszczona. Rozlegały się dźwięki tłuczonego szkła, łamanych mebli, głośne prośby o litość uciszane seriami z karabinów, a potem nastawała cisza. Głucha cisza. Przyszła kolej na zakład szewca Kopytki. Najpierw żołnierze rozbili szklaną witrynę, potem wyważyli drzwi. Demolowali pierwszą z izb, miotali popsutymi butami na prawo i lewo, docierając do drugiego, mniejszego pomieszczenia. Tam, ku swemu   zaskoczeniu, pod brązową płachtą odkryli zwłoki starszego mężczyzny, udekorowane niepokojąco skrawkami różnego rodzaju materiałów. Trup przypominał szmacianą lalkę z zaszytymi oczami i ustami. Sprawcy zabójstwa nie było. Żołnierze zdecydowali się podłożyć ogień w pomieszczeniu, w wysokie płomienie wrzucili także drewniany szyld z dwustronnym napisem „otwarte/zamknięte”.

W czasie, kiedy ostatecznie kończyła się historia warsztatu szewskiego, przybysz-kukła uciekł wyjściem na podwórze. Kluczył zakamarkami kamienic, mijał połączone klatki schodowe prowadzące do pomieszczeń gospodarczych. Wyszedł na jedną z bocznych uliczek, śmierdzących i zaniedbanych, teraz pokrytą ludzkimi truchłami — ofiarami obcych żołnierzy. Z otwartych na oścież okien niskich kamienic dochodziły krzyki, gdzieś w oknie pojawiły się wysokie płomienie, w kolejnym w powietrzu unosiło się pierze. Minął koślawym krokiem obraz ludzkiej nędzy przypominający Triumf śmierci Bruegla, udając się wprost do miejsca wcześniej mu znanego — teatru kukiełkowego. Zewnętrzna witryna została całkowicie zniszczona, drewniany szyld pękł w kilku miejscach pod naporem podkutych żołnierskich butów. Wnętrze teatru zostało zupełnie zdemolowane, wśród połamanych mebli i fragmentów posadzki leżały szczątki — pozostałości po marionetkach: pourywane głowy, ręce, nogi. Pomieszczenie przypominało cmentarzysko zabawek, triumf dorosłości nad dzieciństwem. Spod gruzów patrzyło pojedyncze plastykowe oko, w jego czerni odbijał się ostatni tego dnia promień zachodzącego słońca. Wtedy kukłę przeszyły strzały: czterech żołnierzy z wypaliło z karabinów wprost do pluszowego ciała, wyrywając resztki materiału wypełniającego marionetkę. Przybysz padł na plecy obrócony siłą wystrzałów, po chwili nad nim pojawili się sprawcy. Przypatrywali się niezrozumiałemu zjawisku, bowiem z miejsc, w które trafiły kule, zaczęła wypływać ciecz do złudzenia przypominająca krew. Osłupiali żołnierze wycofali się z wnętrza dawnego teatru, wrzucając do środka zapalone pochodnie. Ogień trawił kawałek po kawałku pomieszczenia domu lalek, płomienie stawały się coraz wyższe.

„To był diabeł, trzeba zawiadomić dowódcę”, przerażonym głosem rzekł żółtodziób w mundurze.

Pozostałych trzech kamratów nie usłyszało jego słów, w tym samym czasie ustawiali tyłem do ściany niskiej, obskurnej kamienicy czteroosobową rodzinę.

Przemysław Znojek (ur. w 1991 r.) — pedagog, bohemista, historyk kultury, doktor nauk humanistycznych, literaturoznawca. Mieszka w Kielcach. Teksty prozatorskie publikował m.in. w: „Akancie”, „Helikopterze” i internetowym dwutygodniku „Pisarze.pl”. Autor prac naukowych: Wizerunek Romów w prozie Bohumila Hrabala (2020), Reminiscencje konfliktu zbrojnego z perspektywy dziecka — Śmierć pięknych saren Oty Pavla (2021), Sztuka głodowania według Franza Kafki (2022); redaktor monografii W kręgu szaleństwa (2020).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content