Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MARTYNA SZLEZINGER

Znawcy whisky

Trzynasta godzina mojej zmiany upływała złośliwie wolno. Wypełniałam moje obowiązki w rytm uciążliwie głośnej piosenki, którą słyszałam dziś już chyba piąty raz. Mieliłam ziarna, sypałam je do kolby, kolbę mocowałam do ekspresu, naciskałam przycisk, lała się kawa. Obok stawiałam kubek na herbatę, wrzucałam torebkę, wciskałam inny przycisk, leciał wrzątek. Po drugiej stronie blatu stawiałam litrowy dzban, wrzucałam do niego cytryny, miażdżyłam je i polewałam syropem cukrowym, wrzucałam miętę, lód i zalewałam wodą gazowaną. W tym czasie kawa i herbata zdążyły się zaparzyć. Takim oto sposobem mogłam robić trzy rzeczy naraz. Czułam się, jakbym miała sześć rąk. O tej godzinie nie myślałam już za dużo. Wszystko robiłam automatycznie, jak robot, polegałam jedynie na pamięci mięśniowej. Spojrzałam na zegar, minęły dopiero cztery minuty. „Jeszcze trzy godziny”, pomyślałam i kiedy oparłam się o blat baru, za którym spędziłam tę sobotę, poczułam, że mój własny kręgosłup ma problem, by utrzymać resztę ciała. O tej porze znacznie bardziej wolałam nieustannie pracować niż stać nieruchomo, ostatkiem sił. Niestety, lokal był pełny, zamówienia ze wszystkich stolików zostały już zrealizowane, więc nie pozostało mi nic innego, jak walczyć ze zmęczeniem.

Bez głębszej refleksji przyglądałam się ludziom próbującym wciskać sobie w usta jak największe porcje serwowanych przez kelnerów dań. Widziałam, że niektórzy o czymś rozmawiają, ale nie słyszałam nic konkretnego. Właściwie, to nawet mnie to nie interesowało. Momentami byłam odrobinę zdenerwowana, zastanawiałam się, jakim trzeba być człowiekiem, żeby o godzinie dwudziestej drugiej przychodzić do restauracji, na dodatek w trakcie mojej szesnastogodzinnej zmiany, ale szybko przypominałam sobie, że sama się na to godzę i potrzebuję pieniędzy. Mimo frustracji, nigdy nie odezwałam się do nikogo nieodpowiednio bez konkretnego powodu, bo żadna z tych głodnych osób nie była winna mojej sytuacji finansowej. Zdarzało mi się natomiast złościć na właścicieli, którzy udawali, że nie wiedzą, jak wygląda elastyczny grafik w ich ofercie, menadżerów ciągle zlecających nam nowe zadania, jak na przykład dekorowanie sali zgodnie ze zbliżającymi się aktualnie świętami, będące wręcz chamskim śmiechem w twarz i innych barmanów, którzy tego dnia nie mogli mnie zastąpić.

Moje myśli rozproszył donośny śmiech dobiegający ze stolika pod oknem, gdzie spotkała się grupa czterdziestolatków w garniturach. Zanim złożyli zamówienie, uprzedzili, że będą potrzebowali faktury, oraz dopytali kilka razy, czy alkohol będzie w jakiś sposób wyodrębniony, więc domyślałam się, że przyszli tutaj z pieniędzmi jakiejś korporacji. Po chwili przybiegła do mnie jedna z moich koleżanek obsługująca ten stolik i oznajmiła, że panowie zażyczyli sobie po dziesięć mililitrów whisky z dziewięciu krajów. Z uśmiechem na twarzy przyjęłam to zamówienie. Whisky sprzedawałam stosunkowo rzadko, ale gdy już nadchodził taki moment zawsze było przy tym sporo zabawy.

Wykonując moją pracę, pamiętam o stawce, jaką tu dostaję, żenująco niskiej stawce, niesięgającej nawet najniższej krajowej. Mimo że kierownik zmiany stara się dopinać wszystko na ostatni guzik i w miarę możliwości kontrolować napoje wychodzące z baru, to zdarzają się momenty, kiedy zwyczajnie musi skorzystać z toalety. Kiedy nikt nade mną nie stoi, wiem, że mogę pozwolić sobie na odrobinę rozrywki. Tak było i tym razem, gdyż trafiłam na idealny moment, który z sekundy na sekundę stawał się jeszcze lepszy, bo jeden z panów wstał z krzesła i chwiejnym krokiem zmierzał w moją stronę, zawzięcie utrzymując ze mną kontakt wzrokowy. Jego twarz była już delikatnie zaczerwieniona, a oczy lekko szkliste. W końcu dotarł do mnie i wygłosił monolog o destylacji, wymieniając hasła, takie jak „single malt”, „blended”, który z niezmiennie dużą pewnością siebie zakończył pytaniem, jak dotrzeć do toalety. Udał się we wskazanym przeze mnie kierunku, a ja, zgodnie z życzeniem, ściągnęłam z półki dziewięć butelek whisky i ustawiłam je na blacie. Patrząc od lewej, były to: whisky japońska, amerykańska, irlandzka, szkocka, polska, francuska, indyjska, kanadyjska i szwajcarska. Zanim dokładnie spojrzałam na nie wszystkie, wiedziałam już, którą wybiorę. Zdecydowałam, że wleję dziewięć razy szkocką.

Spojrzałam tylko, jak mężczyzna, który przed momentem usiłował mnie wyedukować, wracał z toalety z powrotem do swoich kolegów. Zabrałam się za polerowanie snifferów. Robiłam to powoli i starannie, widziałam, jak zerkali na mnie z oddali, niecierpliwie wyczekując degustacji. Sama czułam narastającą ekscytację. Nadszedł moment rozlewania. Dokładnie odmierzyłam po dziesięć mililitrów, oznaczyłam je flagami preferowanych przez nich krajów i przekazałam moje dzieło kelnerce. Patrzyłam, jak stawia je na tacy i dumnie się z nimi oddala, nieświadoma mojego sabotażu.

Panowie potrzebowali kilkudziesięciu minut, aby każdy łyk starannie przedyskutować. W międzyczasie uprzątnęłam bałagan, jaki zrobiłam podczas mojego haniebnego czynu, i przygotowałam jeszcze kilka lemoniad. Zanim zdołali wypić wszystko i dokładnie obgadać, znów zapomniałam o otaczającym mnie restauracyjnym chaosie. W końcu jednak poprosili o rachunek. Zapłacili, poprawili krawaty, założyli marynarki i zebrali się do wyjścia. Zanim przekroczyli próg restauracji, mężczyzna, którego już wcześniej miałam okazję wysłuchać, wrócił do mnie z wyrytym na spoconej twarzy uśmiechem. Zaczął głośno, roześmianym głosem wychwalać polską whisky i tłumaczyć, jakimi wszyscy, jako ogół, w jego oczach jesteśmy kosmopolitami. „Owszem, japońska też jest niczego sobie, ale nic nie smakuje tak, jak nasza własna, polska…”, wpadł w zadumę. Jako podsumowanie swoich rozważań wygłosił dobrze znaną sentencję: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Życzył mi wszystkiego dobrego i wyszedł.

Z dumą przyjęłam dobre słowa oraz spory napiwek. Po chwili dopadły mnie wyrzuty sumienia. Na szczęście trwały tylko moment, ponieważ, gdy zorientowałam się, że nie zostałam przyłapana, nie zepsułam wieczoru grupie mężczyzn, którzy zdecydowali się mi dopłacić, a nawet zdołałam obudzić w nich dawno zapomnianą miłość do ojczyzny, nie mogłam mieć do siebie pretensji. Nie wierzę, że nikt inny nie działa tu we własnym interesie. Zawsze udaję, że nie widzę, jak moi koledzy wynoszą ukradkiem butelki wody lub pakują szybko do plecaków rolki papieru toaletowego, gdy wszystkie światła gasną. Zatem ja również znalazłam własny sposób, by czerpać z tej pracy coś więcej niż pieniądze.

Martyna Szlezinger (ur. w 2003 r.) — studentka Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim. Pisze wiersze i opowiadania, zajmuje się fotografią i rysunkiem.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content