Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Kwiecień ’24

1.

Wydawać by się mogło, że o Sławomirze Mrożku napisano już u nas tak wiele, że więcej nie warto. Poświęcono jego dziełu liczne opracowania naukowe, teatrologiczne, a i sporo też opublikowano na temat jego życia osobistego. Za sprawą drugiej żony Susany Osorio Rosas, Meksykanki, której dwie książki ukazały się w ostatnich latach w Polsce.

Po co więc brać na warsztat raz jeszcze to niezbyt burzliwe (jak się sądzi) życie autora Tanga, zwłaszcza teraz, kiedy jego sztuk, które przez kilkadziesiąt lat były u nas — a i na całym świecie — grane tak chętnie, że zaliczono je do klasyki współczesnej dramaturgii — się nie gra. Zniknęły z repertuaru teatrów. A choć czasem jeszcze ktoś gdzieś je wystawi, to nie mają choćby cienia rangi dawnych premier Policji, Emigrantów czy Ambasadora

Nie dlatego, że nagle okazały się słabe. Przeciwnie, choć nikt o tym nie mówi w ten sposób — są za dobre. Bo… zbyt teatralne (czytaj: literackie). A dziś nikomu się nie chce wystawiać dramatów, które trzeba by wystawiać „po bożemu”, czyli po Mrożkowemu — dokładnie przenosząc na scenę tekst, co więcej, również didaskalia autora. Nie chce się nikomu. Bo Mrożek zapisał sobie, obowiązujące za jego życia, ale i pośmiertnie, prawo, że jego sztuki są nienaruszalne. A to trudna robota dla teatrów. Które primo: oduczyły się grania „po bożemu”, secundo: uważają, że tekst literacki to furda, liczy się inscenizacyjny pomysł, więc można posiekać dramat jak mięso na tatar. Cóż, secundo wynika też z primo.

Pisze zresztą o tym Anna Nasiłowska, autorka bardzo interesującej, bogato udokumentowanej, ale też osobistej w tonie książki Mrożek. Biografia, umiejętnie łącząc przywróconą literaturze metodę biografizmu — a więc interpretowania dzieła z pomocą życiorysu twórcy — z typowym, chętnie dziś widzianym na księgarskim rynku, stylem opowieści o prywatnym życiu artysty. Nasiłowska — pisarka, ale i profesor IBL PAN — dodaje też do owej mieszanki analizę społeczną oraz historyczną, co sprawia, że jej obszerna praca o Mrożku staje się swego rodzaju księgą powojennej inteligencji Polskiej.

Nie bez kozery najciekawsze są w książce fragmenty poświęcone PRL, w tym narodzinom Mrożka jako pisarza — za młodu członka PZPR, z zapałem uprawiającego propagandową żurnalistykę lat stalinowskich — ale i jego odejściu od proletariackich złudzeń, a więc latom, w których Mrożek żył i pracował jako dziennikarz w Krakowie najpierw, mieszkając w „domu pisarzy” przy legendarnej dziś ulicy Krupniczej, a potem w Warszawie. Sam Mrożek rozliczył się z tym okresem dość prędko, szczęśliwie nie popadając w mity o „heglowskim ukąszeniu”, wyemigrował zresztą dość szybko, bo w roku 1963, choć nie był to początkowo typowy emigracyjny skok ku wolności. Pisarz mieszkał wtedy wprawdzie za granicą (głównie w Paryżu), ale z krajem utrzymywał oficjalne kontakty, przedłużając, póki mógł, wizę. Dopiero wtedy, gdy stało się to kłopotliwe, wybrał stały pobyt za granicą i zerwanie związku z „ludową ojczyzną”. Tyle że PRL nie chciała zrywać swojego związku z pisarzem — zbyt w świecie sławnym, żeby się krajowej propagandzie nie mógł przydać jako listek figowy, dowód na liberalizm władzy. Oto mamy znakomitego twórcę, którego podziwia cały świat, oryginała, który, owszem, trochę się na nas dąsa, ale pozostaje nasz, nie ogłosił się przecież wrogiem socjalizmu i nie przystał do antykomunistycznej ekstremy.

Owszem, Mrożek nie lubił tego układu — w roku 1968 ogłosił na łamach prasy francuskiej protest przeciw udziałowi Polski w agresji na Czechosłowację, a w roku 1981 opowiedział się przeciw stanowi wojennemu — ale tak poza tym przesadnie się na swojej długiej smyczy nie szarpał. Zapis na jego nazwisko nie trwał więc w PRL długo, a cenzura też niezbyt mu dokuczała. Uważając, skądinąd słusznie, że jego adresowane do inteligencji dramaty nie są na tyle obrazoburcze wobec władzy ludowej, poprzestają zresztą na metaforach i aluzjach, nie atakując wprost ani komunizmu, ani przewodniej roli ZSRR.

Tak że grało się u nas Mrożka właściwie bez przerwy, a i wydawało chętnie. Jakby obie strony mrugały do siebie okiem. Jedna, czyli władza, dając do zrozumienia, iż wie, że Mrożek systemu nie lubi, ale wie również, że on sam nie chce i nie powie tego głośno, otwarcie, więc oglądajcie go sobie i czytajcie, nam to nic nie szkodzi, przeciwnie, daje pewien komfort. Druga, czyli rosnąca w siłę inteligencka opozycja, nie kryła, że wie, że tamta strona wie, a wiedząc, toleruje, ale nie umniejsza to frajdy, że można Mrożkiem grać Władzy na nosie, i puszyć się, że to gra sprytniejsza i lepsza, bo czyni z Mrożka swojego.

Przedziwne to zapętlenie postaw też się w książce Nasiłowskiej uwidacznia, choć autorka Mrożka. Biografii nie skupia się przesadnie na tych grach politycznych. Ukazuje raczej ich tło, na którym pisarz robił swoje. Inna rzecz, jak dziś widać z dystansu, że pisarz, choć nie była to dla niego sytuacja komfortowa, raczej z niej skorzystał, niż na niej stracił. Szanowany i ceniony przez wszystkich. A przez Polaków — widzących w nim swój spełniony sen o podbiciu świata polskim twórcą — uwielbiany.

Choć wygląda na to — o czym też pisze trafnie Nasiłowska, przywołując głosy w tej sprawie jeszcze za życia jej bohatera — że życie Mrożka „na obczyźnie” było dla jego twórczości mniej owocne niż dawne, w kraju. Bowiem gdy żył i pisał we Francji, w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, a potem — najdalej od Polski — w Meksyku, więc nie czerpał na co dzień z trującej gleby ojczystej — zapaskudzonej moskiewskim komunizmem, „realnym socjalizmem”, ale też sarmacko-włościańskimi fumami oraz tromtadracją narodową, powstańczo-martyrologiczną — schły w nim soki życiowe. Zanikał sarkazm, tak świetnie się sprawdzający w kontrze do wszelkiego „polactwa”, gasł specyficzny humor, i stawał się on, Mrożek, pisarzem dobrym, ale wtórnym. Europejskim, lecz jednym z wielu.

Czy tak było? Anna Nasiłowska nie daje na to jednoznacznej odpowiedzi. Nie musi. Jakąś odpowiedzią są tu zresztą same dzieła Mrożka, pisane przezeń „na wyjeździe”. Im dłużej trwającym, tym bardziej widocznym w uniwersalizujących się, lecz oddalających od rzeczywistości tekstach. A może to tylko zwykła kolej rzeczy? Może się Mrożek po prostu wypalił z wiekiem? Rzecz to dla pisarza, który sławę zyskuje za młodu, dość typowa.

Tyle że Mrożek tworzył prawie do końca życia (długiego, jeśli wziąć pod uwagę jego wcześniejsze, poważne perypetie ze zdrowiem — a dożył lat 83), pozostając w pisaniu prawdziwie twórczy, ciekawy, inspirujący.

Jego dzieło to zresztą rzecz jedna, ale u Nasiłowskiej ważna jest też biografia pisarza jako człowieka, mężczyzny bardzo osobnego. Stroniącego od ludzi introwertyka ze skrytymi pod chłodną, ulepioną z dystansu maską ambicjami i apetytem na życie. Nie tylko twórcze. Bo w życiu tym szczególne miejsce zarezerwowane było dla kobiet!

Dla kogoś, kto postrzega Mrożka „przez okulary Sławomira Mrożka” (był taki cykl wyśmienitych rysunków, które Mrożek zaczął publikować w „Przekroju”, a które stały się potem jego znakiem rozpoznawczym, wpisującym go w historię satyry i humoru, nie mniej świetnie niż jego dzieło literackie), a więc jako zdystansowanego, zapatrzonego w gazetę mizogina, dla którego uroki świata są okazją dla ciosów ironii, dla kogoś takiego odkrycie Mrożka jako namiętnego… kobieciarza, stać się może szokiem. Jako że Nasiłowska, nie odkrywając skądinąd żadnych nowych sensacji, ale sumując „dorobek erotyczny” Mrożka, ukazuje go nam jako mężczyznę żyjącego w ciągłym trzepotaniu serca, a mówiąc mniej poetycko — w nieustannej do kobiet skłonności. Na ile pociągiem czysto erotycznym powodowanej, a na ile emocjami ducha, czy zaszłościami z dzieciństwa, to rzecz wtórna. Tu liczą się fakty. A trwające latami związki Mrożka z pięknymi, fascynującymi niewiastami, takimi o wysokim ilorazie inteligencji, który jednak dawało się umieścić pod kreską jego pozycji, mówią tu same ze siebie. Dodać przy tym trzeba, że były to często związki w trakcie… innych związków. Bo Mrożek zdradzał na prawo i lewo, bez wielkich wyrzutów sumienia, już w czasach pierwszego małżeństwa z Marią Obrembą, którą bez wątpienia kochał, ale i złamał jej życie. Była wszak ciekawie się zapowiadającą artystką (malarką), a została żoną swego męża. Poświęcając mu się bez reszty, a i bez nagrody zresztą.

Krzywdy, jakie uczynił Mrożek kobietom swojego życia, to oczywiście tylko poboczny nurt napisanej przez Nasiłowską biografii. Wskazującej jednak, że wewnętrzne, sekretne życie naszego Czwartego Wieszcza, związane było mocno z jego psychiką, a więc predyspozycją twórczą. Tak samo jak jego potyczki z polskością, zaściankową i śmiesznie pyszną zarazem, łączyły się z jego przywiązaniem do Polski, z wszystkimi jej wadami, które na zasadzie paradoksu stworzyły go jako pisarza.

Nie uprawiał sztuki politycznej, doraźnej, ale polityka posługiwała się nim nieustannie, często dla doraźnych celów. Odcinał się od tego tak, jak od tradycji romantyzmu, ale jego heroiczny bój o Polaka, któremu husarskie skrzydła nie przeszkadzają w uprawie roli (związek z wsią, na której się wychował, wywodząc się zresztą z ludu, to osobna, ciekawie przez Nasiłowską pokazana kwestia) ma z perspektywy czasu — i naszej współczesności (zwłaszcza „polityki historycznej” 2015-2023) — aktualność ogromną.

Wielka więc szkoda, że nikt dziś nie pali się, żeby Mrożka „użyć” choćby do tego celu, jakim byłaby dyskusja z widzeniem roli Polski w Europie, a i… w Polsce (jak cukru w cukrze). Bo jakże ten Mrożek wciąż nas dotyczy! I jak wciąż nie umiemy skorzystać z jego satyryczno-dramatycznych diagnoz. Tu zresztą wraca pytanie: nie umiemy, czy nie chcemy?

[Anna Nasiłowska, Mrożek. Biografia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023]

 

2.

Jest nowym zwyczajem polskich wydawnictw, że na stronie informacji edytorskich wiele z nich nie podaje, z którym wydaniem książki mamy do czynienia. Kiedyś taka informacja to był obowiązek, dziś na jego spełnienie stać tylko niektóre oficyny. Na ogół te pewne edytorskiego sukcesu. Inne informację ukrywają, chcąc na ewentualnym nabywcy książki sprawić wrażenie, że ma do czynienia z wydaniem premierowym.

Tak czyni na przykład wydawnictwo MG, przy czym jest to działanie o tyle perfidne, że reklamowany w nim cykl biograficznych dzieł Józefa Hena — tu: powieść Mój przyjaciel król i biograficznego eseju Ja, Michał z Montaigne — oparty jest na wielu wcześniejszych edycjach tych znakomitych i popularnych książek.

Wpisaną w ów cykl właśnie biografię Błazen — wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim, kupowałem, wprawdzie znając ją doskonale — bo też trudno było jej nie znać, jako nominowaną w roku 1999 do Nagrody Nike — ale spodziewałem się jednak jakiejś edytorskiej informacji o wcześniejszych wydaniach, a choćby zachęty w stylu: wydanie kolejne, „uzupełnione”, albo „poprawione i przejrzane na nowo przez autora”. Nie pojawiła się jednak ani adnotacja, że to wydanie — bodaj — czwarte, ani żadna tego typu zachęta. Nie sądzę skądinąd, by było w jakikolwiek sposób „poprawione”, pamiętajmy, że autor w ubiegłym roku przekroczył sto lat! Ale książkę kupiłem z radością, dla zwykłej przyjemności przeczytania jej raz jeszcze. W czasach zalewu książek tego rodzaju (czy naprawdę „tego”, o tym za chwilę), sprawdzić chciałem przy okazji, czy się dzieło Józefa Hena nie zestarzało aby, i czy się różni od dziesiątek biografii, pisanych dziś — pardon, to nie seksizm, ale fakt — przez (młode na ogół) kobiety, wyszukujące w plejadzie znakomitości artystycznych życiorysy, które można by oświetlić na nowo.

I cóż, przeczytałem Błazna… — ani trochę się nie zestarzał! Przeciwnie, nabrał rasowej patynki, ale zarazem wyróżnił się na wyżej ukazanym tle. Przeczytałem z oczekiwaną przyjemnością — przewidywaną również dlatego, że większość książek Józefa Hena to czytadła w najlepszym tego słowa znaczeniu. No i przekonałem się, że to książka nie tylko różniąca się dalece od pisanych dzisiaj w tymże gatunku… Jakże bardzo na korzyść!

Ale zacznijmy od bohatera książki. Kim był Tadeusz Boy-Żeleński, wiadomo (no, wiadomo było przez lat dziesiątki, w których tego rodzaju podstawowa wiedza była czymś zwykłym u szarego nawet inteligenta), — współtwórcą kabaretu Zielony Balonik, autorem krotochwilnych i świntuszących Słówek (niektóre z ich rymów weszły do języka potocznego, jak choćby dwuwiersz: „bo w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”, którego to pierwszy użył publicznie — w polityce — wprowadzając tym Boya w świetny humor — sam marszałek Piłsudski), autorem setek recenzji teatralnych, a przede wszystkich chyba tłumaczem francuskiej klasyki. Bez Boya (taki sobie przybrał pseudonim, a stał się on z czasem jego imieniem i znakiem rozpoznawczym) nie byłoby w polszczyźnie — tak doskonałych, że stanowiły jakby polski oryginał — tej klasy Balzaka, Moliera, Rebelais’go, François Villona, Prousta…

Jako że Boy tworzył dla francuskiego oryginału wspaniałą, pyszną i bogatą polszczyznę, można rzec: własną, jako że nieistniejącą wcześniej, a przynajmniej nie zapisaną. Nic dziwnego, starsza od polskiej kultura francuska miała już swój bogaty literacko język w czasach, gdy u nas dopierośmy się takiego języka dopracowywali. Nie ma więc wielkiej przesady w tezie, że to za sprawą Boya mamy dziś literacką staropolszczyznę. Piękną jak prawdziwa, choć w XV czy XVI wieku raczej się nią u nas nie posługiwano (dla porównania — Villon napisał Wielki Testament sto lat wcześniej niż Kochanowski Pieśni). Można także powiedzieć, iż Boy-Żeleński był nie tylko arcytłumaczem, ale i wielkim pisarzem polskim, współtwórcą naszego języka.

Wracając jednak do Hena. Ten znakomity, poczytny (co nie zawsze w smak krytyce) prozaik ma świetną rękę do ciekawych biografii historycznych, czego książka o Boyu jednym z najlepszych przykładów. Poniekąd może dlatego, że i on — podobnie jak Boy, który też pisywał o postaciach historycznych (np. o królowej Marysieńce czy o Mickiewiczu) — umiejętnie łączy styl biografa popularyzatora z osobistym stosunkiem do przedstawianego bohatera oraz z własną, indywidualną frazą literacką. Co sytuuje jego książki na dalekich kresach dzieł naukowych, dokładniej: na bujnym pograniczu biograficznej opowieści i intelektualnego eseju (czego mistrzowskim osiągnięciem była książka o życiu i twórczości Montaigne’a) oraz szerokich, Dzikich Pól literatury jako takiej.

Właśnie dzięki temu melanżowi gatunków, oryginalnej strategii narracyjnej, czyta się jego rzecz o Boyu jak dobrą powieść. Ale zarazem czerpie z niej jak ze źródła wiedzy, bardzo klarownego i smacznego. To Hen sprawia, że rozumiemy i podziwiamy istotę zasług Boya jako tłumacza (częste, ale zręcznie podane cytaty nie tylko nie nudzą, ale i dodają atrakcyjności lekturze), doceniamy styl, dowcip, odwagę myślenia autora Obrachunków fredrowskich czy Naszych okupantów, ale też poznajemy nietuzinkowy życiorys pisarza, który nie kształcił się przecież humanistycznie; z wykształcenia był wszak doktorem medycyny (praktykującym, między innymi jako lekarz wojskowy i pediatra), językowym samoukiem, a z teatrem zetknął się dopiero jako widz.

Hen opowiada o Boyu „po kolei”, przynajmniej w pierwszych rozdziałach książki, ale nie skupia się na chronologii. To nie jest typowa księga życia ani kronika twórczości. To wielowarstwowy, meandryczny w narracji, bogaty portret polskiego inteligenta. Inteligenta minionej epoki. Jej cudownego dziecka, ale i spadkobiercy. Tego, co w naszej inteligencji było najlepsze: rozległości myślowych horyzontów, zamiłowania do sztuki, kultury osobistej, aktywności społecznej. Jako piszący o „wielkich ludziach” — pisarzach, królach, artystach — jest też odnowicielem panującej wówczas metody pisania o przeszłości, którą należało tym pisaniem albo wielbić, albo krytykować. Szuka prawdy o jej bohaterach i epoce. To z tego myślenia narodziło się, nie dziwiące już nikogo, odbrązawianie pomników.

Hen, podobnie jak Boy, też otrzepuje z kurzu bohaterów swoich książek, szuka o nich prawdy, równowagi między życiem a twórczością. Tak właśnie nam przybliża Boya jako oryginalnego felietonistę teatralnego (bo z dzisiejszego punktu widzenia jego recenzje były raczej felietonami niż profesjonalną krytyką; mniej dotyczyły teatru, inscenizacji jako takiej, bardziej — jeśli nie jedynie — tekstu) oraz dziennikarza, publicystę — śmiałego rewolucjonistę w sferze kultury i obyczaju. Boyowe — tak, również bojowe! — polemiki w toczonych w międzywojniu sporach o prawa kobiet były wówczas prekursorskie i odmieniły rodzimą, zapyziałą, zgoła średniowieczną świadomość społeczną. Wstyd, że tamte „boye” wciąż — prawie sto lat później! — pozostają aktualne. Nie bez kozery cytowano go tak często podczas protestów aborcyjnych, przywołując jego hasło: „piekło kobiet”.

Wszystkie razem wzięte talenty Boya pisarza — bo choć je łączył, był w istocie pisarzem przede wszystkim — czynią zeń postać wyjątkowego formatu. Ale Józef Hen umie o Boyu-Żeleńskim opowiadać bez zadęcia — jak o powszechnie podziwianym, choć też brutalnie — z prawa, lecz i lewa! — atakowanym człowieku, niezwykle popularnym, ale i wyobcowanym, wrażliwym i samotnym. Przynajmniej do czasu związku z Ireną Krzywicką, która w ostatnich latach była mu bliską, empatyczną partnerką. Co nie zmienia faktu, że Boy — mężczyzna atrakcyjny — nigdy się z żoną, pierwowzorem Zosi z Wesela, nie rozstał, a jak wynika z wielu świadectw, bardzo ją kochał.

Można więc powiedzieć, że Hen, pisząc o Boyu, postępuje zgodnie z zaleceniem Boya — bez brązu, lecz ze zrozumieniem, a gdy trzeba z podziwem i sympatią. Bodaj najlepiej to wypada, gdy relacjonuje Tadeusza Żeleńskiego związki uczuciowe właśnie. Gęsto, ale zręcznie, bez nudy go cytując (listy!) — co daje efekt wartkiej, intymnej narracji — i pokazując, jak Boy kocha, cierpi, tęskni; opatrując przy tym narrację dyskretnymi komentarzami od siebie (świetny rozdział o romansie z aktorką Anną Beliną — siostrą Leona Schillera).

Hen, pisząc o Boyu, jest lekki i dowcipny jak sam Boy, choć bywa też jak i on bezwzględny i ostry — dla dobra sprawy (zwłaszcza w polemikach społecznych, ale i w recenzjach, w których zdarza mu się nawet przyjaciół chłostać bez taryfy ulgowej), jest też Hen mądry — jak Boy-Mędrzec — bliski życiu, ale i jego filozofii — jak Montaigne — choćby wtedy, gdy opisuje najboleśniejszy rozdział życia swojego bohatera. Lata okupacji. Dla wielu będące dowodem na „zdradę” Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który — żyjąc i tworząc w zajętym przez Rosjan Lwowie — zaprzedał się, według nich, Sowietom.

Małostkowości takich ocen, brakowi zrozumienia dla rzeczywistości, w której Boyowi przyszło żyć i umrzeć — a więc ocenom jakże łatwym z perspektywy bezpiecznej kanapy, zasiedziałej przez potępiaczy jego ówczesnej postawy — przeciwstawia Józef Hen swoją empatię wobec wybitnego twórcy i człowieka poddanego niewyobrażalnym na co dzień presjom. Szlachetnego i mądrego, ale też jednego z wielu, który okrutnym trafem losu, choć zarazem jakby zgodnie z porządkiem rzeczy tego świata, znalazł się przypadkowo wśród osób rozstrzelanych przez hitlerowców. Co wpisało jego los — także symbolicznie — w tragedię zmierzchu i śmierć starej, polskiej inteligencji.

Wracajmy do Boya, czytajmy Hena, może uda nam się coś ocalić z tego, co swoim pisarstwem nam zostawili, jako żywą po tamtej inteligencji pamiątkę oraz wzór.

[Józef Hen, Błazen — wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim, Wydawnictwo MG, Kraków 2023]

 

3.

Minimalizm w poezji kojarzy się nam na ogół z miniaturą dość tradycyjną. Dwa, trzy wersy, kilka, kilkanaście słów. Dystych, maksimum tercyna. Albo rozmiar haiku.

Zbigniew Chojnowski udowodnił — choć nie to było, jak mniemam, celem jego nowych wierszy — że poezją może być jeszcze mniej, choćby kilka liter. Na przykład pięć. Jak w wierszu Cena (najkrótszym bodaj w jego nowym tomie): „Ile / To”.

Inne teksty tomu Co to to nie wiele są skądinąd — vide: ów tytuł — dłuższe. Zdziwi się więc ktoś może, iż mówią one wiele, ba! są chwilami wielomówne, a raczej — że tak powiem — pojemne. I to między innymi dzięki milczeniu, na które się otwierają. W milczeniu, które słychać między słowami, w echu — po słowach; same są zresztą jakby skondensowaną do minimum liryką, ekstraktem poetyckim. Tworzonym głównie z zaimków — przymiotnikowych i pytających, osobowych i nieokreślonych, zwrotnych i dzierżawczych, partykuł, przydawek, pół-słów(-ek), rzadziej rzeczowników poszatkowanych na kawałki / kawały, patrz: „Hipop-O-Tam” — i otulającej je ciszy. Czasowników nie ma tu w zasadzie w ogóle, przymiotników też, chyba że jakiś ich ślad w tytule (Czas iść, Przeróbka słynnego cytatu, Prawdziwa nicość). Tytuły bywają zresztą dłuższe niż sam wiersz. Weźmy Moje pierwsze pytania, czyli prolog: „Co to to? / A co to to?”. Albo Współczynnik uspołecznienia: „Ja sobie / ty się”, czy Porządek, więzienie albo życie: „Odtąd / Dotąd”.

Można by to uznać za językową grę, zabawę doświadczonego poety (na ogół kunsztownego, wieloznacznego, słów nieżałującego), ale Zbigniew Chojnowski nie od dziś poszukuje formy, która przy minimum wyrazu (wyrazów), dążyłaby do maksymalizacji treści, sensów. Czego przykładem niedawny zbiór sentencji Tarcze z pajęczyny (2022).

Dojrzałość twórcy to dostrzeganie z wiekiem, że rosnące słów zużycie osłabia ich wartość, zabija ich znaczenia, pozbawia emocji, co dla poezji bywa zabójcze? Czy raczej pesymizm poety, pogłębiający się w miarę poznawania pustki, jaka się za słowami kryje? Ale może obie te tendencje razem (wzbogacone — paradoksalnie — o nadzieję, że powrót do istoty słów — tych najprostszych — komunikatów podstawowych — którymi bywają właśnie zaimki) dają okazję, by wniknąć do źródła, istoty — nas i świata?

Nie wiem. Może i nie trzeba tego nazywać. Tak jak i Chojnowski nie nazywa, raczej pyta. Nie oczekując też zresztą odpowiedzi, raczej wymuszając refleksję. Krystalizując sól, zbierającą się na końcu języka. W niewypowiedzianym, a domyślanym. W zawieszonym w powietrzu — jak nasze życie. Między innymi zaimkami. Ja, ty, on. Ten. Oni. Tamci.

Jest w tym przekorny, kpiący i sceptyczny. Podając nam na przykład Przysłowie z przestawieniem: „Kto z kim / Ten jak on”. A jakie to przysłowie — kto z kim przestaje, takim się staje — czy inne: Jak ty komu, tak on tobie? Dobiegnij do tego sam, króliczku. Dofruń sam, wróbelku (Wróbel w garści: „Ten tu / Tamten kędyś”).

Nie wszystkie z zastosowanych przez Chojnowskiego chirurgicznych zabiegów na języku (ucinanym, przecinanym, docinanym) są jakoś szczególnie odkrywcze czy głębokie (Przykra odzywka, czyli pogróżka: „Ty taki / Nie taki”, Zaimek lub drożyzna: „Takie nic / Za takie coś”), ale zdecydowana większość to kolce na łodyżce róży. Ostre, dotkliwe, osłaniające piękny kwiat. Łapówka: „Komu co / Jakby co”. Szwędy (sam tytuł — przykład żywego neologizmu): „Gdzieś bez tam / Gdzie nic takiego”. Społeczeństwo: „Ktoś z kimś gdzieś / Kiedyś kiedykolwiek”. Sport: „Kto / Kogo”. Zdrajca: „Z nami / Przeciw nam”. Niewiadoma: „Skąd tamta jakaś / Jakaś taka znikąd”. Nienawiść: „Tych tamtych / Za moje nic”. Ale i melancholijnej refleksji tu nie brak. Przeglądanie starych zdjęć: „Ta ten to ty / Gdzie? Tam”. Bo może: gdzie? Tam? Ale może: gdzie tam. Czyli nigdzie.

Świetnie się to czyta w ciszy. Czyli w myśli. Znakomicie się to myśli.

[Zbigniew Chojnowski, Co to to, Wydawnictwo Forma, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2023]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content