ADAM ELBANOWSKI
Losy konkwistadora Francisca Martína. 2
— Wstawaj, imienniku. — Szturcha go w ramię Cristóbal Martín. — Woła nas kapitan. Trzeba się wspiąć na tę cholerną górę, bo zbliża się noc. Może tamci znaleźli coś do jedzenia. Myślałem, że nie ma większego paskudztwa od serc palmowych, ale teraz zjadłbym całe ich naręcze.
Kolejny świt. Francisco Martín zsuwa się ze stromego zbocza w stronę rzeki. Cierniste krzaki zdzierają mu ręce do krwi, ale spieszy się. Boi się, że zostanie sam. Kulejąc, boso, podąża za grupą wzdłuż rzeki. Widzi, jak tamci przystają, pochylają się nad czymś, krzyczą. Podchodzi do nich. Na ziemi leży Juan Floryan. Wygląda jak najeżony kolcami ogromny jeż polegujący na stercie brudnych szmat, które kiedyś były bawełnianą opończą.
— Czterdzieści trzy — szepcze młody Cordero. — Nie żałowali mu strzał.
Dziwne uczucie. Żadnego współczucia, tylko paniczny strach. Kto następny? Francisco Martín odwraca wzrok. Trzeba będzie rozdzielić ładunek, który niósł Floryan. Pewnie jemu znowu przypadnie największa część. Kapitan bezceremonialnie odsuwa nogą zakrwawione ciało i wyjmuje spod niego szablę. Potem ciska ją w wodę.
— Kaka, nic z niej nie zostało.
— Pochowajmy go chociaż. — Młody Cordero rozgląda się po twarzach towarzyszy.
— Po co tracić siły. Jemu i tak już wszystko jedno — mówi jego ojciec.
Młody Cordero wybucha płaczem. Przysiada przy martwym ciele i usiłuje wyrwać strzały.
— Daj spokój — chwyta go za rękę kapitan. — Eta haiek ? Gdzie tamci dwaj?
— Nas to samo czeka — szlocha młody Cordero. Nieoczekiwanie jego płacz przechodzi w przeciągłe wycie. Potem zaczyna się śmiać. Gardłowy, obłąkańczy śmiech niesie się echem po górach. Jego ojciec bez słowa uderza go w twarz. Jedno, dwa, trzy, cztery uderzenia. Chłopak milknie.
— Stul pysk, jeszcze nas usłyszą.
— Goazen. Ruszamy — mówi kapitan.
Młody Cordero bezgłośnie płacze, przykucnięty przy naszpikowanym strzałami martwym ciele. Francisco Martín bierze chłopaka pod ramię.
— Chodź. Musimy trzymać się razem.
Idą, kulejąc, worki ze złotem szorują po kamieniach.
— Zachować ciszę! — rozkazuje kapitan. — Macie nieść ładunek, a nie włóczyć go po ziemi. Stać! Co tu leży?
Schyla się i podnosi z ziemi zakrwawiony kapelusz.
— To kapelusz Alonsa Martina, jestem tego pewien. Chwalił się, że kupił go w Santo Domingo — mówi Portillo. — Chciał mi go sprzedać jeszcze w Tamalameque, ale odmówiłem. Pamiętam też, że przekonywałem go, że mając coś tak okazałego na głowie, stanowi łatwy cel dla indiańskiej strzały. No i się doigrał.
— Dalej prowadzą jakieś ślady. Chodźmy, może Alonso przeżył i gdzieś tam jest. — Francisco Martín stoi niezdecydowany na ścieżce, patrząc na trawę zroszoną krwią.
— Nie ma mowy. Możemy wpaść w pułapkę. Pewnie tam w gąszczu czają się tubylcy — odpowiada Diego de Valdés.
— Zostajemy tu na noc — decyduje kapitan. — Przynajmniej wody mamy pod dostatkiem. Trzeba wystawić warty. Martín, ty pierwszy, po tobie Gámeza. Portillo, przyprowadź tego psa. To będzie nasz ostatni posiłek.
— Ależ, kapitanie… — oponuje Portillo.
— Przecież widzisz, że bydlę ledwo zipie — parska kapitan. — Nawet nie próbował obwąchać śladów. Żadnego z niego pożytku, bo i tak nie przeżyje do jutra rana, a my przynajmniej zjemy coś treściwego, a nie to gorzkie świństwo. Gdyby Pérez de la Muela był z nami, pierwszy by to zaproponował, chociaż kochał nad życie tego psa.
Pérez de la Muela. Zawsze onieśmielał Francisca Martína, który miał wrażenie, że w tym medyku tkwią dwie różne osoby. Awanturnicze usposobienie, jego gwałtowne gesty i rubaszny śmiech, gdy opowiadał anegdoty. Zawsze pierwszy zgłaszał się do misji zwiadowczych. Niestraszne mu były bezdroża, głód, cały dzień spędzony w siodle. Tak, był wybornym jeźdźcem i wojakiem. W nieznanym terenie orientował się nie gorzej niż przewodnik. I jego drugie wcielenie, kiedy operował rannego żołnierza: skupiona, pełna napięcia twarz, delikatne ruchy dłoni trzymającej skalpel, uspakajający, łagodny głos. Francisco Martín przypomina sobie szarżę konnych na Indian, którzy schronili się na wysepkach, na lagunie Tamalameque. Tubylcy czują się bezpiecznie i pewnie, oddziela ich od Hiszpanów szeroki niemal na ćwierć ligi pas wody. Wszystkie czółna zabrali na wyspy. Paradują, jakby prowokacyjnie wystrojeni w złote napierśniki, nausznice i pióropusze. Ehinger ustawia za ścianą gęstych zarośli dwudziestu siedmiu jeźdźców. Jest wśród nich Juan de Villegas, Virgilio García, Alonso de Campos i Pérez de la Muela, który, co oczywiste, nigdy nie przepuściłby takiej okazji. Niemiec daje znak ręką i konni z impetem wpadają do rzeki i płyną w stronę wysepek. Tubylcy patrzą oniemiali, nawet nie chwytają za łuki i strzały. Pewnie się dziwią, że dla koni woda nie jest żadną przeszkodą. Zbyt długo zwlekają z ucieczką, a kiedy wreszcie idą w rozsypkę — część rzuca się do wody, część szuka schronienia w szuwarach — jest już za późno. Jeźdźcy lancami wybijają wszystkich do nogi, oszczędzają tylko kacyka Tamalameque, za którego dostaną sowity okup. Wracają obładowani łupami. Pérez de la Muela szybko zeskakuje z konia i opatruje rannych. Na szczęście jest ich tylko kilku, a rany nie są groźne. Jeszcze przed atakiem medyk uspakajał swoich towarzyszy: „bez obaw, Indianie Pocabuces nie używają zatrutych strzał”.
Głos Bascuñi przywraca Francisca Martina do rzeczywistości. Coś się jednak zmieniło. Kapitan już nie mówi podniesionym tonem, już nie pokrzykuje na żołnierzy. Mówi cicho, z trudem, widać, że noga bardzo mu dokucza. To swoje goazen — idziemy — niemal wyszeptuje. Francisco Martín słyszy za sobą przytłumione głosy towarzyszy. Znów się namawiają? Patrzy na kapitana. Nic już nie zostało z butnego, władczego Baska. Już się nie chełpi, że jego ojciec, noszący to samo imię co on, służył pod rozkazami Iñigo de Artieta i pływał z nim na karakach po całym Morzu Śródziemnym. Już nie snuje opowieści o swoich potyczkach z tubylcami na wyspach i na Lądzie Stałym. Do kapitana podchodzi Juan Ramos. Usilnie namawia, by zakopać złoto i ratować życie. Ale Bascuña tylko kręci przecząco głową. Ramos odwraca się od niego i, niemal depcząc siedzącego opodal na ziemi Portilla, wraca do swoich kompanów: obu Cordero i Antona Peligro. Znów się naszeptują. „To grozi buntem”, myśli Francisco Martín.
— Podejdź, chłopcze — cicho przywołuje go kapitan. — Nie mogę się podnieść, nie mam już siły. Zetnij mi trochę serc palmowych. — Lekko kołysze się w swoim hamaku, z bolącą nogą wystawioną na zewnątrz.
— W tej okolicy ich nie ma, kapitanie — odpowiada. Dopiero po chwili, gdzieś za drzewem, słyszy przytłumiony śmiech Juana Ramosa i jego szept: — Przecież mamy ze sobą złoto najwyższej próby. Tylko smakować, wyborne złoto, rozpływa się w ustach, takie dobre, słodycz w gębie… — Usłyszał to kapitan? Chyba nie, wygląda, jakby przysnął. Raptem słychać jego głos:
— Idziemy na północ, wprost na rozlewiska Herina.
I poszli.
Mijają dni. Wszystkie podobne do siebie. Rzeka, głód, zmęczenie, komary. I wciąż prośby, coraz bardziej natarczywe: „kapitanie, zakopmy to złoto, potem po nie wrócimy”. Ale Bascuña nie słucha. Pojękując, idzie brzegiem rzeki.
— Niedługo skończą się góry i wejdziemy na równiny, i tam, w dole, będzie Herina.
Wreszcie ustępuje. Po ilu dniach? Sześciu czy siedmiu? Zakopują złoto w jakieś jamie pod drzewem. Kreślą znaki na okolicznych drzewach. Francisco Martín zostaje w tyle. Przygląda się znakom, drzewom, okolicznym górom. Ma dziwne przeczucie, że wróci w to miejsce. Tak, wróci, odkopie to złoto i bogaty pojedzie…, dokąd? Mimo bólu w nodze spieszy się, by dogonić towarzyszy. Idą na północ. Ku rozlewiskom Herina, które zamykają od południa jezioro Maracaibo. Wchodzą w rozległą dolinę.
Rozciąga się owa dolina niczym worek wypchany pakułami, otwarty ku południu, obramowany z boku dwoma łańcuchami górskimi, a środkiem doliny płynie wartki strumień, teraz zasilany wodą spływającą ze żlebów, a zapewne suchy w porze, gdy nie ma deszczu.
Na skale wznoszącej się jakieś sześćset stóp ponad doliną, na gładkiej, nachylonej ścianie, wyryta jest gigantyczna figura, wysoka na ponad sto stóp. Bóstwo? Człowiek? Pośrodku niej widnieją trzy koncentryczne kręgi, a ponad nimi, niczym wypustki, a może ku niebu wyciągnięte ramiona zakończone spiralną linią niby wolutą. A poniżej czegoś, co tułów przypomina, dwie długie odnogi, na cztery łokcie szerokie, niczym łapy owego monstrum. A lewa, gdy się ku skale spogląda, dłuższa od prawej, choć kontury są precyzyjnie nakreślone i zapewne ta asymetria czemuś służyła. Linie są głęboko w skale ryte i w żłobieniach widnieją czerwonawe plamy; widać kontury były wypełnione czerwienną bija, odcinającą się od jaskrawej zieleni leżącej poniżej doliny.
Różne widział znaki i figury, ryte lub malowane, w innych górach i dolinach. Jedne znajdowały się opodal ogromnego jeziora i nie wiadomo, kiedy je zrobiono: czy po tym, jak chrześcijanie weszli na te ziemie, czy może wcześniej, przed wiekami. Ponoć Indianie Quiriquires spisali tu swoje święte księgi. Są tam twarze, czy też maski o czterech oczach, co przypomina rytuał malowania na policzkach czerwonych kręgów, co ma ich chronić przed złymi duchami, stąd twarze tych tubylców tak wyglądają, jakby cztery ślepia miały. Inne twarze są krągłe, owalne, trójkątne, koncentryczne. Z niektórych wychodzą osobliwe, poskręcane wypustki, linie spiralne lub proste albo też zarys twarzy ginie w plątaninie kresek, które wiją się niczym linie labiryntu, przechodzą w tajemnicze kwadraty lub prostokąty, spirale, sploty, kotwice, woluty, z których zwiesza się coś na kształt małpy, a może owocu albo tarczy słonecznej. Inne figury przypominają dziecięce bazgroły, które rysowało się kawałkiem węgla na murach, a może raczej to, co zapamiętał z dzielnicy żydowskiej w Oviedo, opodal bramy Socastiello: dziwaczne znaki na murach zrujnowanej synagogi.
Pewien Indianin z ludu Quiriquires, z Valles del Tuy, tłumaczył mu kiedyś, co znaczą te symbole, które malują też na swoich artefaktach — misach, dzbanach i sakwach. Dowodził, że spirala przypomina kobietom, aby nie zadawały się z mężczyznami z tej samej wioski. Mówi też o tym inny znak: dwa zestawione razem zwoje, jakby nasza podwójna litera C. Proste lub koncentryczne okręgi oznaczają deszcz albo nasienie. Symbol w kształcie U to brama albo wejście, albo kobiece łono, a romby znaczą to samo. Dwa współśrodkowe, wydłużone prostokąty wyobrażają żeńską płodność. Rysunek słońca — okrąg i wychodzące linie — to symbol słońca, zapładniająca energia. Klepsydra to ustnik trąby Yurupary i kobieca wagina.
„Dziwne zaiste mają to swoje pismo, w którym znak można odczytać za każdym razem inaczej — a nie jak u nas, gdzie litera to litera, jak Bóg przykazał, chyba, że ktoś słowa przekręca jak kapitan, co po swojemu gada, w baskijskim żargonie — bo w innych osadach też kreślą znaki spiralne, ale tam znaczą co innego: gdy zwój bowiem idzie z lewa na prawo, dobry to znak, bo demonstruje, jak życie niby zwój pergaminu się rozwija i ku przyszłości zmierza, ale gdy z prawa na lewo idzie, na śmierć wskazuje i demony przywołuje. Osobliwe się zdają te wszystkie rysuneczki, bo tam, gdzie my widzimy diabliki albo zawijasy i figury geometryczne z kropkami i liniami, oni dostrzegają jakby księgę otwartą — a przecież pisma nie znają — która mówi im o sprawach, których przyzwoitym kobietom słuchać nie wypada, choć w oberżach, w męskim towarzystwie, za rzecz pospolitą uchodzą, a zatem o nasieniu męskim, kobiecym łonie, płodzeniu potomstwa, obcowaniu cielesnym i innych lubieżnych sprawach.
Jeszcze jeden strumień, wszystkie wyglądają tak samo, ale nie wiadomo, który prowadzi do Maracaibo, bo płyną te strumienie kapryśnie raz na północ, raz na południe, tu wszystko kręci się w kółko, my też ciągle idziemy po swoich śladach, i na nic zostawianie nacięć na drzewach, bo znaki znikają, jakby zamazywane nieznaną ręką. Jeden dzień, dwa, trzy. Martwa dżungla. Nawet nie ma już tych cholernych serc palmowych. Nogi grzęzną w bagniskach, wokół roje komarów i małych muszek, które wciskają się we wszystkie zakamarki ciała. To ma być ta ziemia obiecana, wilgotny, milczący raj sprzed grzechu pierworodnego?”.
I znowu zawracają, bo dalej nie da się iść, grzęzawiska i nieprzebyta, puszczańska ściana. Bascuña pojękuje coraz głośniej. Z wrzodu na jego opuchniętym kolanie płynie krew i ropa. Siedzi nieruchomo na ziemi. Patrzą na niego w milczeniu.
„On już nigdzie nas nie zaprowadzi”, myśli Francisco Martín.
— Kapitanie, nie możemy tu zostać. To pewna śmierć. Musimy iść dalej — mówi Portillo.
— Już nie mam siły — szepce Bascuña.
— Portillo ma rację. — Diego de Valdés kuca przy kapitanie i ogląda jego ranę. — Tu czeka nas śmierć. Wróćmy do tej rzeki, gdzie zginęło trzech naszych. Ta rzeka zaprowadzi nas do laguny.
— A co ze złotem?
— Odkopiemy je i z powrotem ukryjemy na brzegu tamtej rzeki.
Aż cztery dni — marsz opóźnia Bascuña, którego niosą, bo iść już nie jest w stanie — wędrują po swoich śladach do miejsca, gdzie zakopali złoto.
Złoto odnaleźli, ale czy znajdą drogę do Coro?
***
O świcie kolejnego dnia samotnej tułaczki Francisco Martín siada na głazie nad brzegiem rzeki, która dalej płynie kanionem pomiędzy przepaścistymi wzgórzami obrośniętymi dżunglą. Nie ma sił, by wspiąć się po stromym zboczu, nie może pójść brzegiem, bo splątane korzenie i mangrowce zagradzają drogę. Nie może zawrócić, bo jedynie natknie się na ciała towarzyszy naszpikowane indiańskimi strzałami. Odwrót oznacza śmierć. Przygląda się białym czaplom szybującym nad jego głową. Musi podjąć decyzję. Zamyka oczy. Modli się do Madonny z ołtarza w owiedańskiej katedrze. Przypomina sobie jej uduchowioną twarz, chociaż w czasie niedzielnych mszy, gdy czekał z utęsknieniem, jak każde zniecierpliwione dziecko, na słowa Ite, missa est, bardziej fascynowała go scena kuszenia, umieszczona w lewej części ołtarza, gdzie straszył szkieletowaty, czerwonoskóry diabeł przypominający tubylca z Indii Zachodnich. „Tu wszędzie, dokoła, czyhają na mnie te diabły. Jeśli ocaleję, zapomnę o tych zdradliwych krainach Indii Zachodnich, wrócę do Asturii, do Oviedo, a potem wyruszę na pielgrzymkę do świętego Jakuba, do Composteli. Ale czy kiedyś będę mógł jeszcze chodzić?”. Ból w stopie narasta. Już nawet nie czuje głodu, choć wczoraj wyciął z pnia i zjadł ostatnie serce palmowe. Dotyka palcami czarnej, nabrzmiałej i cuchnącej ropą rany. „To już koniec. Wdała się gangrena. Nie mam już sił. Po co targaliśmy to złoto? I tak przepadło. I jakże ja wyjdę z tego labiryntu?”. Może jednak stanie się cud, może Madonna owiedańska dostrzeże go w tej wenezuelskiej głuszy i przyjdzie z pomocą. Pod głaz, na którym siedzi, wartki nurt rzeki wcisnął okrągły, gładki pień. „Nie mam nic do stracenia. W drogę”. Zsuwa się do wody, obejmuje oburącz pień i pozwala się unieść prądowi. Ta rzeka musi wpadać do jeziora Maracaibo, gdzie są tubylcze osady. Może wydarzy się cud, może go nie uśmiercą. Rozmówi się z nimi, przecież zna indiańskie narzecza. „Nie mam nic do stracenia”. Nie wie, jak długo płynie z biegiem rzeki. Nisko stojące słońce rzuca na zbocza purpurową poświatę. „Tej nocy nie przetrwam”. Dłonie słabną, już nie jest w stanie trzymać się pnia, za chwilę go puści i pójdzie na dno. Nagle czuje zapach dymu. Rzeka meandruje, widzi przed sobą polanę, ognisko, jakichś ludzi, dalej szałasy. Prąd spycha go w stronę polany. Z trudem wyczołguje się na brzeg. Już go dostrzegli. Trzech tubylców biegnie w jego stronę. Biorą go na ręce i kładą przy ognisku. Widzi nad sobą pochylone twarze.
— Xieoa? Zyhyca gue?
— Gueza… Gueza gue ahyca.
Tak. Jego imię to Nikt.
— Hyca Gueza? — Dziwią się, skąd się wziął ten dziwacznie wyglądający, ranny topielec o dziwnym imieniu Nikt.
Patrzą na niego nieufnie. Dotykają jego brody. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli. Ale ten cudak mówi ich językiem. Z boku dobiega Francisca Martína rozkazujący głos. Nachyla się nad nim jakiś starzec o oczach obwiedzionych kolistą, czerwoną kreską. Każe zanieść go do obozu. Francisco Martín rozumie jego słowa. Wpatruje się w twarz starca. To już koniec? Czy jest gotowy na śmierć, czy przybrał już swoje ostatnie oblicze? Czyje to słowa? Ostatnie oblicze jest tym, z którym przyjmuje cię śmierć. Zamyka oczy. Gdzieś go niosą. Twarzą ku niebu. Czuje kołysanie. Układają go w hamaku. Czyżby nie zamierzali go zabić? Starzec, widać ich kacyk, przywołuje kogoś. Francisco Martín otwiera znów oczy. Teraz widzi nad sobą pomarszczoną twarz starej Indianki. Z trudem wydobywa z siebie słowa.
— Jedzenie… Cascua… Chan…
Kobieta podaje mu gorącą arepę, a widząc, że obcy nie może się podnieść, wkłada mu ją do ust. Francisco Martín łapczywie połyka arepę, dławi się, czuje ogień w gardle. Starzec coś do niej mówi. Indianka znów pochyla się nad nim. Krzyczy z bólu, gdy kobieta obmacuje jego stopę. Ból staje się nie do zniesienia, gdy kobieta wciera w ranę jakiś wywar. Dmucha na ranę, okadza ją tytoniowym dymem, zawodzi cichym głosem. Potem przeżuwa coś w ustach, wyciąga jakieś lepkie, szare mazidło, przykłada je do rany i obwiązuje liśćmi bananowca, ale Francisco Martín już tego nie widzi. Zapada w sen.
[…]
Adam Elbanowski (ur. w 1954 r. w Poznaniu) – profesor Uniwersytetu Warszawskiego; członek komitetu redakcyjnego „Revista del CESLA” i kwartalnika „Ameryka Łacińska” oraz kierownik serii „Studia i Materiały”; członek rady naukowej MISH; członek „Internacional Literatura hispanoamericana y sus valores”. Autor licznych artykułów, przekładów literackich oraz książek o tematyce iberoamerykańskiej, m.in.: En el umbral del texto: la obra de Jorge Luis Borges (1997), Kraina Mwisków. Przewodnik po Eldorado (1999), Nowe Królestwo Grenady. Historia naturalna, obyczajowa i domniemana (2006), La imagen del Nuevo Mundo en el discurso enciclopedico antiguo (2012) Świadectwa, metafory, fabulacje: współczesna literatura Ameryki Łacińskiej (2013), Portrety zdobywców i sylwetki niepozornych z dziejów Wenezueli i Nowego Królestwa Grenady w XVI wieku (2017).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved