Skip to content

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Maj ’24

1.

Piotr Lipiński wyspecjalizował się w pisaniu o czołowych polskich komunistach, przywódcach powojennej Polski; ma już za sobą książki o Cyrankiewiczu, Gomułce, Wasilewskiej (ta akurat bardziej liczyła się przed wojną, a najbardziej — podczas niej), także o Humerze i innych postaciach-symbolach ubeckich represji.

W tej pokaźnej już biblioteczce jest też rzecz o Bolesławie Bierucie — pierwszym (i właściwie ostatnim) prezydencie Polski Ludowej oraz pierwszym… Pierwszym Sekretarzu KC PZPR. A więc o człowieku władzy, i to w tamtym czasie ogromnej, lecz zarazem postaci enigmatycznej, niejasnej, a z pewnością — mimo roli, jaką odegrał w dziejach PRL — mało znanej, przez lata zgoła anonimowej.

Bierut. Kiedy partia była bogiem — książka z biograficznej serii Wydawnictwa Czarne — to już drugie wydanie tej pozycji, co wskazuje skądinąd, że zainteresowanie tak sławnym, choć niesławnym, politykiem nie gaśnie. Tak jak i poprzednie, wspomniane wyżej biografie pióra Lipińskiego — nie jest ona pracą naukową. To biografia popularna, choć oparta o solidne zręby historyczne; trochę reportaż z przeszłości, trochę esej z pogranicza publicystyki. I podobnie jak tamte napisana zgrabnie, przystępna w odbiorze.

Lipiński nie stawia w niej gotowych tez, próbując czarną (na ogół) legendę Bieruta wyjaśnić, choć nie wybielić. Mierzy się więc w tym celu z licznymi tworzącymi ją mitami — a to z tym, że Bierut nie Polakiem był, a rosyjskim podrzutkiem (dokładniej: Białorusinem), a to, że — od początku — agentem NKWD, to znów, że go w Moskwie, jako już bezużytecznego, zamordowano. Czyni to jednak nie po to, żeby swojego czarnego (czerwonego) bohatera wybielić, ale by go naprawdę poznać, a może i zrozumieć.     

To ostatnie mu się akurat nie udaje (co sam przyzna pod koniec książki, bezradny wobec skali zbrodni stojącej za tym szarym w gruncie rzeczy człowiekiem, nie mającym w sobie nic z typowego tyrana) — czy może udaje mu się tylko połowicznie, bo po lekturze jego książki można odnieść wrażenie, iż polityczna pozycja po prostu Bieruta przerosła.

To pierwsze przynosi lepsze rezultaty. Książkowa narracja naświetla wszystkie, chyba mało znane, epizody życiorysu towarzysza „Tomasza” (partyjny pseudonim), ukazując całe jego życie — począwszy od jego wiejskiego i biedniackiego, choć wcale nie komunistycznego domu rodzinnego (jego ojciec Wojciech Bierut walczył za młodu w powstaniu styczniowym) — przez okres wahań politycznych (dość długo był raczej związkowcem, lewicującym spółdzielcą, niż komunistą) — aż po więzienie w sanacyjnej Polsce i sowiecko-kominternowską „leninówkę”, czyli szkołę ideologii w Moskwie.

Nie był to życiorys jakoś szczególnie fascynujący czy heroiczny, ale Lipiński właśnie na to zwraca uwagę, ukazując rolę przypadku w niezwykłym awansie Bieruta — wspinającego się szybko ze szczebla drugo-, a nawet trzeciorzędnego polskiego komunisty na szczyty władzy. Choć byli odeń więksi, mocniejsi, mądrzejsi, sprawniejsi politycznie — zarówno pośród tych, co „wychowani” zostali w Moskwie, jak i wśród rodzimych, wywodzących się z PPR w okupowanej Polsce.

Różne były skądinąd źródła tego przypadku. Czasem stricte polityczne, historyczne (osadzony w Berezie uniknął losu większości działaczy KPP, oskarżonych o zdradę i zlikwidowanych przez Kreml; potem wykruszali się ważniejsi od niego, jak Nowotko czy Finder, a on tymczasem zyskiwał w oczach Stalina jako przeciwwaga dla komunistycznych „narodowców” spod znaku Gomułki), ale też prywatne. Jak choćby jego związek z Małgorzatą Fornalską, zarówno małżeński, jak i światopoglądowy. Bo to właśnie Fornalska, zaufana Moskwy, zbliżyła go do komunistycznej „centrali”, a jej tragiczna śmierć i legenda przydały blasku jego szarościom.

Lipiński opowiada o Bierucie ze swadą (choć nie był Bierut ani tak makiaweliczno-diaboliczny, jak na przykład Cyrankiewicz, ani tak wyrazisty jak Gomułka, więc i swada nie zawsze pomaga w czynieniu opowieści szczególnie dramatyczną) — często przy tym oddając głos ważnym postaciom ze środowiska polskich komunistów (Kazimierz Mijal, Andrzej Werblan, Jerzy Morawski, Władysław Matwin), ale też ludziom bliskim Bierutowi osobiście (m.in. Janowi Chylińskiemu, synowi z pierwszego małżeństwa, który po wojnie zmienił nazwisko, żyjąc niejako na własny rachunek, a był w PRL nawet ambasadorem w RFN, oraz córce Aleksandrze, którą Bierut miał z Fornalską), z którymi, jako zafascynowany historią dziennikarz, zdążył porozmawiać. Nie stara się też przesadnie osądzać swojego bohatera. Raczej stawia mocne pytania, niż twardo oskarża (a byłoby o co!, to przecież podpisy Bieruta widnieją pod wyrokami śmierci wielu wybitnych Polaków walczących z narzuconą przez Moskwę władzą, a choćby tylko stojących Stalinowi kością w gardle — jak np. generał Emil Fieldorf „Nil” czy rotmistrz Pilecki). A jeśli już pyta, to też nie zawsze o Bieruta jako takiego, lecz o epokę, która go stworzyła i przyznała mu (przynajmniej na czas jakiś) atrybuty udzielnego władcy.

Smutna to w gruncie rzeczy, ale i pouczająca opowieść. Jako że Bierut jawi się w niej jako człowiek nie tyle może przeciętny, co średniej miary i „bez właściwości”, owszem, kulturalny (nie podnosił głosu, mówił ładnie, znał towarzyskie maniery i panie całował w rękę, robił wrażenie sympatycznego), na swój wymiar inteligentny (samouk, acz na poziomie — oczytany, skłonny do refleksji, wrażliwy na piękno), co skłania do zastanowienia nad istotą władzy, która bywała — jakże często w dziejach — sprawowana po dyktatorsku w imieniu ludu, przez takich jak on Panów Nikt.

Kto zresztą wie, mówi Lipiński, może właśnie dlatego stał się jednym z nich. Prześlizgującym się bez szwanku przez kręte i brudne kanały polityki, a wspinającym się w górę bez widocznych ku temu intencji oraz zachowań dworaka-cwaniaka, który kluczy, kombinuje. Był wygodny, posłuszny, pozbawiony osobistych ambicji, w obejściu skromny, niezadający pytań. I jako taki unikał wewnętrznych bitew i pogromów.

Choć ciekawe (może najciekawsze w książce) są jego chwile osobistych decyzji, sytuacje nadające mu rys indywidualny, niejednoznaczny. Na przykład powstrzymanie się od prywatnej zemsty na Gomułce, z którym się bardzo różnił charakterologicznie i — wbrew pozorom — politycznie, a przecież ocalił go de facto przed śmiercią, gdy towarzysz Wiesław został po wojnie oskarżony przez własne środowisko o „odchylenia prawicowe”.

Z perspektywy Stalina był jednak Bierut człowiekiem na swoim miejscu; nie tyle że bierny i wierny (tej cnoty Dżugaszwili nie cenił przesadnie), ile że bezpiecznie nijaki. Jeśli zresztą wierny, to przede wszystkim idei. Komunizmowi, który się nie myli. Ślepo wierny, niestety. Choć dla siebie samego, może i na szczęście. Bo odwrót od stalinizmu nie był dlań dowodem na krach komunizmu. Odchodzi więc bez oczyszczającej refleksji, raczej pełen obaw niż świadomy grzechów, lecz bez czarnej rozpaczy i poczucia klęski, wierząc w swej idei ciąg dalszy. Dlatego jego śmierć, choć zdumiewająco zbieżna z wydarzeniami epoki (XX Zjazd KC KPZR w Moskwie i bezwzględne wobec kultu Stalina przemówienie Chruszczowa), co jego współczesnym mogło nasuwać podejrzenia, że nowa ekipa komunistów pozbywa się starego balastu, jawiła się — owszem — jako symboliczna, ale w istocie była równie jak on szara i naturalna (Lipiński powołuje się tu na źródła i bezpośrednie świadectwa). Swoisty wynik kumulacji stresu, choroby i zmęczenia. Zmarł bowiem Bolesław Bierut mając ledwie 61 lat.

Czyta się o tym wszystkim w miarę gładko, z zainteresowaniem, lecz bez większych emocji, niestety. Czy ich brak wynika jednak wyłącznie z charakteru głównego bohatera książki, czy może jednak Lipiński, trochę już chyba oswojony i pogodzony z innymi bohaterami swoich opowieści o polskich komunistach, nie odnajduje dla podobnej do tamtych, lecz jakże innej jednak historii Bieruta, odpowiedniego tonu, klucza? Nie wiem.

Dość, że jego portret — na tle epoki, w której „Partia była bogiem” — ani boski akurat, ani specjalnie „ludzki” — jawi się tu blado. Nie udało się w nim uchwycić fenomenu tego niewysokiego pana w średnim (jakoś tak zawsze średnim) wieku, o wyglądzie urzędnika powiatu, ukrytego pod dobrze skrojonymi garniturami i za twarzą dość pospolitą, z wąsikiem, acz pozbawioną wyrazu, choć na pozór miłą i niebrzydką. Po książce Piotra Lipińskiego wiemy, z czego się Bierut składał, lecz kim tak naprawdę był, i jaki był, nie tylko wciąż nie wiemy, ale też pewnie nie dowiemy się już nigdy. Nowe wydanie książki nie sygnalizuje zresztą zmian w stosunku do pierwszego, można więc przypuszczać, że i sam autor przez ostatnie lata nie dowiedział się o Bierucie więcej.

Bo o człowieku mówią nie tylko fakty z jego życia, ale i jego przeżycia wewnętrzne, osobiste wypowiedzi, wyznania od serca. A świadectw tego rodzaju „pierwszy władca” PRL — człowiek, o którym najwięksi poeci pisali za jego życia hymny — nie zostawił po sobie prawie wcale. Jakby i sam zapragnął roztopić się swoją pustką w nicości.

[Piotr Lipiński, Bierut. Kiedy partia była bogiem, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024]


2.

W tej krótkiej powieści nic się nie dzieje.

Zupełnie nic. Tylko życie i śmierć.

Dzieją się zresztą one niezbyt dynamiczne. I jakby mimochodem. W stosunku do wydarzeń, których jesteśmy świadkami. A co to za wydarzenia? Bardzo istotne.

Nie tylko zresztą dla dwóch (w zasadzie jedynych) bohaterów książki.

Oto pewien Japończyk przed sześćdziesiątką, Ōhara Tetsu, przesiaduje całymi godzinami na małym skwerku w Tokio, a obserwujący go dwudziestolatek, Taguchi Hiro, wyciąga z tego różne wnioski. Również na temat swojego życia.

Może być z tego dobra literatura? Ależ tak!

Nazwałem go Krawat Mileny Machiko Flašar — piszącej po niemiecku pół Japonki, pół Austro-Czeszki — to książka bardzo specyficzna; europejska w duchu, ale zanurzona w realiach i utrzymana w klimatach Dalekiego Wschodu. Bardzo japońska. Delikatna jak płatek kwiatu wiśni, a zarazem bezwzględna, nawet okrutna, jako psychologiczny portret podwójny dwóch mężczyzn (uwaga: autorka prowadzi narrację z perspektywy męskiej właśnie, jako że narratorem jest tu przede wszystkim Taguchi). Dwóch wyrzutków ze społecznego kręgu, który tradycyjna kultura japońska — wpisująca się jednocześnie coraz mocniej w amerykański, zachodnioeuropejski styl życia — wytycza swoim obywatelom, mieszkańcom wielkich miast, współuczestnikom dzisiejszej cywilizacji, jako ich życiową przestrzeń.

Ōhara to typowy (choć może nietypowy raczej) salaryman — tym słowem nazywają Japończycy etatowych pracowników korporacji, Taguchi to jeden z setek tysięcy dziś (!) higikomori — czyli ludzi (głównie młodych), którzy dobrowolnie odcinają się od świata, częstokroć zamykając się w domu, nie ucząc się i nie pracując, co interpretowane jest jako podświadomy wyraz buntu przeciw społecznej tresurze, podporządkowującej Japończyków nakazom podnoszenia wydajności pracy i wszelkim innym przejawom podporządkowywania się obowiązującym normom.

Każdy z nich buntuje się po swojemu, choć obaj, przede wszystkim, próbują wyrwać się z tych norm — swego rodzaju bezruchem, ograniczeniem uczestnictwa w codzienności do niezbędnego minimum. Sprowadzonym do życia bez celu i jutra, celowych zajęć i wykraczających poza doraźną konieczność potrzeb. Ōhara udaje przed żoną, że wszystko jest, jak było, więc choć wyrzucono go z pracy, wychodzi do niej codziennie rano, po to tylko jednak, by przesiadywać w parku, jeść przygotowane przez nią śniadanie, przynoszone na ławeczkę w klasycznym tekturowym pudełku bento, i gapić się na ludzi. Taguchi niczego nie ukrywa — zamknął się w mieszkaniu jak pustelnik, rodzicom wyznaczył rolę strażników dostarczających mu posiłki, a marzy o napisaniu wiersza, w którym zamknąłby swój pogląd na życie. Co może wyniknąć ze spotkania tych dwóch outsiderów?

Obopólne przebudzenie, konflikt, pogłębienie własnej separacji?

Milena Machiko Fašar nie kusi się o tak ostre, jednoznaczne rozwiązania fabularne czy psychologiczne. W jej powieści, napisanej prostym, a zarazem poetyckim językiem (znamienny jest jego rytm, nadający prozie znamiona wiersza właśnie), złożonej w głównej mierze z obrazów — jakby japońskich piórkiem malowanych pejzaży — i szczątkowych dialogów nie psychodrama się liczy, lecz dokonujące się powoli, stopniowo, wzajemne poznanie bohaterów. Poznających w tym drugim nieoczywistego partnera i współtowarzysza, a zarazem poznających siebie samych, swoje ograniczenia, przyczyny kryzysu i buntu, ale też możliwości, szanse na spełnienie w życiu, jakie zostało im dane. W jego powszedniej banalności i ukrytym pięknie. Czy uzyskana w ten sposób świadomość może się dla nich stać wyzwoleniem? A jeżeli tak, to jakie będą jego koszty?

Na łamach „Tagesanzeiger” napisano o tej powieści tak: „Kwitnąca wiśnią prostota tej prozy przypomina niekiedy haiku”.

To prawda. Trochę przewrotnie i ja napisałem tu o niej — w kilku pierwszych akapitach — jakbym pisał haiku… recenzenckie. A haiku, jak to haiku, złożone bywa z prostych, na pozór oczywistych obserwacji i obrazów, ale ich wymiar — skondensowany niczym filozoficzne credo — jest sumą wszystkich doznań, jakie towarzyszą lekturze. A dominują w nich smutek i uśmiech, i naiwna melancholia, i głębokie odczuwanie rzeczywistości. Taka właśnie jest ta powieść, złożona — niby kunsztowne origami — ze 114 kawałków — mistrzowsko, precyzyjne, lecz ujmująco naturalnie w swej formie.

Na tle współczesnej prozy polskiej — zjawisko. Czy do naśladowania? Nie sądzę. Ale do podziwiania na pewno.

[Milena Michiko Flašar, Nazwałem go Krawat, Oficyna Lustro, Warszawa 2024]


3.

Wydawało się już, że przeczytaliśmy wszystko, co napisał Lem. A na pewno wszystko, co mu wydano.

Jeżeli dodać do tego to, co o nim u nas ostatnio napisano — dwie obszerne biografie plus wspomnienia syna — można by powiedzieć: game over.

Ale Stanisław Lem wciąż przemawia do nas jak żywy, na nowo. Nie tylko dlatego, że dzięki specjalnej, autorskiej serii Wydawnictwa Literackiego wracają jego kolejne, wybitne, albo bardzo dobre co najmniej książki (jak dotąd ukazało się ich w tej edycji dwadzieścia sześć), a i dlatego, że czytać go dziś można i odnajdywać naprawdę na nowo.

Czasem jako prawdziwego proroka wieszczącego przyszłość (naszą teraźniejszość), czasami zaś jako wieszcza z… lekką skazą. Widoczną jednak tylko z bardzo bliska i raczej zabawną niż istotną dla całego wizerunku. Oto na przykład wróciwszy do Powrotu z gwiazd znalazłem w tej powieści (z lat 60. ubiegłego wieku!) bardzo realne wizualizacje współczesnych lotnisk gigantów, tyleż nowoczesnością olśniewających, co zmienionych w komunikacyjne monstra, z których przypadkowy pasażer nie potrafi się wydostać (niczym Jonasz z brzucha wieloryba), ale i zapowiedź cyfrowej karty płatniczej, tyleż powszechnej i wygodnej, ile łatwej do niepowołanej kontroli z zewnątrz; zaś w świetnej, wielce uniwersalnej powieści Eden trafiłem na… astronautów namiętnie palących papierosy.

Najnowszy tom Lemowskiej serii to Biblioteka XXI wieku. Tytuł prowokujący dziś swoją ostentacją w dorabianiu rzeczywistości… rzeczywistości. Jako że zawarte w książce teksty — recenzje z nieistniejących książek — wydają się właśnie, jakby były napisane wczoraj (a na pewno w tym wieku), tymczasem powstały już pół wieku temu (!). Przemawiają jednak głosem zadziwiająco współczesnym, więc czyta się je, jakby ledwie co napisane.

I tu — uwaga! — sensacja! Dwa z nich (rozdziały II i III eseju na temat — nieistniejącej oczywiście — książki One Human Minute) faktycznie ukazują się po polsku po raz pierwszy! I choć może nie lśnią nowością odkrycia aż tak, że można by je uznać za Lema Pamiętnik znaleziony w wannie, to nie ulega kwestii, że stanowią dowód na to, iż — patrz moje wątpliwości na wstępie — całego Lema dotąd jednak nie przeczytaliśmy. A możemy tego dopełnić teraz, w czym zasługa syna autora, Tomasza, który rzeczone kawałki z niemieckich i angielskich wydań książki (1983) na polski po raz pierwszy przetłumaczył.

A o czym w tych odpryskach Lemowej wszechwiedzy przeczytamy? Cóż, jak to u Lema, o paradoksach naszej cywilizacji, uwikłanej w swój rozwój jak pijany swą mocą pająk, który, snując nić, nie zauważył, że uwił sieć-pułapkę na samego siebie. Jedna człowiecza minuta (czy może po prostu Jedna minuta człowieka) — rzecz autorstwa spółki J. Johnoson i S. Johnson (autorów, których oczywiście Lem sobie, tak samo jak ich dzieło, wymyślił) to socjologiczno-naukowe opus magnum ludzkiego rodzaju. A zarazem portret zbiorowy zmierzającej ku zagładzie absurdalności istnienia naszego gatunku.

Obaj (oboje?) Johnsonowie (nad ich płcią i pokrewieństwem też się Lem żartobliwie, choć tylko przez chwilę, zastanawia) tworzą bowiem oto monumentalną panoramę naszych statystycznych — osobniczych i indywidualnych, ale i upiornie wspólnych — zachowań, zestawiając to wszystko, co człowiek — ten statystyczny — robi dziś (w XXI wieku?) na Ziemi w ciągu jednej minuty (na przykład człowiek rodzaju męskiego wystrzeliwuje z siebie podczas stosunku — globalnie — 4,5 tony spermy). Groza i śmieszność tego rodzaju liczb stają się dla Lema okazją do rozważań tyleż ironicznych, co katastroficznych. Zmierzających ku puencie: „Świat nasz nie tkwi w połowie drogi między piekłem a niebem, zdaje się bowiem bliższy pierwszego”.

Ale najbardziej przejmujący z tekstów Biblioteki XXI wieku jest, znany już z polskich edycji, szkic na temat książki Horsta Aspernicusa Der Volkermord (co Lem spolszcza na Dzieje ludobójstwa). Przenikliwość, z jaką pisze przy tej okazji o możliwych, dawnych i współczesnych spojrzeniach na Zagładę, tę niedawną, historyczną — żydowską, zwaną (przez Amerykanów) Holokaustem, ale też w ogóle — każdą Zagładę, jaką człowiek człowiekowi w dziejach świata gotował i zgotuje w przyszłości — zdumiewa swoim chłodnym obiektywizmem (pamiętajmy, Stanisław Lem był polskim Żydem ze Lwowa), a zarazem aktualnością, w kontekście tego, z czym dziś mierzy się świat (od Buczy po Gazę).

Wypowiadając przy tym myśl nienową, ale mało popularną: niemal każde czynione przez ludzi masowe okrucieństwo nie służy, tak naprawdę, niczemu. Ani idei, ani polityce, a przede wszystkim — nie wynikają zeń żadne realne korzyści dla zło czyniących. Jest irracjonalne, niezgodne z żadną logiką. Syci się sobą, swoim spełnieniem.

Pisząc tę recenzję z nienapisanej (ale możliwej) książki niemieckiego naukowca (zaczyna Lem od żartu… w formie żartu: „Jak ktoś powiedział, dobrze się stało, że tę historię ludobójstwa napisał Niemiec, bo inny autor ściągnąłby na siebie zarzut germanofobii”), zdaje się Lem — w typowy sobie kpiąco-naukowy sposób — przewidywać nasze dzisiejsze rozważania nad powtarzalnością dziejów świata i stałością ludzkiej natury, w które to echa wpisuje się właśnie Putin i jego wyznawcy. Nie tylko w Rosji, niestety.

My mówimy o tym w kategoriach Dobra i Zła, Lem nie ma złudzeń, analizując rzecz w kontekście „zbiorowego obłędu suicydalnego”, jakiemu ulega, od czasu do czasu, ludzkość. A co znaczy „suicydalny”? Kto śni o własnym pogrzebie, ten wie, w czym rzecz.

[Stanisław Lem, Biblioteka XXI wieku, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content