PIOTR MICHAŁOWSKI
Urbs ex nihilo. 1
[fragment powieści]
0.
Od czego zacząć?
Z tym pytaniem zasiadłem wygodnie przed ekranem, a ten, jako zdolny wygenerować dowolną liczbę czystych kartek, które wytrzymają niejedno, cierpliwie przyglądał się mojej niemocy. Myślę, że musi zadać je sobie każdy, kto postanowił scalić rozproszone strzępy pamięci, by je wreszcie nie tylko uporządkować, ale i ostatecznie usunąć — czasem z nadzieją pozbycia się sennych koszmarów. A w moim przypadku chodzi o historię zawiłą i częściowo własną, choć do dziś nie wiem, na ile swym udziałem wpłynąłem na jej przebieg. Po latach przeszłość wygląda inaczej, wszystko zaczyna przylegać w logicznych związkach, ale niekiedy staje się panoramą splątanych ścieżek, którym samowolnie przydzielamy status przyczyn i skutków.
Przypuszczam, że jednym z powodów tak długiej zwłoki w spisywaniu tych wydarzeń był wybór właściwej metody. A może była ważniejsza przyczyna: bałem się prawdy? Prawdy, która wyłoni się ze ślepych zaułków fragmentarycznych wspomnień, ułożona niespodzianie w nieco żałosny autoportret kronikarza?
Tak czy inaczej, postanowiłem to wreszcie zrobić i zajęło mi to sześć tygodni. „Dla kogo?”, zapewne spytasz Drogi Nieznajomy Czytelniku. Odpowiedzieć potrafię tylko wykrętnie: nie wiem i piszę w ciemno. Z nikłą nadzieją, że może się komuś przydać. Na pewno nie mam gwarancji, że moja opowieść w jakimkolwiek stopniu zrównoważy krążące w plotce alternatywne wersje relacjonowanych faktów, posłuży za ich sprostowanie i stanie się odtrutką dla zainfekowanej legendą historiografii. Uznałem jednak, że w końcu powinienem to uczynić, nawet jeśli, jako współsprawca, nie odkupię tym swojej domniemanej winy.
Piszę głównie wieczorami. Tymczasem najbliżsi potencjalni czytelnicy o moim przedsięwzięciu nie wiedzą. A zresztą i ja nie wiem, czy im to w końcu pokażę. Może kiedyś. Na razie na pewno nie. Przejrzę, dyskretnie zrobię wydruk i schowam w najgłębszej czeluści najwyższej półki, gdzieś za Arystotelesem albo Borgesem. Żona przelotnie zerka na ekran, więc pewnie już odgadła, że rośnie w nim tekst znacznie dłuższy od przeciętnego artykułu, a nawet reportażu do gazety, więc chyba coś podejrzewa.
Niepiśmienny jeszcze syn częściej zagląda ciekawsko przez uchylone drzwi gabinetu, zawsze znajdując jakiś pretekst, a najczęściej przypominając o bajce na dobranoc, którą co wieczór muszę opowiedzieć. Ale opowiedziałem już wszystkie, jakie znam, a kiedy nieopatrznie którąś zaczynałem powtarzać, malec to natychmiast zauważał, przywołując mnie do porządku piskiem: „Już było! Nie chcę, Tato!”. By sprostać jego wymaganiom próbowałem więc to i owo modyfikować, posuwałem się do bezczelnych kompilacji starych fabuł, czerpałem obficie z Perraulta, Andersena, unikałem Grimmów, a z Księgi Tysiąca i Jednej Nocy wybierałem te cenzuralne i mniej drastyczne. Przetwarzałem, wypełniając konfabulacją luki w pamięci, ale niekiedy świadomie rozwijałem klasykę o najbardziej nieprawdopodobne apokryfy. Początkowo były to niewinnie rozbudowywane rysopisy wszystkich czterdziestu rozbójników (zwykle zasypiał już przy trzydziestym), którym przydzielałem najwymyślniejsze stroje, fryzury i brody w całej gamie kolorów i kształtów; z końmi było gorzej, bo liczba maści ograniczona. Bywałem jednak powstrzymywany protestem słuchacza, gdy zabierałem się do konstruowania portretów psychologicznych przestępców. Aż wreszcie musiałem fabuły całkiem zmyślać, wysnuwać z niczego i prędko poczułem, że wysychają źródła mej wyobraźni. Potrzebowałem pilnie baśni nowej, tak dużej, by starczyła na resztę wieczorów przedszkolnego dzieciństwa syna. Ale tymczasem nie nadążam za jego rozwojem, bo wykazuje wciąż większą bystrość i staje się coraz bardziej wymagający. Ostatnio nawet zakwestionował konwencję baśni: „Tato, czemu zawsze musi być dawno, dawno temu?”. „Nie zawsze”, odparłem skonsternowany, bo rzeczywiście ma rację, przecież równie dobrze akcja może się toczyć w całkiem niedawnej przeszłości. Tak się jednak składa, że w swoim bogatym repertuarze żadnej takiej nie znałem. Jak z tego wybrnąć? Jak mu to wytłumaczyć? Przecież nie powiem, że to podwójne „dawno, dawno” to pasy bezpieczeństwa dla najbardziej karkołomnego kłamstwa. Na pewno jeszcze na to za wcześnie, a kiedyś sam to odkryje.
Wreszcie skończyłem spisywanie swojej historii, uznając, że nic więcej nie mam do dodania, wystukałem słowo KONIEC wersalikiem, kliknąłem „zapisz” i zaraz plik zamknąłem, żeby nie zauważyli. Ale wciąż nie wiem, czy istnieje coś takiego jak koniec, nawet gdyby go złożyć czcionką najmniejszą? Więc to słowo zaraz usunąłem backspacem. A POCZĄTEK? No, ten trzeba zawsze ustalić arbitralnie, bo naprawdę nigdy go nie ma. Albo jest kilka możliwych, zawsze tylko domniemanych?
Tak oto umieszczam we wstępie uwagi, które pojawiły się dopiero po zakończeniu niewdzięcznej pracy kronikarza, i do wielu innych wątpliwości, które nachodziły mnie w jej trakcie, dołączam właśnie te — chyba największe, choć pewnie jeszcze nie ostatnie. Jeśli zgodnie z konwencją zapewnię, że starałem się spisać wszystko szczerze i zgodnie z prawdą, to i tak wciąż nie wiem, na ile po latach możliwa jest szczerość, a opowiadana historia pozostaje prawdziwa raz na zawsze.
1.
— Stóóóój! — próbował przekrzyczeć silnik, a że ten w kabinie nie reagował, wyciągnął przed siebie dłonie i zamachał, a jeszcze zza pleców zyskał wsparcie, też krzykiem i oburęcznym gestem od Ukraińca w żółtym kasku:
— Nazad, nazad, skasuwati!
— Cofnij i podnieś łyżkę — wyjaśnił ten pierwszy i operator wreszcie zrozumiał, cofnął pojazd cztery metry, aż pod stok wykopu i zgasił silnik. Zbiegło się pięciu, potem więcej, aż nadbiegł z pakamery majster:
— Co tam znowu?
— Szczo ce? Kabel? Możliwo bomba!
— Nie strasz, Ołeksij. Jaki tam kabel? Rura też nie. Widzę, że cegła. Coś większego. Ruina jakby. Tak czy inaczej, trza przerwać, skieruję was do innej roboty — zarządził majster bezradnie rozglądając się wokół, choć wiedział, że na razie innej roboty nie znajdzie. — Czekajcie.
Odszedł pod blaszany parkan, zadzwonił z komórki. Dość długo nie wracał do brygady, która tymczasem przekształcała się w klub dyskusyjny. Wreszcie skończył i w odzyskanym majestacie władzy przykucnął nad bruzdą, pogrzebał palcem, powstał i ogłosił:
— Słuchajcie, dzwoniłem, gdzie trzeba, w środę będzie decyzja. Tymczasem niczego mi tu nie ruszać, ale można ostrożnie odgarniać to… Znalezisko. Mam pozwolenie. To nie jest metal, nie żaden niewybuch, a pewnie fundament. Nie ma strachu, ale ktoś od saperów też będzie, to sprawdzi. No to można odgrzebywać, są chętni?
Zgłosili się wszyscy, aż nie starczyło łopat i trzeba było brać z kanciapy. Majster dawno nie widział tak powszechnego zapału. Po kwadransie na plac wjechał niebieski volkswagen kierownika budowy. Majster coś mu wyjaśniał, gestykulując, i usłużnie podprowadził do wykopu, gdzie rozwijała się już debata przy akompaniamencie dzwoniących szpadli.
— Mówiłem: cegła, coś jakby mur.
— Delikatnie odgarniać, k… — upominał majster, ale przełknął wykrzyknik, bo musiał się hamować przy kierowniku odnoszącym się zawsze z niesmakiem do żargonu budowlanego, taki delikatny, jakby pracował w filharmonii. — A jak trzeba, to paluchami!
— Ja stawiam, że to zamek, tego, no jak mu… Głodzimira.
— Grodzimira, głąbie!
— No przecież mówię!
— Ale przez „er”, od „grodu”!
— Jeden pies. Uczony się znalazł! Jak zwał, tak zwał. Niech ci będzie, że Gryzimura, a nawet Gryzipióra…
— Zakład? A ja obstawiam klasztor tych no… Cytrusów.
— A ja tych… Różnych Krzyżowców.
— Dobra, panowie, nie wymądrzać się, tylko do roboty. W razie czego, w dokumentacji nic takiego nie było, teren czysty. Odgarniecie, ile się da, przyjedzie komisja, to się wyjaśni… Tylko mi kaski pozakładać! A ty, młody, gdzie z tym kilofem? Mówiłem: ostrożnie!
Może przebiegało to trochę inaczej, dziś trudno ustalić, ale mniej więcej tak zrelacjonował niezwykłe odkrycie kierownik na podstawie zeznań pierwszych świadków, chociaż szczegóły utrwaliła najpierw plotka, a potem krążąca po Budopiaście i podwykonawcy Inwest-Budzie legenda budowlana. Pojawiły się też wersje konkurencyjne, zwłaszcza że kierownik nie nacieszył się długo sławą Kolumba, bo już po tygodniu stracił stanowisko, co prócz utraty źródła zarobku poskutkowało jeszcze tym, że niechętnie słuchano jego sensacyjnych opowieści, które zresztą zaczęły żyć własnym, niekontrolowanym przez bezpośrednich świadków, życiem. Zupełnie inaczej zdarzenie to wyglądało w narracji wściekłego (co zrozumiałe) dewelopera, ale to źródło na ogół ignorowano jako niewiarygodne, więc i ja mam powód, by je pominąć.
Wiadomość w różnych wersjach błyskawicznie rozpowszechniły media, antycypując powszechną euforię z doniosłego odkrycia. Powstały dwa w miarę rzetelne, ale skąpe faktograficznie reportaże w ogólnopolskich tygodnikach. W internecie huczało, ale wobec niedostatku informacji przeważały najśmielsze i niezbyt wiarygodne interpretacje i hipotezy, inkrustowane ciekawostkami krajoznawczymi i doprawiane plotką zależnie od koniunktury.
Teraz, po latach, kiedy zabliźniły się rany po katastrofie i po długiej rekonwalescencji, życie lokalne powróciło w koleiny spowolnionego czasu prowincji, nazwa miejsca akcji zatarła się w pamięci i nawet zniknęła z indeksów najbardziej szczegółowych atlasów Polski. Mogę więc już swobodnie i bez niczyjej krzywdy przypomnieć ten z pewnością osobliwy epizod, zapewne jedyny, który był wart uwiecznienia w spowitych nieprzeniknionym mrokiem dziejach Niemieścina.
Piotr Michałowski (ur. w 1955 r. w Bydgoszczy) – poeta, eseista, literaturoznawca, krytyk literacki i teatralny, współzałożyciel i redaktor Szczecińskiego Dwumiesięcznika Kulturalnego „Pogranicza”. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in. tomy wierszy: Poemat w czerwieni (1984, w drugim obiegu), Powidok powietrza (1994), Li(me)ryczny plan Szczecina (1998), Za czarnym wielokropkiem… (1999), Głosem prawie cudzym. Z poezji okołokonferencyjnej (2004), Rytmy, albo wiersze na czas (2007), Pierwowzory i echa. Od Kochanowskiego do Barańczaka (2009), Cisza na planie (2011), Dzień jest wierszem, świat kolorem (2021); poemat Zaginiony w kreacji (2018) zbiór opowiadań Światy równoległe (2022) oraz książki naukowe: Miniatura poetycka (1999), Granice poezji i poezja bez granic (2001, 2003), Głosy, formy, światy. Warianty poezji nowoczesnej (2008), Mikrokosmos wiersza. Interpretacje poezji współczesnej (2012), Narożnikowo, centralnie, pogranicznie. Szkice szczecińskie i europejskie (2014), Z narożnika mapy (2017). Jego opowiadania znalazły się w antologiach współczesnych polskich opowiadań: 2014 (2014), 2017 (2017) i 2020 (2020).
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved