Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MACIEJ KULIS

Nadzieja

O tym, że miałem górkę, dowiadywałem się, gdy budziłem się w domu na potwornym kacu, nie wiedząc, jak tam trafiłem. Albo gdy przypominałem sobie, jak bardzo cieszył mnie świat, albo wkurzał ojciec, lub zajmowała jakaś durna idea jeszcze tydzień wcześniej. Za każdym razem czułem wstyd — za kogoś, kto nie był mną. Bo przecież nie mógł. No bo jak? O tym, że miałem dół wiedziałem od razu: ból głowy, brak snu, otępienie puszczające późnym popołudniem i samobójcze poranki, tak, samobójcze poranki. Całe dni, jeden za drugim, kiedy budziłem się, zrzucałem nogi z wyra i tak siedziałem z łokciami na kolanach oraz męczącym przeświadczeniem, że należałoby się skończyć, że to jest jakieś wyjście, chociaż żadne. Przegrałeś, więc ci dziękujemy. Auf Wiedersehen chuju. Całe szczęście. Całe szczęście, że byłem tu nieaktywny. Brałem to jedynie jako coś stałego, jak element przedstawiony świata, jak mycie zębów. Było, bo było. Może nie akceptowałem, bo dobrze wiedziałem, jakie jest ryzyko tego stanu, ale byłem z nim pogodzony. Może dlatego, że miałem pewność, że w końcu minie? Po co więc walczyć, skoro nie możesz wygrać? Zabawne, że właśnie tutaj schowała się w moim schorowanym mózgu nadzieja.

Mój świat był wyspą, a ja nie byłem jej królem. Zasypano mi tunele, poburzono mosty. Rzeki opływające pogłębiono tak, że zamieniły się w zabójczy nurt. Porty zamknięto. Pozamieniano w oazy udręki. W zardzewiałych statkach opowiadano o utraconej normalności. Mój świat był wyspą z wieżami, gdzie trudno było wyczuć, czy to chodnik, czy to już dach budynku, z którego zaraz zlecisz. Na dole był pogrzeb, na górze balanga — jak w reklamie. Wszędzie kolory, światła, billboardy! Jak u czubków. Taksówki latały albo stały w korku. Podobnie kolejka — pod ziemią lub luftem. Mój świat był wyspą, po której krążyłem: Wall Street, Midtown, Little Italy, Columbus Circle — w moim przypadku były to miejsca, w których działy się dziwne rzeczy, i takie też miały nazwy. Ta dzielnica od dołka, tamta od góreczki, inna od z niej upadku, od lęku, radości, od zbędnych zakupów, od zachlania mordy. W zasadzie funkcjonowałem, tylko trochę inaczej.

O tym, że miałem górkę, dowiadywałem się, gdy budziłem się, jak wtedy, skacowany i jeszcze pijany, i następował strzał pamięci, krótkie streszczenie z nocy, z wieczoru, gdzie trzeba było wyjść i coś zrobić, trzeba było koniecznie coś zrobić. Świat zapraszał. Tamtej nocy kochałem żula miłością wszystkich pracowników socjalnych świata. Tamtej nocy byłem bardziej bosy od siostry Matki Teresy. Tamtej nocy urzekła mnie żula historia. O tym, że był głodny. O tym, że pracował w stoczni. Urzekła mnie tak, że postanowiłem dać mu to, co miałem wtedy najcenniejsze, jak uważałem, i adekwatne do jego potrzeb. Bigos. Sprofanowałem ojcowski bigos. Ciemny, ciepły i wspaniały bigos, jaki tylko mój stary potrafił przyrządzić: tłusty, z wołowiną, boczkiem i grzybami. Brązowy od pomidorów i śliwek. Zaprosiłem zimową nocą zbłąkanego przybysza na gorącą strawę. Żul jadł parujący bigos, kępki jego brwi podskakiwały z radości do rytmu z wielką i brudną brodą, mówił, że jakie dobre, że o jakie dobre, jego, nigdy nie trzeźwiejące, szklane niebieskie oczy świeciły na tle okna w kuchni, były niby tu, ale jednak gdzie indziej, w stanie zezwierzęcenia i mgły, żul jadł w naszej kuchni bigos mojego ojca i śmierdział śmieciami, śmierdział starym i przetrawionym alkoholem, śmierdział świeżym alkoholem, śmierdział miliardem papierosów, żul śmierdział żulem w naszej kuchni, a ja byłem, kurwa, wniebowzięty. Byłem w raju lewicowego podejścia do świata. Oto ja: służebnica socjalna. Ja wszystko naprawię! Tylko znajdę szwajcarski scyzoryk. Zeżarł wszystko. Cały słoik bigosu, który mi pozostał. Grzałem go na trzy tury. Kiedy wychodził, obiecał mi nagle, że już nigdy, ale to już nigdy więcej nie wypije alkoholu, a ja uwierzyłem. Byłem z siebie taki dumny, taki narcystyczny, że nie dochodziło do mnie, że to nie dzięki mnie, ani nie dzięki gorącemu posiłkowi ta pięciosekundowa zmiana nastąpiła, o nie. Myślałem o tym później. Nie miałem pojęcia, co to było.

Gdy się obudziłem, pierwsze co zrobiłem, jeszcze półprzytomny, to wyszorowałem rozcieńczonym Domestosem kuchenny stół, wszystkie krzesła (choć pamiętałem, na którym siedział) i na wszelki wypadek podłogę, kuchenkę i umyłem gary. Nie zabiło to mojego niepokoju, ale było mi lżej. Wiedziałem też, że zaraz po kacu, za dzień lub dwa, zaczną się dwa tygodnie doła. Gdy miałem szczęście — tydzień. Przed trzydziestką już mniej więcej wiedziałem, jak to działa.

Dzwoniłem do Żywego albo szedłem sam (czasem Żywy dzwonił) i wracałem o szóstej, siódmej, siedziałem w Ścierze do rana, albo szedłem dalej, na Deptak, czy też do taksówki i prosto do Las Vegas, lub do innej speluny, gdzie siedzieli dresiarze i zabiedzeni dilerzy, a wokół nich krążyły zdresiałe i okładkowe, tanie i luksusowe, szkolne i przestarzałe — pachnące chluby proletariatu. Byle gorzej. Byle mniej sensu. Byle więcej ryzyka i wszechobecnego syfu. Byle jakiś problem. O to chodziło, misiu?

Co za radość! Co za radość, gdy była radość, gdy kolory zieleni o wiele mocniej świeciły, jaskrawość widzenia, co za banał! Takie dni chciało się zachować, choć mogły się źle skończyć. Nigdy, ale to nigdy nie przeżyłem takiej euforii, i żadne narkotyki, żadne alkohole nie dały mi czegoś takiego, jak ten jeden dzień z siekierowatą kawą. Nigdy więcej się nie powtórzył w tak intensywnej formie, mimo że szukałem go później wielokrotnie jak wzięty nałogowiec. Między innymi dlatego nie rozumiałem Żywego — on pił, kiedyś dużo ćpał. Ze mną tylko pił. Raz spaliliśmy lufę, to zaraz potem uciekłem, bo miałem wrażenie, że mu się twarz deformuje. Nie nadawałem się do takich rzeczy.

Żywy ubierał się jak na inteligenta przystało: w swetry, kaszkiety, koszule, szaliki i palta. Czasami zarastał. Ale nie za długo, wolał krótszy zarost. Dłuższy kojarzył mu się z hipsterozą, a hipsterozą szczerze gardził. Był starym lewicowcem. Lubił mięso.

Zabawne to było, kiedy już nieźle skrzywiony, poważniał nagle i wytrzeszczał oczy, po czym mówił, nie przeciągając żadnych sylab, że w zasadzie to powinniśmy powrócić do Marksa. Na studiach jakoś z nim nie wyskakiwał, choć lubił Baumana, Herberta Marcuse i Szkołę Frankfurcką, a magisterkę pisał z Fromma u jedynego w instytucie zdeklarowanego neomarksisty. Gdy się już nawalił kompletnie, mówił tak o Kancie, jak gdyby sięgał źródeł. Nie drążyłem, czy akurat czyta.

Miał aparycję pogodnego żółwia, tak mi się kojarzył. Trochę jak Mazowiecki, trochę jak Franklin z książeczek dla dzieci. Dlatego zdziwił mnie, kiedy stwierdził, że ma chyba niezdiagnozowane borderline. Powiedziałem mu, że wszyscy, i miałem tu na myśli nas, czyli urodzonych na przestrzeni lat osiemdziesiątych, mają ponoć niezdiagnozowane borderline, zbywając jego zdanie pijackim sarkazmem, ale mogło być coś na rzeczy. Znał temat dość dobrze, bo zachlewał od dawna (po skończeniu ćpania) z dwiema czy trzema borderkami. Przeginał chemicznie, miał żal do ojca — niby pasowało. Parę razy, gdy się upił i na dobre rozkręcił w opowieści, powiedział, że życzy ojcu śmierci. Ale i tak trudno mi było w to uwierzyć. Musiałby być najmniej impulsywnym borderem świata.

Z czasów ćpania zostały mu tylko opowieści, powracające niczym pijackie i męskie, żałośnie pozerskie mitologie. Nadziewał się nie raz na moje nieskrywane obrzydzenie, kiedy opisywał mi niebezpieczne przegięcia, które się im — inteligentnym, studiującym, czytającym i wrażliwym w końcu ludziom — zdarzały jak jakimś zjebom. Mieli w grupie schizofrenika, który chodził do kilku lekarzy po recepty i realizował je, aby się mogli wspólnie (bez niego) psychotropów naćpać. Po jednej takiej akcji jego najlepszy wtedy kumpel skończył z zapaścią na SOR-ze, a gdy już trochę wydobrzał, obudził się, wyrwał się z pasów, jebnął sanitariuszowi i wybiegł ze szpitala, uciekając sprintem, bo usłyszał, że szykują mu już miejsce na odwyku. Skończyli, kiedy ówczesna dziewczyna Żywego dostała padaczki po syntetykach i się głośno zastanawiali, czy wezwać karetkę i nasrać przyszłej weterynarz w papier, czy jednak da sobie radę jak zawsze. Akurat wtedy dała. Zrezygnowali po tym z dragów.

Każda ćpuńska historia ciągnie ćpuna z powrotem do lasu. Żywy aż do wyrzygania opowiadał, jak z najlepszym wtedy kumplem najedli się kwasów i byli święcie przekonani, że w mieszkaniu kumpla zgubili jego psa, więc szukali go w plecaku, a gdy Żywy wracał od niego do domu, to rozumiał język wron i z nimi rozmawiał. Nie pamiętał o czym, ale były kurewsko mądre. Kiedy dotarł pod popiersie Piłsudskiego i zobaczył tłumy ludzi z flagami, zapominając oczywiście, że to był jedenasty listopada, był tym zszokowany. Stanął i się przyglądał temu widowisku, aż podeszła do niego starucha, nie babcia, a obleśna stara starucha, prukwa, jak podkreślał Żywy, i zapytała się go, co się tutaj dzieje. Popatrzył na nią. Powiedział, że nie wie, że pewnie jakiś chuj ma urodziny. Zapewne, kurwa, panie, powiedziała starucha, zapewne, zapewne. Gdy opowiadał mi to już dwudziesty raz, powiedziałem, że jedna taka historia na taką ilość wyskoków to jednak się nie opłaca. Nie byli narkomanami. Ale było z nimi coś nie tak.

Najczęściej gadaliśmy o pracy. Żywy o zjebanych szefach, pensjach oraz ludziach, ja o zjebanych szefach, pensjach, ludziach i o bezrobociu. Mogłem wtedy masowo wysyłać swoje dopieszczone CV, ale byłem jak ten pryszczaty, gruby i z chuchem jak śmietnik na szkolnej imprezie. Żywy powiedział mi, a nie minęły cztery lata po dyplomie, że policzył sobie i wyszło mu, że był w piętnastu miejscach pracy. Odpowiedziałem mu, że nie miałem nawet tylu rozmów. A widzisz, rzucił, ja, jak już ci kiedyś mówiłem, nie piszę, że mam wyższe wykształcenie, sądzę, że mi to pomaga. Pracował wtedy w punkcie sprzedaży telewizji kablowej, czy tam satelitarnej, był nawet na szkoleniu w Warszawie, bo uznali na początku, że dobrze rokuje. Jego szef — lokalny franczyzobiorca — był kompletnym psycholem. Rozrzucał papiery służbowe i śmieci po całym lokalu, kiedy uznał, że dokumenty źle leżą na biurku. Wrzeszczał na pracowników, bluzgał w mejlach. Wobec niepewnych siebie kobiet stosował szantaż i terror. Jedna się zwolniła i poszła do sądu oraz na terapię. Żywy mówił, że nieźle płacił.

Żywy miał go w dupie, zbywał go nienawiścią. Mnie ogólnie zbywano. Sporadyczne strzały, które oznaczały: brak kasy na wynajem, brak kasy na życie, brak kasy na wyjazd do innego miejsca niż to portowe zadupie, brak kasy na poznanie kogokolwiek. Szurałem dupą po dnie. Kisiłem się u ojca, strugałem sobie trumnę.

Trumna przybrała postać górki, kiedy poszedłem do miasta, a później do siory, która mieszkała w bloku w centrum. Nic się w mieście ciekawego nie działo. Na deptaku, gdy siedziałem z browarem w ogródku, paląc papierosy, byłem świadkiem, wprawdzie dość typowego, ale i przerażającego dialogu bezdomnego z trzema dresiarzami. W zasadzie jeden mówił, ale byli jak jedno ciało. Co dwa złote?!, wrzasnął na bezdomnego. To ja mam pracować na twoje piwo? Powiedz mi, a pracujesz, co, pracujesz? Pracuję, zacharczał bezdomny, ale jestem na zwolnieniu. Dresy wyły ze śmiechu. Mówiący dał bezdomnemu złotówkę. Masz zeta, rozbawiłeś mnie, kurwiu. Poszli. Bezdomny patrzył na żelastwo w dłoni i idiotycznie rechotał pod nosem, jakby miał się za chwilę rozpłakać.

Jednym z największych problemów współczesnej Polski jest kiepskiej jakości alkohol, usłyszałem z sąsiedniego stolika. Pomyślałem, że może. Dwóch młodych facetów z długimi brodami sączyło tę kiepską i sikowatą jakość z wysokich piwnych szklanek. Jeden kręcił tytoń. Pomyślałem o swoim piciu. Na potwornych kacach wierzyłem w to, że jestem alkoholikiem. Ojciec mnie kiedyś wyśmiał i powiedział, że po prostu mam kaca. Piwko, dwa codziennie, powiedział, to tutaj się zaczyna, a ty, machnął ręką. Myślałem o tym, gdy przewracałem się z boku na bok, w bezsenności i z lekkimi skurczami mięśni. Sam się kurczyłem. Dawało to jakąś ulgę.

Pornografia ma tyle wspólnego z seksem, usłyszałem, co realny socjalizm ze sprawiedliwością społeczną. Znowu brodaci. Tym razem ten z tytoniem. W zasadzie to się zgodziłem. Gdybym był napruty, pewnie powiedziałbym to na głos. Oczywiście spicie było u mnie chorą nadaktywnością, a nie błogim i uspokojonym bełkotem. Żywy błogo bełkotał (najczęściej), dlatego lubił.

Pomyślałem chwilę o swoim waleniu. Waleni śpiew — gdy zostaje ci tylko ręka. Nieregularne, bez żadnej przesady. Maksymalnie dwa razy za jednym razem. I to tylko wtedy, gdy chciało mi się z powodu górki, często po mocnej kawie. Przyjemnie wzmacniała doznania, ale szybciej się kończyło. Podczas górki świerzbił i stawał nawet z powodu modelek z gazetek reklamowych z Lidla. Śmieszyło mnie to.

Kiedyś bardziej lubiłem filmy. Później robiło się w nich coraz dziwniej. Pomijając to, że są tam też nadzy faceci, bo i tak z czasem skupiłem się na tych bez facetów, to drażniła mnie przemoc. Jakieś bicie po ryjach, duszenie i gwałcenie gardeł. Żywy mówił mi, że jego koleżanka żaliła się, że ją chłopak bez pozwolenia dusił podczas seksu, bo się takich gówien naoglądał. Później założyła mu sprawę o znęcanie, bo za dnia również szło na ostro. Pili, ćpali, później się ze sobą szarpali. Następnie głównie on pił i ćpał. Żywy mówił, że raz, kiedy kupili mieszkanie i je opijali, zaczęli między sobą bluzgać i się szarpać. Rzucił nią w kąt, więc cisnęła w niego metalowym posążkiem Buddy. Trafiła w ścianę dwa centymetry od jego głowy. Zrobiła w niej wielką dziurę.

Żywy mówił, że ma koleżanki, które przerzuciły się na dziewczyny, bo faceci nie chcieli przestać ćpać i chlać. No proszę, odpowiadałem, no proszę. Ale co to za seks, pytał, skoro to heteryczki — palcem? I co to za związek? To oszukiwanie lesb, wkurwiał się.

Rozejrzałem się wokół, dokończyłem piwo. Brodaci nadal nad czymś deliberowali. Czy mi i Żywemu też się tak ktoś przyglądał? Wstałem. Postanowiłem pójść do siostry. Skręcając w Jagiellońską, wszedłem bokiem buta w wielkie i na wpół rozmazane psie gówno. Boże, pomyślałem, to jak ludzkie.

Wycierając buta chusteczką i płucząc go w kałuży, przypomniało mi się, jak Żywy opowiadał o kumplu, który tak się kiedyś naćpał, że ubzdurał sobie, że po powrocie z eskapady do domu parę razy zgwałcił swoją dziewczynę. Kiedy się obudził, zlał się potem. Przez pół dnia siedział nieruchomo w kuchni i patrzył przerażony, jak ona, jak gdyby nigdy nic, chodzi po mieszkaniu i robi codzienne rzeczy, jak to w niedzielę. Jak zawsze w ciszy, kiedy wrócił późno, albo się pokłócili. Był pewny, że to tylko gra, że zaraz wejdzie policja i go zabiorą. Godził się na to. Ale nic się nie stało. Minął dzień, drugi, tydzień, a po miesiącu z kawałkiem powiedziała mu, że jest w ciąży. Nie czekali zbyt długo i ją usunęli.

Jesteś pewien, że tylko mu się wydawało, że ją zgwałcił?, zapytałem Żywego. Nie wiem, nie wiem, odpowiadał. Gdyby to był Dżery (ten od duszenia), to nie miałbyś chyba wątpliwości? No nie miałbym, niestety, mówił Żywy, nie miałbym w tym przypadku żadnych wątpliwości.

Doszedłem do siory, mieszkała na Wyzwolenia. Naprzeciwko bloku będącego lokalną wersją katowickiej Superjednostki — mniejszą i potraktowaną ociepleniem brutalnie i kolorowo. Naród w ten sposób mścił się na Le Corbusierze, czy raczej na tym, co z niego zrobiono. Ponoć turyści traktowali ten nasz pstrokaty modernizm jako zjawisko już charakterystyczne, kulturowe, jak kolory Hanzy. Ja czułem obrzydzenie.

Minąłem wcześniej kasyno w parterze wieżowca na Rodła. Żywy mnie często tam ciągnął, gdy się trochę nawalił. Jakieś dziwne lapsy zawsze się kręciły, byli taksówkarze. Nawet tam nie wchodziłem. Nudziło mnie to. Kompletnie nie rozumiałem fenomenu hazardu. Kompletnie nie rozumiałem fenomenu zakładów, jakieś mecze, ruletki — nuda. Żywy bredził mi o ruletce i o wagonach, podniecał się, że adrenalina, a ja zasypiałem, zero emocji. Raz wygrał cztery tysiące, to rzucał później papierami na deptaku i wrzeszczał: Pieniądze! Pieniądze! Macie swoje pieniądze! Polska dla pieniędzy!, a ja mu po cichu mówiłem, konsekwentnie bełkocząc i zbierając banknoty, żeby się uspokoił, bo raz, że on, jako lewica, powinien wiedzieć, co oznaczają cztery tysiące dla ludzi w Polsce, i że to dla nich brak szacunku, a dwa, i głównie o to mi chodziło, dresy z ławek pod zegarem się nam przyglądali i lepiej było uważać, żeby na własne życzenie nie wyłapać w mazak. Po chwili się uspokoił. Uciekliśmy stamtąd.

U Aśki żyłka pękła. Oczywiście czułem się świetnie. I oczywiście nie mogłem niczego przeczuwać. Było wesoło, dostałem drinka, był piątek. Siostra z byłym mężem oglądała jakąś bzdurę w telewizji. Pamiętałem, że poczułem napięcie, jakie zazwyczaj mnie brało, gdy wchodził temat rodzinnych kwasów, konfliktów i niedopowiedzeń, a później już nic nie pamiętałem. Ocknąłem się na chwilę w policyjnej suce. Wcześniej, jak słyszałem od siostry, wpadłem w paranoję, zacząłem wrzeszczeć, że to jest oszustwo, że to na pewno jest spisek, że ona jest ofiarą, więc się mnie pozbyli. Później darłem ryja na ulicy, więc przyjechała policja. W kabarynie jakiś policyjny kurdupel pytał, czy mi nie przypierdolić. Zaraz ci dojebię pałą, jak się nie zamkniesz! Możliwe, że cały czas coś mówiłem, kompletna pustka. Wlepił mi mandat i nagle znalazłem się na Kołłątaja, gdzie otwierałem piwo. Poczułem na jego widok mdłości. Nie jestem jakimś menelem, pomyślałem i je odstawiłem. Wróciłem Warcisława do domu, pod górkę. Nie byłem pijany, byłem całkowicie trzeźwy. Czułem tylko smutek. Byłem oblepiony ciemną i gęstą mazią. Głupie uczucie. Widziałem klarownie każdy detal, każdy kolor świata, który wydawał mi się przeźroczysty, szary i bez treści. Im bliżej byłem domu, tym wyraźniejszy wydawał mi się cel i sens. Ojca nie było, a nawet gdyby był, to i tak by mnie to nie obchodziło. Nie myślałem o nikim. Nie czułem żadnych wyrzutów sumienia. Miałem tylko cel. Wszedłem do domu, ściągnąłem powoli kurtkę. Po to, aby mieć wolny dostęp do przedramion. Wziąłem nóż do chleba. Chleb cię nakarmi, chleb cię zabije. Głupia metafora, pomyślałem. Zacząłem go sprawdzać na lewej ręce. Czy wystarczająco ostry? Czy się dobrze przebije? Mógłby być ostrzejszy, ale dam radę mocnym pociągnięciem. Nie byłem bardzo gruby, widziałem zielone sznurki żył pod białawą skórą. Poszedłem do pokoju, jakby w zwolnionym tempie. Ciemno, gęsto, przeźroczysto i śmierdziało kurzem. Usiadłem na sofie. Nie ścieliłem, jak miło. Usiadłem na mojej trumience i zbierałem się do wbicia. Sucha rozpacz, ostateczna sucha rozpacz, żadna ulga. Jak gdybym spadał w czarną i głęboką przepaść. Wstałem. Położyłem nóż na biurku i zadzwoniłem na pogotowie. Po kwadransie przyjechali. Ubrałem kurtkę i zszedłem.

Młoda policjantka zadawała mi w karetce kretyńskie pytania. Czy stało się w pana życiu coś, co mogłoby pana skłonić do tak drastycznego kroku? Drastyczny krok, ja pierdolę, pomyślałem. Nie, odpowiedziałem, poza tym już mi lepiej. Nie zwróciła na te słowa uwagi, pisała coś w kajecie. Zapraszamy pana do samochodu. Poszedłem za nią, wsiadłem do radiowozu. Zawieziemy pana na izbę wytrzeźwień, powiedziała suka w suce. Co?, powiedziałem, ale to bez sensu. Spokojnie, będzie dobrze, powiedział jej współtowarzysz i się do mnie wyszczerzył. Zacząłem żałować tego telefonu. Zacząłem żałować tej, jak to sobie określiłem, zbędnej paniki. Przyglądałem się im z tylnego siedzenia, gdy mnie wieźli. Byli młodsi ode mnie. Gówniarze z klamkami. Chuje bez szkoły.

Na izbie kazali mi dmuchnąć. Dwa promile. Zabawne, bo nic z tego nie czułem. Mniej zabawne — kazali mi się rozebrać, upodlić. Dali materiał do ubrania, jak w szpitalu. Zastanawiało mnie, że jeszcze nie widziałem lekarza — ani w karetce, ani tym bardziej tutaj. Sami sanitariusze. Co oni mogą wiedzieć? Jaką mogą mieć pewność, że się na tej todze, co mi ją tutaj dali, zaraz nie powieszę? Wielki facet w białym kitlu o twarzy dobrotliwego proboszcza doprowadził mnie do mojej celi. Na drzwiach było napisane kredą moje nazwisko i godzina zwolnienia. Wszedłem do środka.

Oczywiście nie mogłem zasnąć. No bo jak? Czułem dziwny niepokój. Nie z powodu kaca, bo go nie miałem, to musiała być inna chemia. W celi było ciemno jak w dupie. Prycze były twarde, obite skajem. Dwie, po obu stronach ściany. Leżałem głową w stronę drzwi, które były grube i pancerne, z małym zasłoniętym wizjerem. Naprzeciwko drzwi wybite małe okienko z grubą kratą, z której coś ściekało. Stężały stalaktyt brudu. Całe zakurzone. Zresztą jak wszystko: ściany pokryte do połowy olejną farbą nie miały koloru, podobnie prycze, ich nogi, jedynie góra była czysta, bo regularnie wycierana przez ciała gnijących tu ludzi. Czułem w sobie tępy ból, rzeczywistość.

Dobrano mi towarzysza. Nie wiem po jakim czasie. Facet był młody, choć pewnie starszy ode mnie. Szczupły. Chodził ciągle w samych gaciach w kółko i powtarzał, że ona jest pojebana, że po co zadzwoniła i że jest pojebana. Gdy przechodził obok okienka, pluł mu w twarz.

Kiedy przestał chodzić, usiadł na pryczy i siedział. Pierwszy raz na izbie?, zapytał. Odpowiedziałem, że tak. Hehe, zarechotał pod nosem, hehe. Więcej nic nie mówił. Próbowałem zasnąć.

Wybudziły mnie krzyki z korytarza. Ratunku!, Ratunku!, wył jakiś facet. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, po głosie, że był po pięćdziesiątce. Boisz się?, mówił mu proboszcz dobrotliwie, tak?, boisz się, boisz. Usłyszałem, jak wwożą jego łóżko do celi, gdzie został zamknięty i gdzie mógł sobie wyć do woli. Już nie było tak słychać. Próbowałem zasnąć.

To na razie, powiedział współtowarzysz, kiedy wychodziłem. Na razie, rzuciłem. Idąc przez korytarz, zaraz obok proboszcza, czytałem na drzwiach kolejne upadłe nazwiska: Miller, Korzeniowski, Mętlak. Czerwona mila wstydu. Jak ich czerwone oczy. Zobaczyłem baniak z herbatą. Jednak mnie suszyło. Poprosiłem proboszcza, a on wlał mi w jednorazowy kubek i dał do ręki dobrotliwie. Podziękowałem. Weszliśmy do ich kantorka, gdzie wręczyli mi moje rzeczy włożone do plastikowego worka oraz papiery do podpisania. Nie patrząc na mnie, rozmawiali ze sobą. Ile miał lat ten NN?, zapytał proboszcza drugi sanitariusz, kurduplowaty brunet. Nie wiem, powiedział proboszcz, już nie dobrotliwie, a beznamiętnie, jak w kostnicy, z pięćdziesiąt?

Gdy wyszedłem z budynku, nadal było ciemno. Nadeszła kolejna noc. Czekała na mnie karetka. Wyspa się skurczyła. Teraz była mała jak Liberty Island, a ja leżałem przygnieciony pod stopami Statui Wolności i miałem pusty mental. Wezwano mnie do karetki. Pani doktor ma do pana parę pytań, powiedziała sanitariuszka, nawet ładna. O, tym razem pani doktor, pomyślałem. Lekarka miała protokół z pytaniami, gdzie zapisywała moje odpowiedzi. Nad nami, z dachu, światła karetki idiotycznie migały. Czy lepiej pan się już czuje? Lepiej. Czy nadal ma pan myśli samobójcze? Nie, nie mam. Czy jest pan pewien… Czy dojdzie pan…? Jeżeli ma pan wątpliwości, zawieziemy pana do szpitala. Nie mam wątpliwości, już mi lepiej, mówiłem głównie po to, aby się od nich odkleić. Ostatnie, czego potrzebowałem, to szpital psychiatryczny. To tam bym zwariował. Nie jestem wariatem, pomyślałem, ten kraj jest wariatem. Mogłem być chory, mogłem być jego ofiarą, ale nie byłem wariatem. Podpisałem papiery i skierowałem się w stronę domu. Szedłem pieszo przez całą drogę, przez ponad pół miasta. Szedłem przez osiedla, szedłem przez ciemne i brudne centrum wyludnionej prowincji, szedłem chodnikami i przez kompletnie martwe ulice, szedłem długą nocą, a w moim zmęczonym mózgu z kroku na krok, z oddechu na oddech, konsekwentnie i bez najmniejszego pośpiechu, rosła, z początku niepozorna i całkiem niegroźna, a zdradliwie ostateczna i całkiem śmiertelna, kolejna górka — nadzieja.

Maciej Kulis (ur. w 1985 r.) – poeta i prozaik. Mieszka w Szczecinie. Wydał tomy poetyckie: Wodny świat (2019, III Nagroda w XVI Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Artura Fryza na najlepszą debiutancką książkę poetycką) oraz Zona (2021).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content