Skip to content

ZBIGNIEW KOSIOROWSKI

Retour. 2

[fragment powieści]

Komisarz „Garrapata”

Subcomisario Alberto Gabriel de Rivera, do niedawna jeden z zastępców szefa Prefectury Del Puerto De Montevideo, czekał na raport porucznika Giraldy. Ten jednak nie śpieszył się z powrotem ze starego, zamkniętego od lat portu rybackiego, w którym na ranem, jeszcze w sztormie, pojawiła się podejrzana jednostka, prawdopodobnie jacht przemytników. Giralda powinien dokonać aresztu łodzi i przeholować ją do policyjnego nabrzeża nieopodal morskiej komendantury Montevideo. Podkomisarz miał nadzieję, że przeszukanie jednostki, a także odpowiednie przesłuchanie jej załogi, pomoże w odkryciu nowych powiązań urugwajskiej mafii z międzynarodową siatką przemytniczą. Dziwiło miejsce przerzutu trefnego towaru w basenie zagraconym wrakami trawlerów, pozbawionym należytego oznakowania, bo fale i wiatr dawno zepchnęły boje sygnalizujące podwodne przeszkody w stronę pirsu, na którym przerdzewiałe segmenty rybackich statków cięto palnikami na mniejsze części dla hut. A jednak wpłynęli tam i stoją na kotwicy, co w pierwszym meldunku z policyjnego kutra — zaraz po okrążeniu przemytników z wycelowanym w jacht działkiem pokładowym — sygnalizował porucznik Giralda. „Wyszli na pokład z napitkiem w dłoniach, niby zdziwieni naszą obecnością, jest ich trzech, biali mężczyźni bez broni, jakby zapraszają na pokład… — skurwiele!” — dodał jeszcze Giralda, a na uwagę komisarza, żeby nie dali się nabrać, zerwał nagle połączenie, co mogło być przypadkiem, ale niekoniecznie. Giralda nie pierwszy raz sygnalizował lekceważenie przełożonego, przypuszczając pewnie, że dalsza kariera Rivery zdaje się wysoce wątpliwa. Zwłaszcza po fatalnej, kompromitującej wpadce podczas jesiennej akcji osaczenia narkotykowego gangu Czarnego Bossa, prowadzonej bezpośrednio właśnie przez osławionego superkleszcza „Garrapatę”. Nieustępliwego tropiciela mafii, traktowanego wczoraj z honorami na wyższych piętrach ratusza, ale znacznie mniej poważanego dziś, nie tylko przez podległych mu do niedawna policjantów z brygady specjalnej. To oni przed trzema laty nadali mu niebanalny, zasłużony przydomek, jakkolwiek krążyły plotki, że na taką ksywę Rivera zasłużył już wcześniej, rozpracowując portowe gangi z rzetelnością insekta, który podstępem wszczepiał im pod skórę chipy z jakąś tam odmianą policyjnej boreliozy, i z tak znieczulonych wysysał krew kropla po kropli. Gdyby wyłącznie mafia przyprawiła mu owe pseudo, „Garrapata” pewnie by się krzywił, a przecież cieszył go ten przydomek. Wszyscy bowiem wiedzieli, że krwiopijcą bez umiaru jest tylko wobec gangsterów. Sądząc zaś z jego wzrostu, potrzebował dużo, by zaspokoić pragnienie. A poza tym, nieważne kto i kiedy, istotne, że działa odstraszająco.

Wielu jeszcze pamiętało, że — podkomisarz „Garrapata”, znany ongiś i poza prefekturą jako „Del Palite” ze względu na tykowatą, wyniosłą postać i wzrost ponad miarę (przewyższał o głowę dyrektora de la Policia Nacional oraz cały jego sztab z komendantem generalnym łącznie) — to właśnie ten gość, który tak świetnie prezentował się na wszelkiego rodzaju uroczystościach państwowych, wzbudzając sympatię dla całej policji Montevideo. Miał prezencję jak mało kto. Można nawet powiedzieć, że jak nikt inny. Przy tym marsowa mina, zacięte usta pod dobrze przyciętym, hiszpańskim wąsem, zimne błękitne oczy, zawsze wyprostowany w stałej gotowości do udźwignięcia najwyższego odznaczenia na pięknie skrojonym mundurze ze złotymi szamerunkami, czyniły go predysponowanym do rzeczy wielkich, co zaświadczał całym sobą. Tak go wtedy postrzegano: oto „Wielka Tyka” do spraw nadzwyczajnych. A poza tym uwielbiały go damy: szacowne małżonki dyrektora i komendanta policji, a także żony kilku senatorów oraz córki burmistrza. Stanowił dla nich najważniejszą atrakcję, a bywało, że i nagrodę na noworocznych balach w ratuszu. Nikt bowiem nie tańczył tak tanga, a podczas sierpniowego Święta Niepodległości, to właśnie Del Palite potrafił z największą ekspresją i najwymowniej odśpiewać „Orientales la Patria o la Tumba”, nie myląc się ani razu w ciągu sześciu minut trwania tego najdłuższego z hymnów państwowych Południowej Ameryki. Wracając zaś do tanga, to subcomisario Alberto Gabriel de Rivera (jeszcze jako „Tyka”), zawsze przed poproszeniem do pierwszego tańca małżonki najważniejszej na balu osobistości, wygłaszał bardzo szczególną, w zasadzie patriotyczną przemowę: „To tango będzie na wskroś urugwajskie, nasze — zaznaczał — bo ojczyste od początku jego zaistnienia, bowiem >>La Cumparsitę<< skomponował rodak z Montevideo, student Gerardo Matosa Rodriguez, wprawdzie jako marsz (ale w słusznej sprawie i już w 1916 roku), a po raz pierwszy utwór zagrano w rok później nieopodal naszego ratusza, w kawiarni La Riralda, zatem zapraszam teraz do urugwajskiego tanga szanowną…” — i tu następował szarmancki, pełen oficerskiej godności ukłon przed najdostojniejszą z matron, zawsze szczęśliwą z tak trafnego wyboru, co potwierdzały wiwaty i gromkie oklaski zebranych, także zazdrośnic i zazdrośników. Przemowa przemową, lecz tango w wykonaniu komisarza Tyki było arcydziełem sztuki choreograficznej. Ktoś inny z takimi długimi nogami mógłby nie ustać nazbyt ekstrawaganckich układów, zaplątać się, poślizgnąć i rąbnąć o marmury, zwłaszcza kiedy w półobrocie przechylał się z wniebowziętą partnerką już tak głęboko, że bidulka krwistą różą wpiętą we włosy zamiatała podłogę, a on nieruchomiał pochylony nad nią i tak trwał, aż miną oklaski, po czym, prostując się, hardo patrzył w jej zamglone z rozkoszy oczy i wykonywał kolejne klasyczne, uznawane kiedyś za wyuzdane, posuwiste kroki, ona zaś drobiła wręcz w powietrzu pantofelkami na hiszpańskich obcasach, a po chwili, w kolejnym półobrocie, wpółleżała na jego nodze i tułowiu, ledwie sięgając zaróżowioną buźką sprężystego torsu partnera, podczas gdy reszta jej ciała czerpała ciepło z jego ud zwykle niecierpliwych i gotowych do pościgu. Nigdy jednak nie upuścił swej partnerki, nie upokorzył, nie upadł. Fakt, że nie zawsze mógł pokazać wszystko, na co było go stać w tangu. Przezornie szedł na całość tylko z matronami, córki oszczędzał; nie wypadało je zawstydzać. I to umiarkowanie też było powszechnie doceniane. Burmistrz mu kiedyś powiedział na stronie: „Pan, panie Alberto, daleko zajdzie, jest w panu rozwaga i należyte poczucie taktu… To znaczy miara taktowności i kultury, o tak!”. Ta przepowiednia powinna się spełnić. Jednakże tego roku na noworocznym balu w ratuszu już nie zatańczył. Nie zaproszono go, i trudno było się dziwić; leżał od grudnia do lutego w szpitalu — po napadzie na jego dom i odniesionych ranach. Nie przypominał obecnie ani „Kleszcza”, ani „Tyki”. W gipsowym gorsecie z trudem poruszał się o lasce… Obronił rodzinę, ocalił życie, ale co to za życie? W niesławie jakby, choć w zasadzie na okresowym rehabilitacyjnym zesłaniu w Komendanturze Portu, ale tu lekceważony przez takie gnidy jak porucznik Giralda, caramba!

Gipsowy gorset uciskał tułów, komisarz czuł spływający po plecach pot, klimatyzacja, owszem, pomagała w obniżeniu temperatury w gabinecie, ale targały nim emocje — od kilku kwadransów Giralda milczał. Albo wpadł w zasadzkę, albo też… Brak łączności niepokoił i irytował.

Dupa mi zaraz przyrośnie do krzesła, jeśli teraz będę tylko czekał, pomyślał ze złością i sięgnął po telefon.

— Sierżant Belleoni, na rozkaz! — Komisarz usłyszał w słuchawce głos dyżurnego dyspozytora jednostki transportu.

— Samochód, migiem! Jedziemy do portu rybackiego — rzucił do słuchawki.

— Z obstawą, panie komisarzu? — W pytaniu dyspozytora usłyszał niepewność.

— Tak! — potwierdził po chwili namysłu i dodał: — Meldunki do mnie przełączać na prywatną komórkę. Telefonów z miasta nie przyjmuję.

 

Dojazd do starego portu rybackiego nie stanowił problemu. Gorzej było z poruszaniem się po zniszczonym dawnym nabrzeżu rozładunkowym, zakończonym ostrogą pirsu, na której piętrzyły się pocięte na złom sekcje wraków. Z daleka już zauważył światła policyjnego patrolu, a tuż obok mrugający na czerwono ambulans medyczny. Przy wjeździe na pirs, odgrodzony od portu policyjną taśmą, czuwał policjant z kryminalnej, jakby znajoma twarz… Komisarz nie musiał wychodzić z samochodu, uchylił szybę i zapytał:

— Co się tu dzieje? Ktoś zginął? — Na myśl przyszło mu, że Giralda po swojemu odpowiedział na zaproszenie przemytników i zapobiegawczo ostrzelał ich jacht.

— Na pirsie robotnicy znaleźli denata. I powiadomili nas. Tyle wiem, panie komisarzu — odpowiedział kapral, a opuszczając taśmę jednocześnie meldował nerwowo do radiotelefonu: — Kleszcz do was jedzie…

Ci jeszcze o mnie nie zapomnieli, z cierpką satysfakcją pomyślał komisarz. Jechali powoli pomiędzy rozrzuconym żelastwem, fragmentami nadbudówek. Dwaj młodzi policjanci z obstawy rozglądali się po okolicy, obawiając się ewentualnej zasadzki. Zza ambulansu wyłonił się sierżant w towarzystwie brodatego gościa odzianego w biały kitel. Policjant z ociąganiem podchodził do zatrzymującej się opancerzonej toyoty byłego zastępcy szefa prefektury. Komisarz, zanim wysiadł z samochodu, rzucił okiem na basen starego rybackiego portu. Na wodzie pusto. Po przemytnikach ani śladu, kutra policyjnego też nie widać, jednym słowem, Giralda dał dupy.

— Panie komisarzu! Mamy trupa, ale to chyba nasza sprawa, kryminalnej, tak? — Sierżant nie składał meldunku, wyraźnie sygnalizował, że w miejscu zbrodni on teraz ma większe od Rivery kompetencje. — Ale jeśli pan komisarz chciałby wiedzieć…

— Chciałby! — Komisarz przerwał niegrzecznie. — Pokażcie denata, Frasconi.

— Pan mnie pamięta, komisarzu?

— Żona wróciła?

— Nie, panie komisarzu.

— Mówiłem ci przecież, że to suka.

— I miał pan rację, panie komisarzu. Jak zawsze.

— Idziemy?

Sierżant już bez ociągania się poprowadził dawnego dowódcę specjalnego oddziału antynarkotykowego w stronę sterty blach. Zmierzali ku krawędzi pirsu, wciskając się między przerdzewiałe fragmenty pociętej burty złomowanego statku. Komisarz ciężko opierał się na lasce, wyraźnie nie nadawał się jeszcze do pracy w terenie. Za krawędzią ułożonych na sztorc blach i kątowników zobaczyli nosze. Leżał na nich półnagi, biały mężczyzna. Gość bez butów, w koszuli podciągniętej pod szyję, z widniejącymi na brzuchu ranami.

— Znaleźli go robotnicy i zadzwonili po nas.

— Gdzie leżał?

— Obok tamtych blach. — Sierżant wskazał na miejsce pokryte śladami butów, zapewne robotników. — Zadeptali ci od spawania — dodał nieco zdeprymowany grymasem nagany na twarzy komisarza. — Ale wszystko sfotografowałem, udokumentowałem jak należy, mam notatki — dodał pośpiesznie. — Czekamy na koronera i właściwą ekipę śledczych.

— Od kiedy tu jesteście?

— Ze dwa kwadranse.

— W basenie po prawej stały jakieś jednostki?

— Tutaj? — zdziwił się sierżant. — Raz, że nie wolno, dwa niebezpiecznie, kto by chciał ryzykować.

— Dokonaliście oględzin miejsca zbrodni?

— Wstępnie, panie komisarzu. Czekam na porucznika.

— Znam go?

— To nowy, z prowincji, ale fachman, panie komisarzu.

— Nie zamierzam się wtrącać, jednak denat mógł mieć coś wspólnego z przemytnikami. Nad ranem do basenu wpłynął podejrzany jacht, sierżancie.

— Nie widziałem, żeby… — Sierżant nie skończył zdania, dostrzegając irytację na twarzy oficera.

— Zapewne odholowano go wcześniej do policyjnego nabrzeża. Ale ten trup i jacht… Jakaś przypadkowa zbieżność? — Komisarz mówił właściwie do siebie, rozglądał się po pirsie, nie zwracając uwagi na podążającego za nim sierżanta. Bo jeśli ten biały, zabity i chyba okradziony z odzieży, czekał wcześniej na kogoś z jachtu, na kogoś z towarem, myślał komisarz, to kto się na niego zasadził i co ukradł?

— Po pierwszych ustaleniach natychmiast złożyć kopię raportu do mnie, sierżancie! Zrozumiano?

— Tak jest, ale…

— Obejmę nadzorem wasze śledztwo. Decyzję z prefektury otrzymacie dziś na piśmie, przekażcie porucznikowi.

— Oczywiście… A czy mogę o coś zapytać, panie komisarzu? Tak po starej znajomości…

— Śmiało, Frasconi. — Komisarz zatrzymał się, wypatrywał czegoś ponad głową sierżanta po drugiej stronie basenu wypełnionego w większości półzatopionymi jednostkami. Na jednej z nich, będącej w znacznie lepszym stanie niż inne porzucone tam trawlery, tkwiącej dziobem na nabrzeżu, przechylonej na lewą burtę i przyciągającej wzrok wyrazistą nazwą „Azu de Compostella”, zauważył coś, co powinno zastanowić. Na pokładzie nie walały się żadne żelastwa, złamane ramię dźwigowego bomu nie dyndało nad lukiem ładowni, bo ktoś je unieruchomił, przywiązując liną do relingu.

— Nooo… — Komisarz czekał na pytanie.

— Przepraszam, panie komisarzu, w zasadzie… Odbierze nam pan tę sprawę?

— Na to wygląda, tak sądzę, ale, jak powiedziałeś, że „po starej znajomości”, to jeśli się dobrze spiszesz, każę cię oddelegować do sprawy tego zakłutego białasa. Chcesz znów ze mną popracować?

— Zawsze, panie komisarzu.

— Dobrze mu się przyjrzałeś?

— Jak najdokładniej. Ma markowe gatki i koszulę z metką.

— Coś jest na niej napisane?

Vistula i jeszcze coś jakby po łacinie. Mam zanotowane, panie komisarzu.

— Jakieś dokumenty?

— Nic z tych rzeczy. Goły, to i widać, że dobrze odżywiony, zadbany. To nie lump portowy.

— A może jeszcze wiesz, kto go okradł i z czego?

Sierżant nieco spłoszony zerknął na komisarza, ale nie wyczytał z jego twarzy nagany. Rozłożył bezradnie ręce, wzruszył ramionami, nie zamierzał zgadywać, a poza tym domyślał się, że Kleszcz nie czekał na dyrdymały i wyraźnie wykazywał już zniecierpliwienie.

— Czekam na twoje informacje. Od teraz. Wracam do siebie, a ty… Widzisz tego tam tuńczykowca? — Komisarz wskazał na półzatopiony przy pirsie trawler „Azu de Compostella”. Spenetruj go. Koniecznie!

— Robi się, panie komisarzu!

Podjeżdżając do parkingu komendantury, Rivera dostrzegł przycumowany przy policyjnym pirsie dwumasztowy jacht i kręcących się na jego pokładzie policjantów. Wzdłuż lewej burty nieproszonego gościa stała policyjna motorówka uniemożliwiająca podejrzanej jednostce ewentualną ucieczkę w stronę wyjścia z portu. Jacht bez bandery i na pierwszy rzut oka pakowny, choć sterany po przejściach w morzu; jak nic — przemytnicy. No to ich mamy, chwała Bogu, pomyślał z ulgą, może jednak zbyt surowo oceniał porucznika Giraldę.

cdn.

Zbigniew Kosiorowski (ur. w 1944 r. w Monasterzyskach) – prozaik, autor kilkuset reportaży radiowych, prasowych i słuchowisk; dziennikarz. W latach 1990-2006 prezes i redaktor naczelny Polskiego Radia Szczecin. Medioznawca i ekspert prawa autorskiego, autor monografii naukowych m.in.: Radiofonia publiczna (1999), Dysjunkcje misji (2009) oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych z dziedziny zarządzania. Założyciel i dyrektor Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami (1987-2003), kapitan jachtowy. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in.: 13° w skali Beauforta (1981), W pętli (1985), cykl powieści młodzieżowych Przez cztery oceany (1986-1990), Gnilec (1986), Archipelag trudnych nadziei (2003), Archipelag odpływów (2010), Desant (2013), Kamień podróżny (2016), Archipelag pod żaglami (2017), Zapadnia (2018), Zapodziani (2021) i Metanoia (2022).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content