Skip to content

JOANNA EWA GOC

Chleb z marmoladą

Krystyna niekiedy wspomina swoją młodość. Nie były to czasy szczególnie szczęśliwe z jakiegokolwiek powodu, ale bezwiednie wraca do nich myślami. To były spokojne lata, takie zwyczajne.

Po zawodówce trafiła do Zakładów Odzieżowych, gdzie pracowała najpierw jako krojcza, a potem szwaczka. Prawie wszystkie dziewczyny z jej klasy tam pracowały. Praca niezbyt ciężka, ale monotonna. Podczas ośmiogodzinnej zmiany przysługiwały dwie przerwy, krótsza i dłuższa. Na dłuższej chodziło się do stołówki, rozpakowywało rogala z masłem i białym serem i popijało kawą. Kawa była najczęściej zbożowa, ale zdarzała się też prawdziwa, sypana.

Wszystkie dziewczyny paliły wtedy jak smoki, najczęściej klubowe. Wychodziły przed budynek i stawały w kręgu wokół dwóch metalowych popielniczek. Rozmawiały, nie pamięta o czym, może o facetach. Potem ograniczyła palenie. Ze względu na oszczędności, a nie z rozsądku. Teraz znowu dużo pali, ale czasy są inne.

Wtedy poznała Andrzeja. Był strażnikiem na nocnej zmianie. Często stawali obok siebie niby przypadkiem, bez słowa, podawał jej ogień, jeszcze zanim poprosiła, aż w końcu odważył się i zaprosił ją na potańcówkę. Tak się wtedy mówiło: na potańcówkę. I już byli parą, tak po prostu. Ani się obejrzała, jak zaszła w ciążę. Postanowili się pobrać. Nie było w tym namiętności, raczej prosta rachuba.

Zamieszkali u matki Andrzeja, która bez proszenia oddała im większy pokój. Dzielili z nią łazienkę i kuchnię. Ale złego słowa o teściowej nie może powiedzieć. Te opowieści o złych teściowych to musi być bujda. Tylko że szybko jej się zmarło, na serce. Może przy niej Andrzej byłby spokojniejszy.

Synek urodził się w ósmym miesiącu. Ledwie przeżył. I już pozostał słabowity, takie chuchro. Wymagał dużo uwagi, ciągała go po lekarzach, pomagała stawiać pierwsze koślawe literki, jeździć na rowerku. Andrzej miał mniej cierpliwości do syna, strofował go co chwila, czasem popchnął. Zwłaszcza jak Krystyny nie było w pobliżu. Raz pobił go tak, że z ucha pociekła mu krew i obojczyk mu złamał. Mały leżał w przedpokoju skręcony jak krewetka i nie ruszał się. A ona tego dnia pracowała na popołudniową zmianę. Wróciła dopiero przed północą. Widziała krewetki w telewizji i tak jej się skojarzyło. Krystyna spakowała małego i siebie, i po prostu wyszła z domu. Już nigdy do Andrzeja nie wróciła, choć dwa razy do niej dzwonił, że przeprasza.

Trochę pomieszkała u siostry, ale jej narzeczony też miał ciężką rękę do kobiet i dzieci. Siostra swoje dzieci musiała oddać, jedno po drugim. Krystyna nie chciała, żeby na jej synku się wyżywali, to szybko się stamtąd wyniosła.

Tułała się po domach samotnej matki, aż w końcu wychodziła w urzędzie małe mieszkanie z puli socjalnych. Klitka ze ślepą kuchnią. Łazienka wspólna, na półpiętrze, ale inni sąsiedzi porobili sobie łazienki w mieszkaniach i ta wspólna to właściwie tylko dla nich została. Tyle że bez centralnego. Znaczy, nie tylko łazienka bez ogrzewania, całe mieszkanie. Kozę musieli wstawić i zimą węgla nanosić z piwnicy. Ale dało się przedzielić pokój na pół, żeby mały miał miejsce do nauki. Tylko uczyć się za bardzo nie chciał, a Krystyna nie wiedziała, jak ma mu tłumaczyć. Nie umiała na niego krzyknąć. Wtedy już dużo piła i ciągała się z chłopami. Dobrze, że więcej bachorów mieć nie mogła. Bo czy umiałaby kogoś jeszcze pokochać? Ale nikogo do domu nie sprowadzała, żeby syn nie wiedział.

Wiedział i tak. W szkole śmiali się z niego. „Twoja stara się kurwi pod sklepem”, krzyczeli za nim. Podkulał ogon i jak skrzywdzone zwierzątko wracał do niej. Potem kiedyś jej wykrzyczał prosto w twarz. Pamięta, że przestała wtedy pić na pół roku. I już z żadnym chłopem się nie ciągała. Zresztą i stara się zrobiła jakoś szybko, nieładna.

Ale to były dobre czasy. Miała synka u siebie. Każdego ranka robiła mu kanapki. Z suchą krakowską albo rzadziej z mortadelą. I jeszcze dwie z marmoladą, żeby miał i trochę słodyczy w życiu, jak wróci ze szkoły. Jak prosił o telefon komórkowy, bo wszyscy koledzy mieli, to zawzięła się w sobie, żeby nie pić, wzięła nocne zmiany w odzieżówce i kupiła. Żeby synek miał. Jej synek. Tak do niego mówiła: „Synku”. „Syneczku”. Po imieniu rzadko.
A on do niej mówił: „Mamusiu”. Nigdy inaczej, nawet przy kolegach.

Teraz, jak przegląda kartki z więzienia, które jej wysyła, to szuka tych słów na początek: „Kocham cię, Mamusiu”. Zawsze od wielkiej litery, z takim ładnym zawijasem przy drugiej nóżce w „M”. Rozczula się wtedy i wspomina swoją młodość, kiedy byli razem i byli szczęśliwi. Bo jego pismo zatrzymało się na poziomie trzeciej klasy szkoły podstawowej, takie okrągłe literki pod linijkę. Wszystkie listy są takie same. Tylko literki czasem rozmazane. „To od łez, Mamusiu”, tłumaczy jej. I tak wie, że od łez, bez tłumaczenia. Ona też płacze nad tymi listami.

Teraz znowu pije, ale jak ma mieć widzenie, to odstawia na tydzień wcześniej, żeby nie poczuł. Albo może dlatego, że ta godzina z synem jest zawsze taka cenna, że chce jej jak najbardziej świadomie doświadczyć, żeby weszła jej głęboko w pamięć i serce. Musi starczyć na miesiąc.

Już od dawna nie pracuje w odzieżówce, zamknęli. Nauczyła się szyć przez te lata, to bierze zlecenia do domu. Maszynę w leasing wzięła i spłaciła. Na maszynie potrafi wszystko. A najpierw sprytnie rozrysuje i wykroi. „Ma pani talent do szycia”, mówią klientki. Może i ma. Wszystkie płaszcze sobie sama zawsze szyła, a sukienki to chyba nigdy w życiu nie kupiła. Nawet tej ślubnej. Tylko materiały się kradło z zakładów, takie końcówki, albo i całą belę, jak się dało. Teraz nie ma gdzie ukraść, trzeba kupić, to trudniej. Dawno już nie miała nowej sukienki. Ale po co miałaby się stroić? Jak synek wróci, to mu uszyje koszule. Ma już materiał, dwa nawet, butelkową zieleń i drugi, jasnoniebieski. Synek ma oczy niebieskie, to będzie pasowało. Ale jeszcze nie szyje, bo jak tu miarę z niego zdjąć? I chudnie z roku na rok coraz bardziej, to by zaraz za duże były.

Nauczyła się gołąbki robić i mu w termosie nosi, takim szerokim. Na zmianę placki ziemniaczane i gołąbki. I chleb z marmoladą, żeby pamiętał o dzieciństwie i o dobrych czasach. A chłopak i tak chudnie. Nie za wysoki jest, może pół głowy od niej wyższy, ale mizerny na twarzy i słaby w rękach. Wcale nie ma siły. W dokumentach ma zapisane, że waży pięćdziesiąt cztery kilo, ale to nieprawda. Mówi, że całe jedzenie mu zabierają. Pewnie nie umie walczyć o swoje, za spokojny.

Dopiero na drugi dzień po powrocie od synka z widzenia zaczyna pić. Ale nie tak za dużo, żeby pieniędzy starczyło na paczki dla niego. Zawsze mu paczki przynosi, żeby nie wiem co. Zawsze.

Czasem myśli, że niechby się już przyznał. Może by go wypuścili na przepustkę. Tak jej prokurator kiedyś tłumaczył. Że jak się przyzna, to będzie mógł na przepustki chodzić. A jak nie, to nie. Ani wcześniej go nie wypuszczą. A tu już więcej niż połowa wyroku minęła, to może by puścili. A on się zawziął. „Mamusiu, ja tego nie zrobiłem”. I beczy. Krystyna mu wierzy, bo jak synkowi swojemu nie wierzyć, kiedy płacze. To mu te gołąbki nosi. I listy układa w kredensie.

Najpierw to się wstydziła chodzić po zakupy do sklepu na osiedlu. Nasłuchała się od ludzi: „Jak go wychowałaś, szmato”. Od kurew ją wyzywali. Że matka mordercy. Sklepowa też, podawała jej towar z taką miną, jakby to sama Krystyna kogoś zamordowała. To jeździła po zakupy na drugi koniec miasta, zawsze w kapturze albo w okularach słonecznych, zanim zgubiła. Po kapustę na gołąbki i wołowinę. I po kawę dla niego. „Po co ci tyle tej kawy?”, dziwiła się. A on prosił o więcej i więcej. „W dzień nie wolno tu spać. A w nocy muszę czuwać”. Krzywdzili go, wiedziała. To już tę kawę mu przywoziła, nawet jak kryzys był i droga.

Dla siebie to nic nie kupowała, oprócz wódki.

Nie wie, jak przeżyła te lata. Chciała się zabić, dwa razy. Ale w ostatniej chwili myślała, że musi przecież do synka na widzenie jechać. Bo kto do niego przyjedzie? I jeśli on się do tej pory nie powiesił, to może tak trzeba. Żyć trzeba, znaczy się. Teraz już się nie wstydzi. Wszystko jej jedno. A ludzie się przyzwyczaili, sąsiedzi już nie plują jej na drzwi. Raz ktoś kupę zrobił na wycieraczce, to posprzątała i tyle. Komu miałaby to zgłaszać i po co? Idzie się przyzwyczaić w końcu.

I przyzwyczaiła się do tego rytmu. Do samotności. Ale chciałaby mieć synka tu blisko. Robić mu kanapki z marmoladą. Kupowałaby mu różne rzeczy. Wzięłaby więcej zleceń, przestała pić. Bo pić nie musi, to tylko tak z tęsknoty.

Wieczorami ma swój rytuał. Wyciąga listy z komody i je ogląda. Nie czyta, bo je wszystkie ma przeczytane, tylko ogląda. Na wieczór oczy słabe od tego szycia, nie widzą. Tylko „Kochana Mamusiu”, bo większymi literami na górze strony wykaligrafowane. Ma powiązane sznurkiem w paczuszki, latami. Każdy rok osobno. Czternaście paczuszek. Uszyła woreczki z resztek materiału, na każdą paczuszkę inny kolor. Poprzyszywała kolorowe sznureczki, żeby łatwo było zawiązywać. Raz wyciąga jedną, raz inną. Płacze sobie. Wieczorami wolno popłakać dłużej.

Ona sama listów nie pisze, tylko jeździ do niego na widzenia. „Może by cię wypuścili, syneczku”, mówi. „Ja już stara jestem. A jak mi się zemrze? I nie doczekam?”. On się wtedy uśmiecha. „List do ciebie napisałem, zobacz”.

Wkłada list do torebki. Torebkę na kolanach zawsze trzyma, taką czarną, ze sztucznej skóry. Tę samą przez te wszystkie lata.

Joanna Ewa Goc (ur. w 1976 r. w Ełku) – ekonomistka, wykładowczyni akademicka. Laureatka Warszawskiej Nagrody Edukacji Kulturalnej. Jej wiersze, opowiadania i reportaże można przeczytać m.in. w czasopismach: „Epea”, „Helikopter”, „Tlen Literacki”, „Tygodnik Powszechny” i na portalach literackich Wydawnictwa J i „Pisarze.pl”. Mieszka w Lesznowoli.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content