GUSTAW RAJMUS
Smoltoker, czyli głos wołającego na pustyni
Nazywam się Henryk, jestem żonatym, sześćdziesięcioletnim profesorem filozofii. Główna specjalność? Egzystencjalizm. Jako młody człowiek, w niespokojnej szarzyźnie PRL-owego klimatu intelektualnego, o zgrozo, barwniejszego jednak niż nastroje współczesne, godzinami przesiadywałem w gabinecie ojca, by pod jego nieobecność zaczytywać się francuskimi wydaniami Camusa i Sartre’a. Wyglądając przez okno, pełen poruszenia, zastanawiałem się jednak, jak ci wspaniali, uduchowieni ludzie mogli kochać komunizm? Chętnie bym ich zaprosił, pokazał to i owo, żeby mogli nieco otrzeźwić umysły, ochłonąć z niezdrowej, świeckiej religijności wobec Marksa. A właściwie — wobec partii. Cóż, jako młodzieniec nienawidziłem, z iście młodzieńczą swadą, otaczającej rzeczywistości, więc i ustroju, który blokował swobodny dostęp do dzieł interesujących mnie myślicieli, z małymi wyjątkami.
Esencja czy egzystencja? Co jest poprzedzone przez co? Czy i we mnie wzbierały stany psychologiczne uchodzące za słynne Mdłości? Czy człowiek potrafi być solidarny? Czym jest solidarność jako taka? Kim jest Syzyf? Tymi kwestiami żyłem w wieku nastu lat, za nie gotów byłem również umierać.
Aż pewnego razu, tonąc w zakurzonej otchłani antykwariatu, znalazłem Bojaźń i drżenie Sørena Kierkegaarda w pięknym tłumaczeniu Jarosława Iwaszkiewicza. Wtedy, leżąc zmorzony gorączką w swoim pokoju, pod pledem, z zawalonym nosem oraz gardłem, popijając gorącą herbatę z cytryną podaną przez kochane ręce matki, odleciałem zupełnie, a Bóg, zimny, protestancki Bóg, pojawił się we mnie po raz pierwszy.
Wychowałem się w niereligijnym domu dawnych rzymskich katolików. Rodzice szanowali Pismo jako wielkie dzieło literackie kształtujące ducha Europy. Podobnie jak dzieła Marksa. Ani tacy, ani tacy. Ojciec, dyrektor jednego z techników, uwielbiał zaczytywać się w starożytnych oraz w Henrim Bergsonie, a matka, inspektor sanepidu, w wolnej chwili siedziała przy Tołstoju i Darwinie. Jednego ceniła za delikatność wewnętrzną, drugiego za obrazowość przedstawienia brutalnego smaku zewnętrzności.
A Bóg? Objawił się w pełni w pismach tego wielkiego neurastenika, tego kwiatu melancholii oraz histerii, tego gwałtownie namiętnego buntownika zastanej rzeczywistości, jakim był Kierkegaard. I do teraz mieszka we mnie, ale nie jest to wiara, a zaledwie przeczucie pozwalające czasami spojrzeć z innej perspektywy na doczesność. Nie, to nie jest żywa wiara, do jakiej sam Duńczyk tęsknił, to jedynie wiara w taką wiarę, jakiej nigdy nie odnalazłem ani w pobożnych kręgach dalszej rodziny, ani u przyjaciół z wydziału teologicznego, ani nawet u wierzących studentów. Sama wiara, prawdziwa, szczera i gorąca, prosta i uczciwa, wydaje się być bardziej nieprawdopodobna do zaistnienia niż postać Stwórcy, który przecież gdzieś tam może sobie być, zamieszkując inne wymiary, niczym zaginiona boja włócząc się po zapomnianych falach kosmosu lub na podobieństwo od dawien dawna rozłożonego truchła zalegać w grobowcu naszej gatunkowej podświadomości. Ten, który nakręcił świat i odszedł… To nie brzmi jakoś kolosalnie niesamowicie. Ale uwierzyć w niego i czynić w imię Niewidzialnego rzeczy mogące zmieniać strukturę rzeczywistości, przekształcać percepcję świata, doznawać tu-i-teraz we wszystkich odsłonach czasoprzestrzennych, nie mówiąc już o wejściu w tajniki jakiejś archaicznej, oczyszczonej zarówno z intelektualizmu, jak i prymitywnych mózgowych uczuć, moralności, pochodzącej wprost ze Światła? Nie, tego nie odnalazłem ani nie zaobserwowałem nigdzie, może z wyjątkiem kilku strof gdzieś w poezji. Braterstwo myśli odnalazłem w dziełach Lwa Szestowa, który oddzielił mistyczne królestwo Jeruzalem od racjonalnych ziem Aten. Im starszy byłem, tym częściej z jego dziełem pod pachą krążyłem w „pomiędzy”.
Zastanawiałem się sporo nad powyższym zagadnieniem, chciałem je nawet uczynić tematem ostatniej książki mającej domknąć cały mój dorobek intelektualny, ale będę wolał zamilknąć wraz z nim, bo po pierwsze, kogo on by aktualnie obchodził, a po drugie…
Po drugie nieustannie gadam i z tego chciałbym się wam, żywi i umarli, wyspowiadać. Albowiem zdaję sobie sprawę, że milczenie jest złotem, dlatego też, chociaż z produkcji słów żyję, mając szacunek dla poetów właśnie i potrafiących celnie, a zgrabnie znaleźć ich dobór mędrców, nigdy nie zamierzałem stać za nadprodukcją przekazu werbalnego. Święte języki kultury, których musiałem co najmniej liznąć, ze względu na ścieżkę zawodową, to jest: łacina, greka i hebrajski, celują w kondensację; w małej ilości potrafią zawrzeć esencję znaczeń. Moje artykuły naukowe wraz z publikacjami książkowymi słyną z umiarkowania, co zawsze już, od lat studenckich, stanowiło ponoć o czymś, co można by zwać „jakością” pracy tegoż umysłu, który posiadam.
Inna sprawa, to sale wykładowe wypełnione, zazwyczaj raczej mniej niż bardziej, studentami, dla których powoływałem do życia kolejne generacje słów. Trudne nawet idee starałem się przekazywać zawsze w sposób prosty, jasny i klarowny, stąd mój problem z postmodernizmem, który także musi być, siłą rzeczy, ujęty w rzetelnym a współczesnym sylabusie. Konia z rzędem temu, kto w przejrzysty sposób wyklaruje Derridę, królestwo zaś dla tego, kto jasno objaśni Lacana. Jednak do rzeczy, bo czas leci, a coraz mniej stać mnie na jego luksus.
Problem przedstawia się następująco: zacząłem nadużywać słów z miłości. I to nie z miłości do żony.
Powiem więcej: od kiedy mam romans, roztrwaniam słowa.
Znam archetyp lubieżnego wykładowcy zrodzonego jak gdyby wprost z kart powieści Saula Bellowa lub scenariuszy filmowych Woody’ego Allena. Jednak tu muszę powściągnąć rozbuchaną wyobraźnię czytelników: przez całe życie pozostawałem wierny tej jednej jedynej, mojej szanownej małżonce Nadii, o dwa lata młodszej dziewczynie zapoznanej na jednej z konferencji naukowych w Warszawie, gdy jako student przynależący do koła naukowego odczytywałem swój referat poświęcony roli Tajemnicy w filozofii egzystencjalnej. Ona wtedy dopiero co zaczęła studiować psychologię i wiedziona pragnieniem wykraczającym poza radziecki behawioryzm, czymś znacznie bliższym tajemniczym macierzom Junga bądź sennym majakom freudyzmu, chciała poznać inny wymiar kondycji ludzkiej. Uwielbiała myśl Antoniego Kępińskiego, a od tego niedaleko do innych gałęzi humanistyki.
Nadia, moja droga Nadia, podeszła do mnie po odczycie, aby złożyć gratulacje za ciekawy temat oraz poprosić o inspirację — którzy egzystencjaliści mogą być przydatni dla warsztatu klinicznego przyszłej psycholog? „Egzystencja nie jest przydatna, po prostu jest”, odpowiedziałem sentencjonalnie, unoszony falami pierwszego akademickiego triumfu wykraczającego poza dotychczasowe zaliczenia semestralne. Ten nagły wybuch dumy podsycało jej czarne spojrzenie, samo ujawniające uśpioną Tajemnicę.
Ale ona uśmiechnęła się do mnie, atak pychy nie zniechęcił jej. A kiedy człowiek staje w obliczu zarówno dobra jak i piękna, nie musi już budować żadnej fasady. Ponownie stałem się tym raczej małomównym i cichym człowiekiem, jakim przyszedłem na świat. Wyszliśmy zapalić, ona jeszcze wtedy paliła, pospacerowaliśmy, rozwinąłem kilka przykładów wpływu egzystencjalistów na wiedzę psychologiczną jak i psychiatryczną. Nadia opowiedziała mi o własnym zainteresowaniu psychologią głębi i o lekturze po angielsku prac Wiktora Frankla oraz Rollo Maya. Słuchałem jej z zaciekawieniem, ponieważ na temat ludzkiej psychiki w sensie procesów tam odbywających się, miałem tylko kilka suchych seminariów, a filozofowie pracę umysłu przecież od wieków śledzili, ale nigdy jakoś nie dane im było tego skondensować, a ta dziewczyna z prawdziwą pasją zaprosiła mnie do królestwa dotychczas obcego, gdzie, jak się miało okazać, i dla moich upodobań leżały ciekawe kąski.
Spacerowaliśmy zimową porą po stolicy skąpanej we wczesnych latach 80. XX wieku, ja milczący, ona zawzięcie nakreślająca mi ścieżkę, gdzie dokonania Freuda i Kierkegaarda zeszły się na niwie wiedzy psychologicznej, a zwłaszcza w technice zwanej psychoterapią. Po drodze zjedliśmy obiad w jakiejś zapyziałej stołówce, schaboszczak z pomidorową, ale nigdy nie zapomnę smaku tamtych dań, atakujących podniebienie archetypami, stających się boskim prawzorcem siebie samych. W dziewczynie było tyle pasji, że z rosnącym niepokojem zastanawiałem się, co będzie dalej z tym nagle zrodzonym koleżeństwem? Miałem mnóstwo pytań dotyczących metodyki nauk w psychologii, weryfikacji empirycznej teorii, o których prawiła, a jeszcze bardziej chciałem poznać ją samą, spytać wręcz: skąd do mnie przyszłaś, posłanko Hermesa?
Kiedy wracaliśmy na uniwersytet, gdzie wydano skromny bankiet z okazji konferencji, z pełnym brzuchem, ale pustym sercem trwożliwie zadawałem pytania, tym razem dotyczące bezpośrednio jej samej. Nie licząc zauroczenia licealnego i ledwie kilku potańcówek studenckich, zupełnie nie znałem się dotychczas na komunikacji miłosnej (czy też godowej) między przedstawicielami owych dwóch odrębnie nieskończonych uniwersów, jakie stanowią płcie. Po prostu zadawałem pytania, nieomal egzaminując Nadię z jej życiorysu, a ona, śmiejąc się ni to nerwowo, ni to perliście, skwapliwie udzielała odpowiedzi, niczym bogini posiadająca całą wiedzę świata i swawolnie dzieląca się nią z urzeczonym śmiertelnikiem. Na horyzoncie widniał już gmach uczelni, gdy dowiedziałem się, że przyjechała do stolicy z tego samego miasta co ja, na tę konferencję właśnie, gdzie wystąpienie, jako jedna z pierwszych, miała jej ukochana pani profesor zapatrzona w Immanuela Kanta, a prywatnie i nieco ciszej, poznająca stopniowo w krajach anglosaskich tajniki wiedzy dotyczącej kognitywistyki. Kiedy dotarło do mnie, że istnieje szansa, aby Nadię spotkać ponownie, moje wszystkie członki nawiedził tak cudowny bezład, że zaraz poczułem się niby porażony jakąś rozkoszną odmianą grypy.
Najedzony, choć śmiem twierdzić, że będący przede wszystkim w trakcie utajonych procesów hormonalnych wytwarzających alchemiczną miksturę w moim układzie nerwowym, nie tknąłem niczego podczas bankietu, nie licząc dwóch sowitych lampek bułgarskiego wina. Nadia rzuciła mi prędkie „do zobaczenia później” i zniknęła pośród swoich, ja tymczasem, nie mogąc zanadto skoncentrować się na towarzysko-akademickim dialogu toczącym się przy stole, odpływałem myślami ku niezbadanym krainom pragnienia. Później przetańczyliśmy całą noc w pobliskim studenckim klubie, dokąd przeniosła się impreza, na zmianę prosząc u DJ-a o kawałki to Beatlesów, to zaś Stinga czy Madonny. Pierwszy pocałunek między nami przyszedł w przerwie na papierosa przed wejściem do klubu, w rytm Krzysztofa Krawczyka. Ku zaskoczeniu wszystkich, dwa lata później, piosenka ta miała nam towarzyszyć w trakcie ślubnej ceremonii, na nasze wyraźne, podszyte zawadiacką nutą młodości, życzenie. Tak, żywi i umarli, dzień konferencji z zakresu filozofii egzystencjalnej był dniem prowadzącym mnie oraz Nadię wprost do węzła małżeńskiego.
Dzień po imprezie ruszył nasz pociąg do domu. Dwa dni później spotkaliśmy się po zajęciach na naszych wydziałach. I tak już zostało, każdego następnego dnia.
Oczywiście, że pożądanie odgrywało przewodnią rolę w tych pierwszych latach naszego związku. Mieliśmy udane pożycie, nasze ciała zareagowały na siebie jak należy, ale nie to stanowiło paliwo erotyzmu, a gorący, niezahamowany pociąg ku wiedzy. Przed Nadią szybko otworzyła się możliwość robienia kariery akademickiej. Uczestniczyła nie tylko w kole naukowym, ale także w różnych projektach badawczych. Sporo czasu spędzała w bibliotekach, poczytując zarówno psychologię, jak i filozofię. Zawsze wracała do domu pełna ekscytacji, opowiadając mi o własnych przemyśleniach, dopytując mnie o pewne kwestie, radząc się. I ja wkroczyłem wówczas na drogę „młodego, dobrze zapowiadającego się” uczonego, pozostając jednak w swoim dotychczasowym kręgu zainteresowań naukowych. Czasami pisałem jakiś artykuł lub pomagałem redagować pracę zbiorczą. Nadia stanowiła permanentną siłę, wyprowadzając nasze małżeństwo poza najbliższe otoczenie intelektualne.
To pasja myślenia i mówienia nas połączyła. Żyliśmy w jakiejś słodkiej, nieustannej dialektyce, w otoczeniu kilku kotów oraz sennych, obrośniętych dzikim winem kamienic. Całe godziny dyskutowaliśmy na temat poznawczych walorów snów, ducha, egzystencji czy gorących pism Bardiejewa. Nie mogliśmy mieć dzieci, więc nasze potomstwo znajdowało się w nas, drzemało w pofałdowanej tkance mózgu. To jemu poświęcaliśmy najwięcej uwagi, starając się, aby poprzez wspólne obcowanie pojawiało się go jak najwięcej. Powoływaliśmy na świat ukochane myśli, aby móc je po uprzednim, czułym odchowaniu wypuścić w świat. To trochę łagodziło brak dzieci. Trochę.
Z tym bólem da się jednak żyć, nie wprowadził nas w koleiny małżeńskiego kryzysu. Zmiana, subtelna i cicha jak wirus, który dopiero co zakotwicza się w zainfekowanym organizmie, nadeszła niepostrzeżenie, być może zagarniając coraz to większą przestrzeń mojego życia, chociaż chyba i naszego związku, skoro dotychczas funkcjonowaliśmy niczym mityczna jednia.
Wpierw nadszedł niepokój przypominający tępy ból wymieszany ze znużeniem, co równało się uwierającemu poczuciu braku. Wracałem z uczelni do domu, spędzałem jakiś czas w otępiennym stuporze myślowym, a gdy jakiś czas później wracała Nadia, przychodziło wspomniane odczucie. Zastanawiałem się, czy powinienem przeczytać fragment Szestowa, czy raczej Kierkegaarda; a może raczej sięgnąć po zakurzonego Tołstoja w ramach rozrywki? A może jednak wysilić szare komórki przy Milionerach albo odświeżyć sobie Panny z Wilka w reżyserii Wajdy? Szybko dochodziłem do wniosku, że nie, nie w tym rzecz; że jednak brak nudzący mi duszę ma bardziej pierwotny charakter, toteż kontemplowałem, idąc do pobliskiego kiosku, jakie papierosy będę chciał kupić, by zapalić. Chesterfieldy? Marlboro? Pall malle? Nie, nigdy nie zrezygnowałem z nałogu. W porządku, kiosk stał naprzeciwko, papierosy minutę później spoczywały w kieszeni, na stare lata ewidentnie w wersji light, gardło już nie to, stało się delikatniejsze, tolerujące nieco delikatniejszą formę tytoniu. Zapalałem i natychmiast czułem, że opisywany stan się pogłębia raczej niźli zmniejsza. To może kieliszek wytrawnego, chilijskiego carmenere? Albo trzydziestka siwuchy, lub szklaneczka kupowanego trzy razy do roku, porządnego szkockiego whisky? Jeżeli tak, to jedynie w piątki po pracy. Taki zwyczaj, twardo przeze mnie kultywowany od uzyskania magisterium, chociaż w młodzieńczych latach upiłem się ze dwa razy. Mam słabą głowę do kwestii innych niż rozmyślanie.
No, ale jeżeli po przeanalizowaniu problemu, w piątkowy wieczór, wspólnie z żoną wychylaliśmy malutki procent, a dyskomfort nie znikał, to co? Może dieta? Za tłusta albo nazbyt uboga? Kombinowałem z głodówkami niczym asceta, a gdy nie pomogło, to przez chwilę jadłem jak weganin, później wegetarianin… I nic. Nadal czułem owo pierwotne znużenie. Wróciłem do mięsa, deserów oraz słonych paluszków. Ani nie pogorszyły, ani nie poprawiły sprawy. Coraz częściej, nocą, gdy Nadia już spała, kładąc swoją kształtną głowę na moim ramieniu, rozmyślałem, co jeszcze mógłbym zrobić, żeby nie odczuwać ssącej pustki, bo uczucie ewoluowało w konkretne doznanie cielesne — teraz były psyche i soma, jak wierni towarzysze broni.
Między wykładami, w przerwie na papierosa i kawę, zwierzałem się przyjaciołom. Oni kojarzyli wnoszony stan ducha, radzili sobie każdy na swój sposób — jedni pisząc kolejny artykuł, inni totalnie angażując się w wychowanie wnuków, biorąc drogi samochód lub uwodząc cudzą żonę.
— A u was z Nadią wszystko OK w tych kwestiach? — pytał któryś.
— Tych?
— No seksualnych.
— Co znaczy w porządku? — dopytywałem, bo u nas mało w tej kwestii się zmieniło.
— Słuchaj brachu, ja ci podpowiem to i owo — rzekł kolega, po czym z wyciszonym dźwiękiem załączył na laptopie film pornograficzny, w którym kotłowały się nieludzko piękne ciała, traktując siebie niczym nieskończony otwór.
Ale oglądałem bacznie, śledząc wzbierające pożądanie w sobie. Jednak już po krótkim seansie, przy akompaniamencie rubasznie chichoczącego kolegi, stwierdziłem, że nie, to raczej nie tędy droga. Ale gwoli ścisłości, by dać empirii zadość, wieczorem namówiłem żonę na igraszki, co odbyło się w pikantniejszym klimacie, poniekąd inspirowanym obejrzanym filmem, czy też raczej jego wycinkiem, co zakończyło się obopólną przyjemnością, ba, powiem więcej, Nadia wydawała się wręcz bardzo zadowolona z owej szczypty pieprzności, ale uczucie ssania powróciło godzinę później, gdy ona spała, a ja czułem, że coś się osuwa w nieskończony otwór życia i nie jest to mityczny fallus mogący zapełnić każdą przestrzeń cielesną bądź symboliczną.
I wtedy przyszedł ten dzień. Miałem zaledwie jeden, półtoragodzinny wykład ze wstępu do egzystencjalizmu o dziesiątej rano. I koniec. Nadia siedziała w pracy o wiele dłużej, ponieważ była zaangażowana w kilka projektów badawczych, jeden zajmował się badaniem jakości odczuwania życia w momencie, gdy podmiot stawał w obliczu śmierci (żałoba, ciężki wypadek, pragnienia samobójcze itd.), drugi tyczył się wprowadzenia jakiegoś modelu psychoterapeutycznego inspirowanego trochę Freudem, a trochę Jaspersem. To pochłaniało sporo czasu, a ja, nie wiedząc, co mam robić w domu, postanowiłem ruszyć do centrum miasta. Uzbrojony w świeżo zakupioną współczesną powieść, nagrodzoną tak we Francji, jak i w USA, żądny spojrzenia, co fascynuje młodszą generację humanistów, bo między bogiem a prawdą, nieco zaśniedziałem, wciąż dyskutując z Kierkegaardem i Szestowem; tak więc uzbrojony w grubą, pięknie wydaną i dość drogą książkę, poszedłem do ładnej, utrzymanej w nieco włoskim klimacie kawiarni, by przy kawałku szarlotki z bitą śmietaną oraz równie słodkiej caramel macchiato (na co dzień piłem dwie małe czarne) oddać się zabijaniu czasu. Zdążyłem przeczytać całą pierwszą stronę, gdy pojawiła się „ona”.
— Przepraszam, czy tu jest wolne? — usłyszałem kobiecy, przepalony głos. O mały włos seksowny. O mały.
— Tak, oczywiście — odpowiedziałem automatycznie, rozglądając się wokół siebie i dostrzegając prawie same puste miejsca.
Kobieta usiadła tuż przy mnie. Była niewiele młodsza niż ja, ruda, w starających się naśladować elegancję ubraniach. Miała mocny, wulgarny makijaż, lecz nie był on w żadnym wypadku ostentacyjny czy sugerujący rozwiązłość.
Po prostu była zwykłą, zaniedbaną, steraną życiem, gruboskórną kobietą. Przynajmniej tak wyglądała.
— Gdyby pan wiedział, co też wyprawia Kwiatkowska. Nie zna pan Marleny? To moja sąsiadka. Masakra jakaś. Stary Kwiatkowski pije, a jak, ogląda durnowate gadające głowy, tych obleśnych pornogrubasów z sejmu… Z takim chłopem żyć przez tyle lat? Rozumie pan to?
— Nie — odpowiedziałem zaczadzony zapachem jej tanich, ostrych perfum.
— Ech, szkoda gadać — rzuciła teatralnie, zaraz jednak nawiązując ze mną intensywny kontakt wzrokowy. — A pan czym się zajmuje?
— Ja? — spytałem skołowany.
— No pan.
— Jestem filozofem… To znaczy wykładowcą filozofii.
— Filozofii? Jakiej? — spytała nieufnie.
— Cóż, sądzę, że egzystencjalnej.
— I co, ciekawa praca?
— To, proszę pani, zależy dla kogo… — odpowiadałem trochę bełkotliwie, czując się przyszpilony.
— No dobra. Kiedyś oglądałam program Leszka Kołakowskiego na TVP. Całkiem przyjemnie opowiadał.
— Miło słyszeć…
— Ale gdyby znał pan Kwiatkowskich, ci to by mogli was, filozofów, nauczyć o tym i o tamtym.
Myślałem, że śnię. Nikt do nas nie podchodził, żaden kelner, a ta kobieta, tajemnicza gaduła zesłana wprost z nicości, po prostu, ot tak, trajkotała. Godzinę później znałem wszystkie skomplikowane algorytmy trzech generacji Kwiatkowskich. Po następnych dwóch byłem w posiadaniu życiorysu całej kamienicy, w której rozgadana rudość mieszkała. Miała na imię Halina.
Po telefonie mojej żony wyszliśmy z kawiarni, gdzie pożegnaliśmy się.
— Miło się z panem rozmawiało — rzuciła jakoś tak rubasznie nieznajoma.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiedziałem szarmancko, czując, o zgrozo, że w słowach tych jest tylko i wyłącznie prawda.
Gdy wracałem do domu, towarzyszyło mi krągłe doznanie wypełniające pustą prze-strzeń ziejącą od jakiegoś czasu we mnie. Ssący niepokój zniknął. Tego wieczoru odzyskałem wolność, z której nigdy dotychczas nie zdawałem sobie sprawy. Nawet Nadia zauważyła, że jestem jakiś inny, mniej zbolały. Ja jednak myślami co i rusz odpływałem w stronę Haliny. Straszliwie chciałem móc raz jeszcze usłyszeć jej trajkot.
Tydzień później, wiedziony gwałtownym przeczuciem, ponownie udałem się do tamtej kawiarni. Kwadrans później cała historia powtórzyła się. Od tego czasu regularnie raz w tygodniu plotkuję. To jest silniejsze ode mnie.
Umawiamy się z Haliną w restauracjach, motelach, czasami w ekskluzywnych pokojach hotelowych. Od progu chciwie rzucamy się w swoje ramiona, „dubeltując” policzki pocałunkiem, siadamy w fotelach, bądź kładziemy się w łóżku, zawsze całkowicie ubrani, palimy papierosy, nalewamy sobie drinki i bezwstydnie gadamy. Najpierw była to domena Haliny, ja głównie słuchałem, co najwyżej przerywając jej dyskurs, aby wnieść jakieś pytanie. Ale pewnego dnia, gdy na odwagę wypiłem trochę więcej niż zwykle, zdecydowałem się na to — na ględzenie. Przez długie, gorące godziny namiętnie opowiadam o własnym środowisku, oddając się rozpasaniu plotkowania. Dziekana muszą już piec uszy, a moi studenci zrzuciliby się na płatnego zabójcę, gdyby mogli mnie słyszeć, no, być może napisaliby skargę do rektora. Halina z wypiekami na twarzy słucha, czasem rubasznie rechocząc, czasem zaś z dziką pasją dopytując o szczegóły. A ja nieustannie plotę, wylewając z siebie całe wiadra pomyj, o których istnieniu nie miałem pojęcia, albo dzielę się faktami ze szczegółowych i sarkastycznych obserwacji dotyczących środowiska naukowego, mojej żony, przeszłości. Dawno nie czułem się tak dobrze. Zaniedbuję Szestowa i Kierkegaarda. Nie mam w nich godnych rozmówców. Oni tylko milczą. Czyli to nie o wzniosłe tematy sekretów bytu chodziło, a o zwykłe, pospolite gadanie z kimś i do kogoś.
Paplamy w uniesieniu bez opamiętania, charcząc już oraz pokasłując od nadmiaru słów, których wypluwamy spienione, brudne potoki. Słowa rozlewają się raz w ściek, a raz w misterne konstrukcje przypominające wycyzelowane katedry gotyckie bądź zagmatwany kosmos myśli heglowskiej. Od czasu do czasu wyrywam się tuż po wykładzie do ubikacji instytutu, gdzie czeka już na mnie Halina, by odbyć brutalnie krótki, niechlujny small talk. Nie wiem, jak ona to robi, ale zawsze ma chęć na kolejną porcję gadulstwa, rozszerzając je nieustannie, niczym wszechświat, o nowe wątki.
Niczego nieświadoma Nadia, dostojnie trzyma mnie za rękę i uważnie śledzi oczyma koncert muzyki klasycznej, który puścili w TV. Nasze rozmowy to w kółko powtarzające się frazy, jakieś zapętlone ogólniki. Gdzieś we mnie żyje ta młoda, radosna studentka psychologii, którą poznałem w dawnych latach 80.
Gdzieś we mnie żyje Halina.
opowiadanie pochodzi z przygotowywanego przez FLiHB tomu opowiadań Gustawa Rajmusa >>Dwie Historie<< i inne historie
Gustaw Rajmus (pseudonim; ur. w 1987 r. w Szczecinie) – autor krótkich form literackich. Absolwent Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego. Mieszka pod Szczecinem. Publikował w: „Fabulariach”, „Latarni Morskiej”, „Nowym Napisie”, „OkoLicach Strachu”, „Twórczości” i „Wyspie”.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved