Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

KAROL SAMSEL

Ludolfina jako Georgellenai. 1

Cóż rzec o Ludolfinie prawdziwego, co nie byłoby zarazem prawdą zlepioną z półprawd i plotek? Nie da się przecież zaprzeczyć, że o swój wizerunek nie zabiegała – nawet wtedy, kiedy z cudzego nadania zostawszy główną nadzorczynią projektu kantogenezy, skupiła na sobie uwagę nieomalże wszystkich. „Cóż to za wymysły, by do kontroli systemów transcendentalnych mianować półidiotkę, która nie zna podstawowych pojęć idealizmu”, pieklił się Tarantello, zupełnie zeźlony faktem istnienia kobiet w obsadzie eksperymentu. A nie było to najzupełniej wszystko, na co go stać, skoro to właśnie on najprawdopodobniej rozpuszczał obrzydliwe plotki o niewyżyciu Ludolfiny i ekscesach seksualnych, jakich nad młodym Kantem ta Bogu ducha winna dziewczyna miała się dopuszczać. Owszem, dokonywano kilku wizji lokalnych, lecz za każdym razem kunsztownie wytworzony przez Primę młodziutki Kant wydawał się zupełnie nienaruszony, nie nosił na swoim dwudziestokilkuletnim ciele śladów żadnej fizycznej napaści. Ludolfina, oczywiście, znienawidziła Tarantellę całym swoim sercem, a w niewiele czasu później – by całkowicie oddalić od siebie zarzut seksualnego molestowania filozofa – zatrudniła „do pełnienia nocnych toalet nad Kantem” (jak to jęła nazywać) grupkę nieobsadzanych w żadnej pracy literackiej mężczyzn, których wymieniała w cotygodniowych odstępach.

O ile wiem, to Ludolfina jako pierwsza spostrzegła, że Kant wytwarzany przez Róg Gabriela jest aseksualny. Pełnego obrazu sprawy dostarczyła kohorta męskich czyścicieli, która kilkakrotnie zająwszy się Kantem Primy – a więc Kantem wcześniejszym – zaczęła przypominać sobie, że raz po raz (ale częściej niż rzadziej) dostrzegała u niego w tamtym czasie ewidentne podniecenie. Uznawała wtedy bez jakichś sporych emocji, że substancja wytworzyła, dla żartu, najpewniej, quasi-homoseksualną „zasłonę zdarzeń”, fatamorganę: Prima słynęła ze swego protekcjonalnego humoru do samego początku kolonizacji Marsa. Kantowski homoseksualizm nie był jednak w tym wypadku wyłącznie sprawą komicznego złudzenia. Trzeba było widzieć minę Tarantella, kiedy zasiadłszy przy stoliku, aby niczego nie podejrzewając, deliberować o projekcie Ekstremalnego Ogrodu Zimowego na Tharsis (w całości z zamrożonego dwutlenku węgla), usłyszał, całkowicie porażony, pierwsze wieści dotyczące homoseksualizmu Kanta. Ludolfina triumfowała i trudno było temu zaprzeczyć. Wciąż czekała ją jednak istotna, nader nieoczywista przeprawa: sparowania aseksualnego kantyzmu wytworzonego przez Róg Gabriela z dorobkiem Kanta-homoseksualisty wydestylowanym przez Primę. Tak, tak, to od Ludolfiny zależała ostateczna decyzja o reintegracji wszystkich pism. To dziewczyna miała zadecydować, czy czynnik zmąconej seksualności miałby mieć jakiekolwiek znaczenie w procesie kulturogenetycznym – a mówiąc już bez ogródek, czy z Krytyki czystego rozumu stworzonej przez aseksualistę można wydedukować homoseksualne Uzasadnienie metafizyki moralności.

Początków jej upadku dopatrywałbym się właśnie we wzmiankowanym rozstrzygnięciu. Ludolfina Williams, niedościgniona w swej lirycznej pomysłowości poetka konfesyjna związana od lat z Izraelem i Transjordanią, postanowiła w imię pochwały dla wielości nie czynić żadnych rozróżnień: uznała mianowicie, że typową kontynuacją aseksualnej krytyki Kanta może z powodzeniem okazać się homoseksualna etyka kantowska, a więc taka etyka, którą w całości postanowilibyśmy wyłonić wyłącznie z homoseksualnej wrażliwości filozoficznej. Szaleństwo? Nie w przekonaniu Williams, choć Tarantello szalał jak boleśnie ugodzony lew. Oczywiście, nikt w swojej naiwności nie spodziewał się od Primy czystości zagrywek, jednak coś takiego, jak uzyskanie kantowskiej tożsamości metafizyczno-moralnej dopiero po „przekroczeniu seksualnego Rubikonu” nie postało w głowie nawet „Greenbergom i Laxnessom” (a oni również ostro skrytykowali decyzję Williams). Żart? Cóż, może jedynie Ludolfina potraktowała go serio, to jest jako pęta, narzucone sobie ludyczne pęta, z których należało się wyswobodzić – tak w każdym razie Prima pojmowała ludyczność: bardzo dyktatorsko, jako grę ze swoim ludem, wyprawianie z nim komedii, wyczynianie z nim harców, na swój sposób droczenie się, którego efektem było jakże zabawne dla substancji, godne zaś pożałowania dla zbitych z tropu kolonizatorów, deus ex machina – homoseksualizm Kanta.

Było oczywiste, że w obliczu kuriozalnego wrzenia nikt z pisarzy zaczopowanych na terenie rezydencji nie siądzie do lektury Uzasadnienia metafizyki moralności z własnej woli. Rozpoznawszy sytuację, nasłuchawszy się zewsząd o tym, że substancja na pohybel samej sobie oraz ludziom wytworzyła „moralność kasynową”, Williams – z istotnym trudem! – zgromadziła wokół siebie siódemkę wolontariuszy, którym zleciła opracowanie czternastu nowel pozbawionych z rozmysłem wspólnego podłoża, będących formą – jakże by to ująć – neutralnej „transmisji literackiej” maksym i prawideł problematycznej homoseksualnej etyki Kanta. Jeśli chcecie znać moje zdanie, bez tych żmudnie spisywanych nowel i mikroopowiadań nowoczesna etyka transcendentalna nie zaistniałaby na Marsie – i to prawdopodobnie nigdy. Co to oznacza w praktyce? Ni mniej ni więcej to, że pomysłowi Ludolfiny zawdzięczać należałoby całe marsjańskie sądownictwo. Za co Williams trzeba by z kolei winić? Za kruchy i długofalowy, homoerotyczny charakter uprawianej na Marsie przez kolejne stulecia transcendentalnej jurysprudencji. Homoerotyzm okazał się, pomimo wszystko, czynnikiem istotnym w uprawianiu prawa, tak argumentowali w każdym razie adwokaci i prokuratorzy wściekli na swoją prymitywną Temidę. Najprościej przywołać chyba w tym miejscu słynny argument Gustafssonowski rozliczający się z krótkowzrocznością Ludolfiny w paru żołnierskich słowach: „Wyobraź sobie, że jesteś praktykującym katolikiem i budzisz się któregoś dnia, zawiadomiony o tym, że ojcowie Twojej wiary byli homoseksualistami – »całkowicie przekonanymi w swoich najintymniejszych czynnościach«. Tak właśnie czuje się typowy marsjański ławnik. Od momentu ostatecznego rozpoznania już do końca życia zmaga się z homoerotycznym widmem sądownictwa i prawa, tak jak katolik do końca życia oswaja się oraz dopasowuje – czy tego chce, czy nie chce – do niewygód homoerotycznego powidoku religii”.

Bogiem a prawdą – trudno oskarżać Ludolfinę Williams o całe zło filozoficznej konstrukcji świata na Marsie. Naturalnie, możemy zawsze dołączyć do grona powierzchownych szyderców, takich jak Tarantello, którzy w miarę upływu czasu ze stale przyrastającym niepohamowaniem „miastu i światu” wystawiali praproblem „humanizmu homoseksualnego”, którego nijak nie daje się pomyśleć (a zmierzając do meritum – Tarantello utrzymywał, że homoseksualista pojmuje pojęcia takie, jak „zasada człowieczeństwa” i „cel sam w sobie” w sposób poetycki, a nie racjonalny – czysty rozum w tej sytuacji staje się pojęciem elastycznym, humanizm z kolei traktuje się jako efekt plastyki racjonalnej – nie da się w podobnej sytuacji traktować faktu spisania Uzasadnienia metafizyki moralności przez homoseksualistę najzupełniej poważnie). Co by nie mówić, właśnie Ludolfina symbolizuje początek marsjańskiego intelektualizmu. Opracowywane przez nią nowele i opowiadania stanowiące alegoryzację motywów moralnych Kanta zasłużenie zdobyły sobie miano kultowych: charakteryzowała je przejrzystość Dickensowskiej Opowieści wigilijnej oraz aspekty prekursorstwa właściwe Dekameronowi Boccaccia. Trudno wyobrazić sobie sprawniejsze wyprowadzenie początkującej cywilizacji pisarskiej z pułapek i mielizn niedającej się udosłownić kantogenezy…

Oczywiście, odium molestantki Kanta przylgnęło do niej na dłużej. W swoim kraju reprezentowała lewicę literacką, pochodziła z nizin społecznych, w swoim czasie na Ziemi została również nazwana młodziutką „ponowoczesną siłaczką”, gdyż analizowała choroby wynikające z mitu niespełnienia. Nie łudźmy się, że takie jak Williams nie trafiają pod celowniki, ostracyzm środowiskowy działa w podobnych przypadkach z zadziwiającą płynnością i z iście zabójczą konsekwencją. Szczerze? Nie wiem, czy znalazłoby się wielu podobnych do Ludolphine, tzn. podobnie zdystansowanych, a równocześnie otwartych, którzy w stworzeniu przez Primę „homoseksualnego arcyetyka” dostrzegliby dowcipne wezwanie – czyli s’il vous plaît – poniekąd rodzaj obciążającego podarunku, a przynajmniej – odmianę zobowiązującego daru… „Runięcie” Ludolfiny było oczywiście w jakimś stopniu skutkiem jej „plugawej” legendy (czy wiesz, że bywała niekiedy nazywana nawet „Marią Magdaleną imperatywów”?). Nie da się mimo wszystko ukryć, że powodów jej porażki było wiele – najważniejszym z nich okazało się po jakimś czasie to, że – tak neurotycznie skupiona na homoseksualiście – zignorowała zagrożenie płynące ze strony… Kanta aseksualnego. Dla jasności dodajmy: zagrożenie miłosne.

Przyciąganie miłosne (podkreślmy raz jeszcze: jednostronne) było w tym wypadku wynikiem diablo specyficznej koincydencji: niespodziewanego antyklimaksu materii dodatniej i ujemnej. Dopiero po dobrych kilku latach uzmysłowiliśmy sobie zachodzący u ludzi związek pomiędzy seksualnością a materialnością i antymaterialnością. Mam tu na myśli oczywiście ludzi będących produktem marsjańskiej kulturogenezy: najsłynniejszych filozofów, bioinżynierów, artystów, ale i teoretyków „amfiteatru” (tworzyliśmy na Marsie coś w rodzaju rekonstrukcyjnej tragedii greckiej, szkoda, że nie mogliście tego zobaczyć). Tu rzeczywiście gwałcono, i to nagminnie. Na skutek ran odniesionych w trakcie gwałtów (tak zwanych hostile takeovers) straciliśmy bezpowrotnie aseksualnych Comte’a i Marksa, zmuszeni w obliczu ich utraty – a zatem bezmyślnego stracenia dwu najcenniejszych ofiar naszego pożądania (bo ofiar było więcej, nie wyliczam poetów, artystów słowa, inżynierów, projektantów ani polityków) – znacząco zredukować pojęcie komunizmu i jego ontologiczne zobowiązania (co znacząco zwiększyło wraz z większym zagrożeniem, tzw. ślepą ontogenezą, ryzyko totalitaryzmu na Marsie). Na początku była chuć? Być może, ale o wiele ważniejsze jest to, co było na końcu, bowiem nie zmobilizowawszy się, uznawszy ostatecznie, że z naturą antyklimaksu nie daje się wygrać za żadną cenę, zmuszeni byliśmy przyjąć, że gwałt jest… tak, tak, pojęciem sankcjonowanym, wypadkiem naturalnym, kosztem własnym pracy cywilizacyjnej, a właściwie to – stale aktywnym współczynnikiem odreagowywania pracy cywilizacyjnej – „przestępczo-seksualną” rekompensatą dla tego „górnictwa natury” i „kucia w nocy umysłu”, można by rzec. Proszę mi wierzyć, nie napawa nas to chlubą, ale wiele w naszej sprawie, dla naszego usprawiedliwienia, zrobił, niejaki, Paulo Meiersdorf, gorąco polecam jego romantyczno-naturalistyczne dramaty: Prometeusz gwałcicielem albo świetny Gwałt w górach – może one wytłumaczą, że przyparci do „ścian własnych żądz”, nie mieliśmy w sensie biologicznym innego wyjścia, jeśli chcieliśmy ocalić naszą inżynieryjną zimną krew, być użytecznymi i ratować się przed szaleństwem. Raz jeszcze proszę, proszę dać wiarę temu, co Meiersdorf pisze – jego wartość z czasem z pewnością wzrośnie, jest więcej niż pewne, że za jakiś czas ktoś go nazwie Szekspirem lub Ibsenem „splątanych marsjańskich namiętności”. Mając do wyboru dziesiątki lat mozolnych badań w tej materii (badań, które chyba tylko na własną zgubę nazwaliśmy „prozerpinologią”) i Meiersdorfa we własnej osobie, bez chwili wahania wybrałbym Meiersdorfa, oddałbym go za całą „prozerpinologię”.

Ludolfina kochała jednak Kanta Aseksa całkowicie platonicznie. W tym również – to chyba ciekawostka dosyć zastanawiająca – należałoby dopatrywać się pewnej słabości intelektualnej aseksualisty – marsjańska Krytyka czystego rozumu wyraźnie odstawała od Uzasadnienia metafizyki moralności, tak solidnością, jak i (co tu dużo mówić) błyskotliwością. Naturalnie, w podobnej sytuacji zawsze zjawiało się pytanie o to, jak wyglądałaby kultura złożona z takich zaniedbanych aseksualistów i w czym „górowałaby” nad nią (tzw. swoim modelem konkurencyjnym) kultura błyskotliwych homoseksualistów? Wreszcie materializowało się pytanie ostatnie, być może jedno z najważniejszych, jak miłostki Ludolfiny mogły wpływać na (szeroko pojęte) rzeczy „większe od niej i od nas wszystkich”, a przede wszystkim, oczywiście, na szanse powołania wielkiego transcendentalnego imperium. Czy proces naukowy nie osunie się w pewną operetkowość, np. w imię pradawnej zasady omnia vincit Amor, czy Ludolfina nie sabotowałaby jednego procesu kantogenezy kosztem drugiego, by dać rozkwitnąć Uczuciu? Wyobrażasz sobie surowe rolnictwo ekstremalne na Marsie przymuszone, by dać owoc w postaci obcej dla siebie – całkowicie negatywowej – romansu pasterskiego. Potrafisz rozpatrzyć wszystkie konsekwencje uczynienia z nowoczesnej poetki wyznawczo-lirycznej Laury, a z aseksualisty – Filona? Ja nie potrafiłbym. Wpierw jednak przyjrzyjmy się może charakterowi uczucia łączącego ze sobą Williams oraz Kanta Aseksa, należałoby bowiem dobrze zrozumieć jedną zupełnie podstawową dla tej zażyłości okoliczność. To rodzaj „materioplennego poplątania” (involvement of materiopleny, jak ujął to niegdyś Meiersdorf), przeplotu właściwie. Idzie o to, że materia dodatnia Ludolphine Williams ściera się z materią ujemną wytwarzanych w procesie kulturogenezy istot – tylko aseksualnych – dając rodzaj bezwzględnego zera miłosnego. Co to oznacza w praktyce? Cóż powiedzieć… Jeżelibym chciał być ironiczny, stwierdziłbym po prostu – fabuła Romea i Julii jest integralnie wpisana w proces każdej sztucznej kulturogenezy jako jej ryzyko. Po czym poznasz słabe cywilizacje i odróżnisz je od cywilizacji mocnych? Ano – po grubych szwach sentymentalizmu i tragizmu sentymentalnego, zakrwawionych, widocznych, jeśli wywrócisz je na drugą stronę. Tym razem aseksualistę stworzył Róg Gabriela. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, by wektor dowcipu zazdrośnie się odwrócił, a tzw. tragedia miłosna stała się udziałem Primy.

Z pewnych względów Ludolphine Williams zdawała się najgorszym możliwym materiałem na Julię, tym bardziej, że jej zadaniem było także doglądanie Kanta-homoseksualisty, na którym dość nieskrępowanie odreagowała niezliczone „rozterki” oraz „zawody miłosne” z ponętnym doppelgängerem tamtego. Nie muszę mówić, że całe zamieszanie wokół Kantów (oraz szeroko pojętą nerwowość udzielającą się nadzorczyni kantogenesis na wielu polach) zwietrzył w końcu Tarantello. Nie musiał zresztą specjalnie się starać – Williams przestała ukrywać się z jednoczesnym uciskaniem homoseksualisty i faworyzowaniem aseksualisty – przekładało się to na jakość produkcji filozoficznej uciskanego, w tym też na ostateczne zamilknięcie Kanta wytwarzanego przez Primę, niestety: zamilknięcie przed czasem. Mam na myśli to, że Religia w obrębie samego rozumu ostatecznie nie powstała, wraz z jej brakiem zaś upadła również szansa na zaistnienie na Marsie kompleksowej teologii racjonalnej – co tutaj dużo mówić: upośledzenie kulturogenezy było efektem egoizmu miłosnego Ludolphine oraz całej wytworzonej przez nią pasteriady. Nie dziwcie się, jeżeli spotkacie kiedykolwiek na Marsie freski przedstawiające słynną Pannę Williams w figurze biblijnej Ewy, a aseksualnego, partackiego Kanta sportretowanego jako marsjańskiego Adama. Mówimy tu wszakże nie tylko o szekspirowskim buncie kochanków w stosunku do ich podstawowych obowiązków ontogenetycznych wobec świata, ale również i o mitoplastyce grzechu pierworodnego. Ponurego obrazu całości skutecznie dopełniał Tarantello, który z satysfakcją: perorował, przestrzegał, przepowiadał, między innymi to, że bez teologii racjonalnej teoria wiecznego pokoju stworzona przez aseksualistę do pary z homoseksualistą wymknie się spod kontroli argumentacyjno-obliczeniowej, zagrozi przyspieszonym zmierzchem kultury, a co najmniej kryzysem, kryzysem kultury na Marsie – u samego tejże kultury zarania. „Czy jesteśmy w stanie zapłacić aż tak wygórowaną cenę za »rzekomo olśniewające« rezultaty kooperatywy Primy z Rogiem Gabriela? Kiedy w ogóle należałoby się spodziewać jakichkolwiek syntetycznych struktur?”.

Co do kontaktów Marsa z Ziemią, nie muszę chyba mówić, że związki seksuologii z materiologią zostały dokładnie przebadane już po pierwszym przypadku „splątania”, zatem niedługo po incydencie „amorofalii” z udziałem Ludolphine Williams. Po roku przekazano nam cały tom skrupulatnych ustaleń oraz wyników badań stanowiący pokłosie specjalnego konwentu seksuologiczno-materiologicznego zorganizowanego w związku z narastającymi cierpieniami Williams – dla ich ulżenia i ze szczerym życzeniem powrotu dziewczyny do pełnej sprawności („amorofalia” nadzorczyni projektu narastała, zależna wprost proporcjonalnie od stopnia uogólnienia kantyzmu dojrzewającego powoli do poziomu bycia całością intelektualną). Z czasem powstała specjalna grupa wsparcia dla coraz większej liczby ofiar kulturogenezy – „Trusted”, i to „Trusted” zorganizowało – w przeciągu kilku lat zaledwie – specjalną rentę dla ofiar „amorofalii”. Oczywiście, byli również i tacy, którzy z amorofallosów kpili, a nawet szydzili, zwłaszcza kiedy (już długo po śmierci Williams) rozszerzył się proceder gwałcicielski. Wpierw „amorofalia”, ściśle powiązana z ideą nowej komedii miłosnej, stała się tematem marsjańskiego komediopisarstwa, wszelako – nie trzeba było wiele czasu, by gatunek ewoluował – wpierw z ryzykownej etycznie komedii gwałcicielskiej do tzw. dramatu „zahamowanej praktyki” oraz – ostatecznie – do narzędzia walki o nowy teatr na Marsie (do czego walnie przysłużył się wielokrotnie wspominany już tutaj Paulo Meiersdorf).

To naturalne, że nadszedł przełom, a właściwie, że z prędkością rozpędzonej komety… nadciągnął. Incydent amorofalski podziałał rozdrażniająco przede wszystkim na tych, którzy od początku swojego świadomego bycia na Marsie pragnęli działać, nie zaś tworzyć. To oni zarzucili Primie fetyszyzowanie kulturogenezy, a Rogowi Gabriela sztuczne potęgowanie jej rezultatów (dość brutalnie rozpowiadali po kątach rezydencji, że należałoby wreszcie rozbić ten drobnomieszczański „klan pudrowania mózgów”). Trzeba przyznać im nieco racji: byli smakowicie retoryczni, przekonujący oraz – co mogło robić pewne wrażenie – zarazem intelektualnie eleganccy. Podstawowa teza? Że rozpędzenie procesu kulturogenezy do iście kosmicznych prędkości odbywa się przy całkowitym zahamowaniu procesów etnogenetycznych, co skutkuje tworzeniem nie treści w sensie substancjalnym, ale swoistego „dryfu treściowego” – przypomina to oglądanie przez szkło akwarium nieprecyzyjnych kształtów, których nijak nie daje się zatrzymać, nie tylko, by je wyostrzyć, usztywnić lub zużytkować, ale również – by choćby je skatalogować, wyliczyć, uporządkować relacyjnie lub półrelacyjnie. By stworzyć skuteczne środki przeciwdziałania „amorofalii”, należałoby stworzyć państwo, dwa państwa właściwie, jedno, podobne do ziemskiego, stworzone z materii dodatniej państwo nadzorców, i drugie, typowo awangardowe, państwo uosobionych wytworów wyprodukowane z materii ujemnej. Oczywiście – rozwiązuje to niejako problem amorofalii – bowiem państwa nie komunikują się pomiędzy sobą bezpośrednio. Wszakże: ile dylematów podobny rozdział wywoływałby! Jak wyobrazić sobie np. republikanizm albo demokrację porządkujące ujemność materii? Jak dla takich ujemnych państw zdefiniować pojęcie etnosu – od wieku wieków przecież bezwzględnie dodatnie? Jak wreszcie wyobrazić sobie ujemną demokrację ateńską? Na czym miałoby polegać bycie Peryklesem materii ujemnej? Czy ów „perykleizm” miałby być przeliczalny i miałby dawać się wpisywać do „etnosu ujemnego”? A co z Monteskiuszem w tej sytuacji (i Monteskiuszowskim trójpodziałem)? Czy wypracowanie „ujemnego Peryklesa” udzieliłoby dopiero jakiegoś wstępnego prawa ewentualnemu myśleniu o wypracowywaniu „ujemnego Monteskiusza”? Czy należałoby powołać pustynną politykę, pustynną myśl o dziejach? No dobrze, ale nie zrobimy tego bez całkowicie niepustynnych architektów ustroju: potrzeba nam tu inżynierów materiologii o iście barokowych kompetencjach, socjoplastów, metafilozofów. A jak w ogóle etnos państwa złożonego wyłącznie z materii ujemnej powinien współpracować ze zbiorową i indywidualną psyche społeczną, jak ujemne miałoby „regulować” ujemne, wszakże innego wyjścia niż to nie ma, wprowadzenie tam dodatniego zaskutkuje amorofalską tragedią, niepotrzebną nikomu, podobną mitycznemu nieszczęściu, które napotkało Ludolfinę. Czy na pewno należałoby tutaj zawierzać modelom matematycznym obsługującym dodatnie doświadczenia ziemskie? Jak przeliczać literaturę wynikającą z doświadczeń ujemnych, skoro rachunek tragonów obsługuje wyłącznie dodatnie wytwory literackiej twórczości? Amorofalia jest przecież pierwszym typowo marsjańskim tematem literackim, nijak niepowiązanym z pozornie tylko analogicznymi doświadczeniami ziemskimi, takimi, jak klasyczne doświadczenie nieszczęśliwej miłości, klasycznie marsjańskie tematy literackie nie powinny zaś być przeliczane w tragonach, czy nie byłby to objaw ziemskiego redukcjonizmu?

Może wyjaśnijmy sobie na początek, co tak właściwie oznaczałoby – w języku praktyki – nie tylko samo państwo, ale też naród albo ustrój, wytworzone z materii ujemnej. Jak przebiega praca materii ujemnej? W jaki sposób jest tutaj w ogóle możliwa? Cóż, to chyba najwyższy czas, ażeby przyznać, że nie mówię wszystkiego, ba, że wszystkiego nie jestem w stanie w żadnym wypadku nawet i spisywać w ramach tak ograniczonego systemu opowiadania jak modernistyczny linearyzm powieści, a nawet – niechże by i polilinearyzm. By opisać wielość działań Primy, potrzeba by nie epiki w sensie staroliterackim, ale samej, niewykorzystanej jeszcze w praktyce pisarskiej, potencji epigenności. Dla przykładu, jeśli miałbym opisywać w tej chwili wynalazki chemokompozytorskie wyrosłe na gruncie boskiej pomysłowości substancji, w tym stworzenie przez nią tzw. destylatów ludzkich – z chemo-Mozartem lub też chemo-Bachem na czele (tak, tak, nie zająknąłem się na ich temat do tej pory ani słowem), potrzebowałbym nowej centralistycznej koncepcji pisarskiego mimesis – równocześnie nie rezygnując z przejrzystości warsztatu. Jak to – przynajmniej szkicowo – urzeczywistnić? Czego by nie mówić, znajduję się w pewnym sensie pod ścianą i raczej nie mam wyjścia, muszę zapoczątkować nowy temat i zacząć pisać o roli chemii w procesach ontogenezy. Przecież nie będę zagadywał was ćwierćanegdotkami na temat osobliwości rodzącego się na gruncie chemicznym folkloru Marsa. Sprawę ująć należałoby bardzo prosto: wszelkie etnotwórstwo Primy, to znaczy wszystkie potworne, pierwoujemne kształty, które wyostrzyły się z czasem w Valles Marineris i na ziemiach okolicznych planety w szlif lub grawerunek abstrakcyjnych ciał polityczno-społecznych, wszelkie powołane tu sztucznie do życia etnodzieło: wszystko to powstało na skutek szeregu eksperymentów etnochemicznych. Jedynie dzięki chemii eksperymentalnej zdołano wygładzić prowizoryczno-karykaturalne modele metafilozofów i socjoplastyków, bez chemii jawiłyby się one jako obszary asemicznego niedoprzyczynowania – i to co najmniej: niedoprzyczynowania. Ktokolwiek ciekaw – niech nadrobi lekturę. La chimie, la mère de toute sémantique, ta książka Pierre’a Moreau zrewolucjonizowała ćwierć wieku temu myślenie zarówno o naturalnych, jak i o sztucznych systemach znaczeń. A zatem „Chemia, matka wszelkiej semantyki”, chociaż i tak wielu nazywało tom po swojemu – najczęściej „nową Ziemią, planetą ludzi”, czy szerzej (pamiętam słowa któregoś z recenzentów: „darem dla świata nauki o iście bezkonkurencyjnym exupery’owskim posmaku”).

cdn.

 

tekst jest fragmentem powieści Karola Samsela Prima [w przygotowaniu]

Karol Samsel (ur. w 1986 r.) – poeta, krytyk literacki, filozof, doktor habilitowany nauk humanistycznych, doktor filozofii. Zastępca dyrektora w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej UW, adiunkt w Zakładzie Literatury Romantyzmu i kierownik Pracowni Historii Dramatu 1864-1939 Wydziału Polonistyki UW, członek Polskiego Towarzystwa Conradowskiego. Laureat nagrody imienia Władysława Broniewskiego (2010) i zdobywca statuetki imienia Wandy Karczewskiej (2011). Redaktor działu esejów i szkiców w kwartalniku literacko-kulturalnym „eleWator”. Mieszka w Ostrołęce. Wydał m.in. tomy wierszy: Dormitoria (2011), Altissimum-Abiectum (2012), Dusze jednodniowe (2013), Więdnice (2014), Prawdziwie noc (2015), Jonestown (2016), Z domami ludzi (2017), Autodafe (2018), Autodafe 2 (2019), Autodafe 3 (2020), Autodafe 4 (2021), Autodafe 5 (2022), Fitzclarence (2022), Autodafe 6 (2023), Choroba Kolbego (2023) i powieść Nie-możliwość Piety (2023).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content