KONRAD LISKOWACKI
Z dwóch stron
„Com dotąd przeżył, nie jest moje; ginie
Każda miniona chwilka
Jak sen, z którego o rannej godzinie
Pamięć zawodna ocala jedynie
Bladych obrazów kilka”.
Miłość i życie, John Wilmot
Puk-puk, puk-puk-puk… Zawsze pukałeś cicho i delikatnie, ale jednocześnie w tak charakterystyczny sposób, że nie miałam żadnych wątpliwości, że to właśnie ty. I za każdym razem dobrze słyszałam to pukanie. Czasem leżałam na tapczanie i czytałam książkę, obok mruczał mój szary, już lekko podstarzały kot, usiłując umościć się na jednej z poduszek; innym razem zmywałam naczynia, z kranu z głośnym szumem lała się woda — ale i tak nigdy nie przegapiłam momentu twojego przyjścia i nie musiałeś naciskać przycisku dzwonka. Pukanie wystarczało.
Mieszkałam w starej kamienicy, takiej z dużym podwórkiem-studnią. Dobrze pamiętała ostatnią wojnę — ostatnią jak dotąd. Mury odmalowano, zrobiono nową elewację. Ale wewnątrz podwórza są jeszcze ślady po kulach, które przed laty wryły się w cegłę. Rozstrzelano tu kiedyś kilkanaście osób. Od strony ulicy jest stosowna tablica i napis, data, liczba ofiar. Dużo takich napisów w naszym mieście.
Niezbyt dobrze pamiętam, kiedy przyszedłeś tu po raz pierwszy, ale doskonale zapamiętałam twoją ostatnią wizytę. To w sumie nic niezwykłego. Dziwić mogłoby, gdybym lepiej pamiętała tę dalszą przeszłość. Do tego etapu mi jeszcze jednak daleko. Mam taką nadzieję. Ale młoda już nie jestem. To fakt.
*
Zawsze szedłem do ciebie w pośpiechu. Czasem z domu, innym znów razem bezpośrednio z pracy. Przeważnie pieszo, bo z pracy miałem bardzo blisko; z domu trochę dalej, ale i tak wolałem się przejść, niż czymś podjechać, zwłaszcza wiosną czy latem. Szedłem i myślałem. Głównie o tobie, dlaczego do ciebie chodzę i czy przyjdę ponownie. Przy pożegnaniu nigdy o to nie pytałaś, więc ja zadawałem sobie sam to pytanie, te pytania. I nigdy na nie nie odpowiedziałem. Ani sobie, ani tym bardziej tobie.
Mieszkałaś w starej, przedwojennej kamienicy. Niezbyt ładnej, choć odnowionej. Przed wejściem do niej mijałem małą kapliczkę z figurą Matki Boskiej i tablicę upamiętniającą kilkanaście osób rozstrzelanych tu podczas wojny. Podobno zachowały się jeszcze ślady po kulach, gdzieś na jednej ze ścian. Nigdy nie chciało mi się poszukać.
Za wejściem podwórko-studnia. Potem schody. Biegiem albo szybkim krokiem. Co dwa stopnie. Dziwne, że znacznie lepiej pamiętam dzień, w którym byłem tu po raz pierwszy niż swoją ostatnią wizytę. Może to dlatego, że tę pierwszą chcę pamiętać, a tej drugiej nie.
*
Przychodziłeś nieregularnie, ale nie rzadziej niż raz w miesiącu. Bywało, że uprzedzałeś telefonicznie, ale częściej pojawiałeś się bez zapowiedzi. Wolałam te niespodziewane wizyty. To była taka nagroda-niespodzianka po trudnym dniu. I byłam taka, jaka byłam. Jestem. Nie stroiłam się specjalnie. Jak miałam na sobie wytarte spodnie i powyciąganą koszulę, to też było dobrze. Zresztą zawsze było dobrze. Kłamię. Ale sobie samej można. Siebie się nie wstydzę. Kot mruży oczy, jakby wiedział. Że ja. Na szczęście nikomu nie powie. Nawet jeżeli rzeczywiście wie.
W zasadzie dlaczego przychodziłeś? W sumie nigdy nie zadałam ci tego pytania. Ty z kolei mógłbyś odpowiedzieć pytaniem o to, dlaczego ja za każdym razem otwierałam drzwi. I to wcale nie byłoby głupie pytanie z twojej strony.
*
Za pierwszym razem chciałem po prostu odwiedzić kolegę ze studiów. Wynajmował mieszkanie w tej samej kamienicy. Chyba piętro wyżej. Nigdy wcześniej u niego nie byłem i po prostu pomyliłem drzwi. Jak w filmie. Albo w powieści.
Zapukałem kilka razy. Najzwyczajniej w świecie otworzyłaś, nie było żadnego „kto tam?” wcześniej. Miałaś lekko zaczerwienione oczy, bladą cerę, nieuczesane włosy. W ręku kubek, z którego unosiła się delikatna para. Przez myśl przemknęło mi, że wyglądasz na przestraszoną, niewyspaną czy szaloną. Albo wszystko naraz.
Przeprosiłem. Powiedziałem, że pomyliłem drzwi. Oczy miałaś szeroko otwarte, drgnęła ci jedna z powiek. Nie szkodzi, odparłaś. I wolną ręką zrobiłaś gest zachęcający mnie, bym wszedł do środka. Zawahałem się, ale tylko krótką chwilę.
*
Bywa, że jest trzecia albo czwarta w nocy. Leżę sama w łóżku. Panuje cisza. Okna mam szczelne i nie docierają do mnie dźwięki z podwórza. Latem otwieram. Potem zakrywam głowę poduszką, chroniąc się przed „kurwami” latającymi w powietrzu i butelkami upadającymi na chodnik przy akompaniamencie „chujów”. Ale wolę to od duszenia się w mieszkaniu podczas parnych nocy. Mięso szybko się psuje w wysokiej temperaturze. A ja jestem takim trochę mięsem. Surowym i bez smaku.
W te samotne noce, których jest wiele, towarzyszy mi tylko kot. Lubi się kłaść obok, przykleja się do moich pleców. Ogrzewa mnie. Mruczy. Jest ciepły i miękki. Ma już szesnaście lat. Zastanawiam się, ile jeszcze tego mruczenia zostało jemu. I mnie. Ile zostało jego mnie, a ile mnie dla niego. Jak mało lat moich, jak wiele jego kocich.
Patrzę na ekran mojej komórki leżącej na nocnej szafce. Jest ciemny i cichy jak wszystko wokół. Nigdy nie wyłączam jej na noc. Usunęłam cię z książki telefonicznej. Mój smartfon mógłby mi wyświetlić najwyżej „nr nieznany”, „nr prywatny” albo ciąg cyfr. Nie zadzwonisz. Zwłaszcza o takiej porze. Ani o innej. W ogóle nie powinno się dzwonić w nocy do ludzi, jeśli ma się serce. Do mnie dwa razy w życiu zadzwoniono później, około drugiej w nocy. Jeszcze czasem śnią mi się te telefony. Ale to nie może cię obchodzić. Nigdy nie mówiłam wiele o sobie. W ogóle niewiele mówiłam. Myślę jednak, że nie miałeś nic przeciwko temu. Prawda?
*
W mieszkaniu panował półmrok i dlatego nie zauważyłem niewielkiego kota, który przemknął koło mnie, wydając stłumiony pomruk, daleki jednak od słodkiego kociego mruczenia.
Zapach wilgoci i zaduch dawno niewietrzonego pomieszczenia — to dało się wyczuć już od progu. Na dworze było bardzo ciepło, ale zauważyłem, że wszystkie okna były zamknięte, a żaluzje zaciągnięte.
Powiedziałaś, że spotkała cię tragedia, że od wielu dni nie wychodzisz na dwór i chciałabyś, żeby przez chwilę ktoś z tobą pobył. I że nawet nie musimy rozmawiać. Dodałaś też, że mogę odmówić. Nie zrobiłem tego. Nie odmówiłem. Choć propozycja wydała mi się niecodzienna.
Poszłaś do kuchni przynieść mi coś do picia, mimo że o to nie prosiłem. Mam tylko wodę. Bez gazu. Może być woda. Odgłos otwieranej lodówki i płynu wlewanego do szklanki. Kot wskoczył na parapet okna naprzeciwko wejścia. Chyba na mnie patrzył.
*
Teraz, w zupełnej samotności, zastanawiam się, co mówiłeś, kiedy do mnie wychodziłeś. Wiem, że nie byłeś sam, mieszkałeś z dziewczyną i spodziewaliście się dziecka. Pierwszego. Nie jestem wścibska. Sam mi to kiedyś powiedziałeś, jakby z poczuciem winy. Szczerze mówiąc, to nie miałeś przecież powodu, by czuć się w jakimkolwiek stopniu winnym. To już bardziej ja mogłam się tak czuć, chociaż tak naprawdę nikomu nie wyrządziłam żadnej krzywdy. Inni jednak mogli myśleć inaczej i mieli do tego prawo. I dlatego nadal mnie ciekawi, czy wiedzieli o moim istnieniu.
*
Wodę wypiłem jednym haustem. Poczułem, jak lodowaty płyn przepływa mi przez gardło. Zakrztusiłem się. Musiała stać w lodówce bardzo długo.
Odsłoniłaś nieco żaluzje i wpuściłaś do pokoju trochę światła. Usiadłaś na kanapie stojącej pod jedną ze ścian pokoju i poklepałaś miejsce obok siebie. Ruchem delikatnym, acz stanowczym. Pomyślałem, że to zaproszenie dla kota, ale zorientowałem się, że przecież patrzysz na mnie. Wszedłem do twojego mieszkania dobrowolnie, nie przeczę, ale nagle poczułem się w twojej obecności nieswojo; obca kobieta, która mnie do siebie zaprosiła, zaczęła mnie onieśmielać. Zdziwiło mnie to, bo nigdy nie byłem szczególnie nieśmiały, a przebywanie w towarzystwie kobiet zwykle wywoływało we mnie dreszcze przyjemnej emocji, a nie nerwy czy stres. W tobie było jednak coś, co kruszyło moją pewność siebie.
Przycupnąłem na kanapie, w pewnym oddaleniu od ciebie. W dłoniach trzymałem szklankę po wodzie i czułem się jak na pierwszej randce. Ale to przecież nie była żadna randka.
Dzięki temu, że w pokoju zrobiło się jaśniej, mogłem ci się lepiej przyjrzeć. Nie byłaś szczególnie piękna — zaczerwienione oczy, blada cera, włosy nieuczesane i nie wykluczam, że dość długo nie myte. Rysy dosyć ostre, chociaż niepozbawione kobiecej delikatności. Jednocześnie nie mogę też powiedzieć, że byłaś brzydka. Nie bez powodu czułem się taki onieśmielony, niczym nastolatek przyłapany przez dorosłą osobę na czymś wstydliwym. Coś w tobie było, coś czego nie umiem nazwać, by nie popaść w pretensjonalność i melodramatyzm. Może to te ciemne oczy, które mimo zaczerwienienia wokół nich wydały mi się tak niezwykłe, a ich spojrzenie tak głębokie i przenikliwe, że poczułem się nagi i bezbronny jak niemowlę? A może emanująca od ciebie, chociaż przyduszona jakimś bezbrzeżnym smutkiem i żalem, siła? Wyczuwałem ją. Była koło mnie. Siedziałem tak i zaciskałem dłonie na szklance, bojąc się, że pęknie i poranię się szkłem. Tego pierwszego razu, gdy tak siedzieliśmy, w ogóle się nie odezwałem. Najwyraźniej jednak tobie wcale to nie przeszkadzało.
Po jakimś czasie — pięć minut? pół godziny? — powiedziałaś: „dziękuję”. Wstałem i prędko wyszedłem, nie oglądając się już na ciebie. Nie czekając, czy powiesz coś w stylu „przyjdziesz jeszcze?”, zamknąłem za sobą drzwi i szybko zbiegłem po schodach. Niedaleko swojego domu zorientowałem się, że wciąż trzymam tę cholerną szklankę. Zrobiła się ciepła od mojej spotniałej dłoni. Dziwne, że jej nie stłukłem przez całą drogę powrotną, że mi nie wypadła. Tak, dziwne. Obróciłem ją w dłoni i spojrzałem przez nią w słońce. Wtedy już wiedziałem, że wrócę do ciebie. Nie pod pretekstem szklanki. W ogóle. Nawet jeśli znowu miałbym nie powiedzieć ani słowa. Nie wiem, co było powodem, że znowu zapragnąłem cię zobaczyć. Na pewno nie szklanka. To tanie wytłumaczenie. Choć sama szklanka do tanich raczej nie należała. Jej szkło było porysowane, ale grube i przejrzyste. Najwyraźniej wysokiej jakości.
*
Nie mam nic twojego. Powiedziałeś to tego dnia, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Staliśmy przy oknie. Wyglądałam na podwórko, na którym kilka dziewczynek grało w gumę. Okna były zamknięte i dźwięki przytłumione, ale i tak słyszałam, jak dziewczynki śmieją się i pokrzykują.
Nie masz. A co chciałbyś mieć? Co mogłabym ci dać? Nadal przyglądałam się dzieciom. Jedna z dziewczynek potknęła się, upadła na ziemię i skaleczyła sobie kolano. Koniec zabawy.
Właśnie nie wiem, odpowiedziałeś, ale chciałbym coś mieć, cokolwiek. Gdyby.
Gdyby co? Nic. Tak po prostu pomyślałem. Czasem po prostu chce się mieć coś, co przypomina. Kogoś. Kto.
Patrzyłam na ciebie. Jak się wijesz, miotasz. Chcesz coś powiedzieć tak, by nie powiedzieć za dużo. Żadne z nas nie mówiło nigdy za dużo. Ani za mało.
*
Ukrywałem swoje wizyty u ciebie. Z Krysią spodziewaliśmy się dziecka. Krysia to moja dziewczyna. Wspominałem o tym, prawda? A może nie. W każdym razie nic nie mówiłem jej o tobie. Myślała, że jestem w pracy. Czasem się usprawiedliwiałem, że wrócę troszkę później, że muszę wyjść do kolegi. Nie czułem wcale, że ją oszukuję. Nie mógłbym. Kochałem ją. Kocham. Nadal. A z tobą przecież nic. To znaczy coś. Sam nie wiem, co. Ale nie to. Wiesz. Nie umiałbym zdradzić. W ogóle niewiele umiem, cholera.
*
I nie dałam ci nic swojego. Żadnego drobiazgu, żadnego romantycznego kosmyka włosów czy kartki papieru pachnącej słodkimi perfumami albo z pozostawionym śladem uszminkowanych ust. To ostatnie byłoby zresztą niemożliwe, bo w zasadzie w ogóle się nie maluję. Dałam ci tylko siebie. Tylko, ponieważ mnie nie włożysz sobie do portfela i nie będziesz nosił jak relikwii. Zostałam tylko w twojej głowie. Ale czy na pewno? Dałam ci aż siebie, bo czy można dać człowiekowi więcej. Fizycznie mnie nie miałeś, ani ja nie miałam ciebie. Nie było między nami. Tego. Nie musiało być. Nie chciałam. Ty też nie chciałeś.
Nie byliśmy przyjaciółmi. Ja nie wierzę w przyjaźń między kobietą a mężczyzną. To unik. Jest koleżeństwo. A potem już tylko miłość. I seks. Albo sam seks, bez miłości. To drugie częściej. A więc miłość? Boję się tego słowa. Znacznie łatwiej je wypowiedzieć, niż poczuć jego smak na języku. Jak już się jednak go poczuje, to najpierw jest słodki, ale z czasem może zrobić się gorzki jak lekarstwo sprzed lat. Albo jak trucizna. Lepiej tę truciznę połknąć, niż zatruć kogoś innego. Dlatego wypowiedziałam to słowo tylko kilka razy w życiu. Dawno. Z głupoty. Kiedyś mówiłam, zanim pomyślałam. Ale to minęło. Jak wszystko. Nie usłyszałeś „kocham” ode mnie. I dobrze. Nie, nie dobrze. Prawidłowo.
*
Chwilami zastanawiałem się nad tym, co bym powiedział, gdyby Krysia odkryła, gdzie chodzę. Do kogo. Że do ciebie. Pewnie bym się próbował usprawiedliwiać, mówić, że to nic. I brzmiałbym niewiarygodnie. Sam sobie bym nie uwierzył. Na szczęście nigdy niczego się nie dowiedziała, nie domyślała. Ma do mnie bezgraniczne zaufanie. Ja czuję się, jakbym mimo wszystko ją oszukiwał przez ten cały czas. Bo to jednak była tajemnica — twoja i moja. Teraz już przecież tym bardziej nie powiem jej ani słowa na ten temat.
Mój syn ma już dwa lata, wiesz? I także dwa lata minęły, odkąd się ostatni raz widzieliśmy.
*
Nasze spotkania były dziwne. Tak mi się przynajmniej wydaje i pewnie właśnie tak bym pomyślała, gdybym na wszystko spojrzała z boku. Dwoje ludzi w ciasnym mieszkaniu w nieładnej kamienicy. Niewiele słów, mało gestów. Milczenie, cisza. Bliskość jakaś taka inna, niefizyczna. Dotyk? Zdarzał się. Przytulałam się do ciebie. Odwzajemniałeś uściski, ale nigdy sam nie przytuliłeś mnie pierwszy. Opowiedziałeś mi trochę o sobie. Teraz już pewnie twoje dziecko ma kilka lat. Trzy? Może mniej.
*
Na co liczyłem? Te wizyty u ciebie nie miały sensu. Nie były potajemnymi spotkaniami kochanków. To w zasadzie gorzej, bo wiadomo, po co spotykają się kochankowie: żeby być blisko ze sobą i ranić przy okazji innych bliskich, tych nieświadomych, do których uśmiechają się po powrocie. Stwarzają pozory. Długo cię dzisiaj nie było, kochanie. Martwiłam się. Martwiłem się. Coś mnie zatrzymało w pracy. Przepraszam. Plugawe kłamstwa ubrane w gładkie słowa. Potem wspólny posiłek, wspólny sen we wspólnym łóżku. A na skórze jeszcze czuć dotyk tego drugiego ciała, które pod albo nad. Parę godzin wcześniej. Tego samego dnia. Nie zdradziłem. Nikogo. Ani z tobą, ani wcześniej z nikim. Wiesz, że nie z tobą, a że wcześniej także nie, to musisz, możesz wierzyć.
Mnie kiedyś zdradzono. Nie Krysia, nie. To było wcześniej. Znacznie. Miała na imię Joanna. Pamiętam ten cios, ten ból nieznośny, gdy się dowiedziałem. Nie kocham cię. Zrobiłam to nie raz. On dla mnie niewiele znaczy, to nie miłość. Ale jednak. Muszę odejść. Wybacz mi. Nie wiem, czy wybaczyłem. Na pewno nie zapomniałem. Po Joannie został wewnątrz mnie guz bolesny i nabrzmiały ropą. Boję się, że kiedyś pęknie i rozleje się w środku. A wtedy będę jej szukał i zostawię Krysię i synka. Dlatego z tobą nie chciałem nic. Nie mogłem. Uciekłem. Wiedząc jednocześnie, że ucieczka niewiele daje. To nie jest żadne rozwiązanie. Myśli zostają.
*
Był jeden pocałunek. Może dwa. Kiedyś przytuliłam się do ciebie i nagle, tak jakoś zupełnie instynktownie, poszukałam twoich ust. Były suche jak moje. To nie był namiętny pocałunek, nic z tych rzeczy. Ledwo delikatne muśnięcie warg. Mimo wszystko chyba się przestraszyłeś, bo odsunąłeś się gwałtownie, jakby prąd cię kopnął.
Nie, powiedziałeś cicho, nie patrząc mi w oczy. Dobrze, szepnęłam, wiem, że nie. Przepraszam. W środku byłam jednak przerażona, rozbita i wściekła. Raczej na siebie niż na ciebie. Wcześniej obiecałam sobie, że nigdy nie będę próbowała cię pocałować. To miała być dla mnie taka próba, test. Oblałam go. Przegrałam sama ze sobą. W przeszłości skrzywdziłam parę osób, kilka osób bez mrugnięcia okiem skrzywdziło także mnie. Dlatego właśnie ciebie ranić nie chciałam, pilnowałam się, by nie dać ci pretekstu, byś cierpiał, byś miał myśli o zdradzie czy Bóg wie o czym. Nie upilnowałam się jednak.
Pewnie powiesz, że przemawia przeze mnie obłuda? No tak, przecież najlepszym zabezpieczeniem byłoby nie wpuszczać cię do mieszkania za pierwszym razem ani później. Wtedy nie byłoby żadnego problemu. Tylko że ja tak strasznie nie chciałam być sama, tak potwornie, fizycznie bałam się samotności. Na myśl o niej ogarniał mnie nieokiełznany zwierzęcy strach. Zresztą ty mogłeś przecież wcale nie przychodzić do mnie i wtedy problem również sam by się rozwiązał. Ale wtedy wszystko byłoby zdecydowanie za proste, za gładkie. I nie mielibyśmy o czym rozmawiać. Teraz. Wcześniej. W ogóle. Bo w przyszłości to już nie. Jej nie ma.
Później jeszcze raz spróbowałam cię pocałować. Nie odsunąłeś się. Poczułam twoje ciepło i bliskość. To było podczas tego ostatniego spotkania.
*
Lęk. Przed tym, co robię i przed tym, że może tego chcę. To poczułem, gdy próbowałaś mnie pocałować pewnego razu. Opowiadałem ci trochę o sobie, o swojej rodzinie. Siedziałaś obok, uśmiechając się lekko i chłonąc obecność drugiego człowieka, moją obecność. Zwykle to wystarczało. Tym razem wyczułem, że coś jest nie tak. W pewnym momencie spojrzałaś na mnie nieco inaczej. W twoich oczach dostrzegłem ból i smutek. Jednocześnie nachyliłaś się w moim kierunku. Ja z kolei odchyliłem się, odsunąłem. Nasze usta nawet się nie zetknęły. Odwróciłaś wzrok. Wiedziałem, że sprawiłem ci przykrość. Czy sprawiłem też sobie? Nie wiem. Unik zrobiłem instynktownie, jakbym się uchylił przed rzuconym we mnie kamieniem. Wiem tylko, że więcej już tego zrobić nie próbowałaś.
*
W moim życiu nie było wielu mężczyzn. I z żadnym nie byłam długo. Mąż, syn. Odeszli. Nie ma ich. Tak fizycznie i namacalnie ich nie ma, jakby wciąż jeszcze istnieli. Jest kot. Z nim jestem najdłużej i on chyba zdaje sobie z tego sprawę. Z tego, że jest szczególnie ważny. Czasami, jak spojrzę w te jego wielkie ślepia, to wydaje mi się, że on ma ochotę coś mi powiedzieć. To nie kot z Cheshire, więc filozofować nie będzie. Może po prostu, gdyby mógł, to miauknąłby mi, że jest głodny, albo żebym sprzątnęła mu kuwetę, wymieniła wodę w miseczce. Albo jeszcze coś innego: rzuciłby mi na przykład od niechcenia, żebym dała sobie z tym spokój. Z tym wszystkim. Dookoła. A on już sobie poradzi sam najlepiej.
Po co rozmawiać z obcym mężczyzną. Nie, nie rozmawiać. Być. Bo ja przecież niewiele mówiłam. To już ustaliliśmy. Po co więc? Po co coś sobie roić, myśleć o niemożliwym. Chęć wypełnienia pustki, zduszenia wszechobecnej samotności, czarnej niechęci do świata i ludzi. Najpewniej to mną powodowało. Miałeś mi pomóc, wyleczyć mnie. Co z tego, skoro lekarstwo nie zadziałało, a lekarz sam poczuł się nie lepiej niż jego pacjent.
*
Podkreślam, że nie pamiętam tamtego ostatniego razu zbyt dobrze. Wiem tylko, że wyszedłem wtedy od ciebie z przeświadczeniem, iż kolejny raz już odwiedzić cię nie mogę. Może zresztą sama zdawałaś sobie sprawę, że tak będzie, a po prostu bałaś się o to zapytać. W gruncie rzeczy wcale bym się nie zdziwił. Ludzie unikają zadawania pewnych pytań. To w końcu nie jest miłe usłyszeć od kogoś bliskiego: nie kocham cię, to koniec, nie przychodź do mnie, musimy się rozstać, to nie ma sensu. Od kogoś bliskiego. Nie wiem, czy to tutaj pasuje. Tego z kolei ja boję się powiedzieć.
Wyszedłem od ciebie i pobiegłem do Krysi. Czekała na mnie wyraźnie przestraszona. Mówiła, że źle się czuje, że może to. Już. Pojechaliśmy do szpitala. Zapomniałem o tobie wtedy zupełnie. Na śmierć. Na życie. I bardzo długo starałem się nie pamiętać.
*
Przed wyjściem bardzo się spieszyłeś. Wyglądałeś na zdenerwowanego. Już w drzwiach objęłam cię i pocałowałam. Poczułam jakby ulgę, że znowu się na to odważyłam. Pocałunek był krótki, ale miły. Zupełnie inny niż ten wcześniejszy. Nie odtrąciłeś mnie przecież. Jednocześnie jednak wydawało mi się, że myślami jesteś zupełnie gdzie indziej, że pocałowałeś kogoś innego niż ja.
Zadzwonię, rzuciłeś, wychodząc z mieszkania. Nie uwierzyłam. Nigdy tak nie mówiłeś. Nawet jeżeli się zdarzało, że dzwoniłeś do mnie, to bez wcześniejszego uprzedzenia. Takiego. Mimo wszystko czekałam. Na ten telefon. Nadal czekam. Chociaż nie, to już nie jest czekanie.
*
Niedawno byłem służbowo niedaleko twojej kamienicy. Musieliśmy z kolegą załatwić jedną sprawę w okolicy. Powiedziałem, że muszę coś zobaczyć i poprosiłem, by poczekał chwilę w samochodzie. Popatrzył znacząco na zegarek, ale nie protestował. Wszedłem na podwórze. Dzień był słoneczny i gorący. Niemal upalny. Jak wtedy. Jak teraz.
Spojrzałem w twoje okna. Były zamknięte. Zasłonięte żaluzjami. Wejdę, pomyślałem, sprawdzę czy. Nie wszedłem. Nie sprawdziłem. Czy jesteś. Czy cię nie ma. Zadzwoniła moja komórka. Kolega mnie ponaglał. W bramie minąłem dziewczynkę w różowo-białej sukience. Wyglądała trochę jak beza. Chyba powiedziała mi dzień dobry.
*
Zasypiam. Jest strasznie gorąco, ale nie chce mi się wstać, żeby otworzyć okna. Wieczorem otworzę, kiedy trochę się ochłodzi.
Kot wskakuje na kanapę i trąca mnie kosmatym pyszczkiem. Chce, żeby zrobić mu miejsce. Też ma ochotę sobie pospać. W zasadzie to tylko on ma ochotę, bo ja chcę spać z braku lepszego pomysłu.
Głowa mi ciąży. W żołądku czuję ciężkość. To taki głód-niegłód. Ubranie klei mi się do ciała. Kot swym szorstkim języczkiem delikatnie liże mnie po ramieniu. Powoli odpływam w sen.
Pukanie. Otwieram oczy. Nasłuchuję. Jeszcze raz. Nie, poznałabym. To nie on, mruczy kot. Masz rację, futrzaku. Śpijmy już. To inne pukanie.
Konrad Liskowacki (ur. w 1981 r. w Zielonej Górze) – ukończył studia prawnicze na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego (2005) oraz studia z zakresu prawa europejskiego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2006). Autor tekstów krytycznych i esejów publikowanych na łamach „eleWatora”, „Kuriera Szczecińskiego”, „Latarni Morskiej”, „Migotań”, „Pograniczy” i „Toposu”. Mieszka w Szczecinie.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved
copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved