ankieta ANDRZEJA ŚNIOSZKA — odpowiada CEZARY KUBASZEWSKI
Zabrakło arcydzieł, ale… Jest co wspominać!
Andrzej Śnioszek: W latach 70. i 80. był pan aktywnym uczestnikiem życia literackiego. Jak po latach interpretuje pan skalę zamieszania wokół „prozy nowych nazwisk”? Większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane.
Cezary Kubaszewski: W drugiej połowie lat 80., jako student polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i uczestnik seminarium z literatury współczesnej prowadzonego przez prof. Andrzeja Lama, zdecydowałem się napisać pracę magisterską na temat koncepcji prozy Henryka Berezy i jej literackich realizacji. Chciałem zająć się zjawiskiem aktualnym, nowym, które — jak sądziłem — będzie miało wpływ na przyszłość polskiej literatury. Pomysł podsunął mi profesor Lam i nawet teraz, po latach, uważam go za słuszny. Henryk Bereza, korzystając z możliwości, jakie dała mu praca w miesięczniku „Twórczość”, jako jedyny zamieszał programowo w ówczesnym życiu literackim. Proklamowana przez niego tzw. rewolucja artystyczna wywołała wyjątkową w tamtym czasie dyskusję na łamach prasy, m.in. w „Literaturze”, „Miesięczniku Literackim”, „Piśmie Literacko-Artystycznym” oraz „Twórczości”, która drukowała tę prozę w latach 70. i 80., publikowała też eseje Berezy w rubryce Czytane w maszynopisie oraz Oniriadę — poetyckie zapisy snów. Notabene, w opisie zjawiska używałbym raczej pojęcia „rewolucja artystyczna” czy też — jak niektórzy mówili — „rewolucja językowa”, a nie „proza nowych nazwisk” i „młoda proza”, ponieważ te określenia — choć wtedy również stosowane — wydają się zbyt ogólne i uniwersalne i jednak nie stały się terminami.
Praca w moich intencjach miała charakter krytyczny, tzn. chciałem zbadać, na czym polegają „tezy Berezy” i jak mają się do literackich desygnatów; czy lansowana przez niego proza rzeczywiście jest rewolucyjna i jaka jest jej siła i potencjał na przyszłość. Temat ten kontynuowałem w tekście Eksperymenty narracyjne debiutantów lat osiemdziesiątych na łamach „Rocznika Towarzystwa Literackiego imienia Adama Mickiewicza”. O ile w pracy magisterskiej byłem ostrożny w bezpośrednim wartościowaniu, skupiając się na analizie strukturalnej wybranych powieści tego nurtu, to w artykule napisałem wprost, że wbrew opiniom Henryka Berezy, Leszka Bugajskiego, Jerzego Łukosza i kilku innych krytyków debiutanci lat osiemdziesiątych (i siedemdziesiątych) — mimo eksperymentów językowych i narracyjnych — nie wywołali rewolucji artystycznej w polskiej prozie, nie stworzyli ani jednej naprawdę wybitnej książki, która przeszłaby do historii literatury rodzimej, nie mówiąc już o europejskiej. I to jest, moim zdaniem, główna wewnątrzliteracka przyczyna zapomnienia tych autorów. Na nią nałożyły się przyczyny zewnętrzne. Konflikt polityczny w kraju, zmiana ustroju, władzy i polityki kulturalnej zmiotły z mediów i świadomości czytającej inteligencji niemal wszystko, co funkcjonowało wcześniej w oficjalnym obiegu myśli i twórczości. Ale też zaryzykowałbym tezę, że ta w dużej mierze artystowska, przeważnie pozbawiona politycznych konotacji proza ze „stajni Berezy” padła ofiarą zachodzących przemian społecznych i technologicznych, stopniowego spadku znaczenia literatury w życiu „w ogóle”.
Pisząc pracę magisterską, w drugiej połowie lat 80., uczestniczyłem w zebraniu Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza zatytułowanym „Twórczość” — koncepcja prozy, z udziałem ówczesnego redaktora naczelnego tego miesięcznika, Jerzego Lisowskiego. Po wygłoszeniu przez niego krótkiego słowa wstępnego miała nastąpić dyskusja. Okazało się, że nikt z zebranych — a byli to przecież badacze literatury i wykładowcy akademicy, od profesorów do asystentów-magistrów — nie miał nic do powiedzenia. Najprawdopodobniej dlatego, że nie czytali żadnej z książek drukowanych przez „Twórczość” i polecanych przez Henryka Berezę, jak i (właśnie) Jerzego Lisowskiego, Wacława Sadkowskiego, Leszka Bugajskiego i niektórych innych krytyków.
Naczelny „Twórczości” od razu zaproponował rozmowę o konkretnych utworach. A ponieważ żadnych uwag ani pytań nie było, zapadła kłopotliwa cisza. Zebranie zakończyło się zaledwie po dwudziestu paru minutach. No cóż, skoro nawet literaturoznawcom, polonistom nie chciało się czytać tej prozy jeszcze pod koniec lat 80., to co dopiero zwykłym śmiertelnikom…
Po radykalnym urynkowieniu gospodarki i ograniczeniu mecenatu państwa zainteresowanie literaturą zaczęło spadać jeszcze bardziej — ludzie zajęli się biznesem lub walką o utrzymanie, brakowało im czasu na lekturę, ale i pieniędzy na zakup książek — coraz droższych w relacji do średnich zarobków. Efekt jest taki, że w 2018 roku przeczytanie przynajmniej jednej książki zadeklarowało zaledwie 37 procent respondentów badania Biblioteki Narodowej. Trudno w takiej sytuacji znaleźć kogoś, kto by wspominał utwory Marka Słyka, Jana Drzeżdżona, Donata Kirscha, Józefa Łozińskiego czy nawet Tadeusza Siejaka, którego twórczość była usytuowana najbliżej prawdziwego życia i teoretycznie przynajmniej mogłaby być pamiętana najbardziej.
Na początku lat 90. podjąłem pracę w redakcji Wiadomości TVP, gdzie realizowałem m.in. materiały w Magazynie Kulturalnym nadawanym w soboty po głównym wydaniu dziennika w TVP1. Zrealizowałem wówczas krótki materiał o Marku Słyku — było to moje jedyne z nim spotkanie. Już wtedy odniosłem wrażenie, że dzieje się źle. Mówił, że cały czas pisze, ale nie chcą drukować jego utworów i że… ma kłopoty z utrzymaniem. Pamiętam, jak sygnalizowałem ten temat i swoje zaniepokojenie na zebraniach w redakcjach „Sztandaru Młodych” i „Wiadomości Kulturalnych”. O dziwo, nie spotkałem się ze zrozumieniem ze strony redaktorów naczelnych — skomentowali, że widocznie tak musi być i skoro pisarz nie jest poczytny, musi sobie radzić sam. A w domyśle — może zmienić zawód. Obecnie patrzę na to tak, że był to okres radykalnego zachłyśnięcia się wolnym rynkiem, także w kulturze, któremu ulegli nawet szefowie prasy lewicowej.
Sądzę, że do erozji pamięci o debiutantach lat 70. i 80., ale też erozji powieści w ogóle przyczyniła się również rosnąca dominacja telewizji, a potem internetu, gdzie teksty są krótkie i powierzchowne. Młodzież nie czyta pogłębionych artykułów, nie mówiąc już o trudniejszej, eksperymentalnej prozie.
Kilka lat temu uczestniczyłem w spotkaniu z Leszkiem Bugajskim, który obok Henryka Berezy był jednym z ważniejszych krytyków wspierających jego program. Rzecz działa się z okazji promocji jednej z książek w empiku. Zapytałem Bugajskiego, jaki ma z perspektywy czasu stosunek do „rewolucji artystycznej”. Byłem mocno zaskoczony, kiedy usłyszałem, że owszem, „mocno się wtedy boksował”, a teraz uważa, że nie było to nic istotnego. Czyli… Bez znaczenia! Zadałem jeszcze jedno pytanie: Co dzieje się z Markiem Słykiem? Odpowiedział: „O ile mi wiadomo, jest w szpitalu psychiatrycznym”.
Nie było wtedy warunków, żeby dłużej porozmawiać, ale odniosłem wrażenie, że Bugajski nie ma na to specjalnie ochoty. Zdaje się, że w Oniriadzie Henryka Berezy wydanej w 1997 roku jest wzmianka o konflikcie między nimi — dokładnych okoliczności jednak nie znam.
Paradoksalnie, kiedy zajmowałem się jako magistrant prozą ze szkoły Berezy, miałem do niej bardziej wojowniczy stosunek niż teraz, choć rzeczywiście została obecnie niemal zapomniana. Podtrzymuję zdanie, że literaturze tego nurtu zabrakło arcydzieł, ale co najmniej kilka książek w mojej pamięci pozostało. „Na ten przykład” niesamowite „zupy” Marka Słyka, ocierające się momentami o genialność, funkcjonujące poza dotychczasową literacką tradycją, choć w swojej masie zbyt nużące — wystarczyłaby jedna najsmaczniejsza, zbierająca najlepsze pomysły ze wszystkich trzech tomów. Cieniutki i lakoniczny moralitet Andrzeja Łuczeńczyka Gwiezdny książę. Ociekająca autentyzmem i realizmem przedsiębiorstwa z czasów realnego socjalizmu Pustynia Tadeusza Siejaka. Melodyjna, śpiewna narracja Statku na Hel Józefa Łozińskiego i jego wcześniejszy Pantokrator — zaszyfrowany pamflet na teatr i osobę Jerzego Grotowskiego. Irytujące, nużące, nawet doprowadzające odbiorcę do skrajnej rozpaczy narracje oniryczne Jana Drzeżdżona w jego magnum opus Karamoro, budzące jednak uznanie sugestywnością sennych wizji w kaszubskim anturażu. Przezabawne eksperymenty językowe z mówioną polszczyzną, jak i biurokratycznym bełkotem w Trenta Tre Ryszarda Schuberta…
Jak więc widać po latach — mimo atmosfery zapomnienia — jest co wymieniać i jest to w dużej mierze zasługa Henryka Berezy. Za jego najważniejszą zasługę uważam dzisiaj zdemokratyzowanie prozy lat 70. i 80. — dzięki swoim benedyktyńskim lekturom dał głos nowym, młodszym autorom i nie wahał się postawić ich w jednym rzędzie z klasykami, co tak bulwersowało tych ostatnich. Kapitalnie parodiuje ich stanowisko Marek Słyk W krupniku rozstrzygnięć, gdy jego bohater Flakonon (nie mylić z flakonem) Plux trafia do Domu Pracy Twórczej — polecam!
„Tezami Berezy” poirytowani byli też najznamienitsi uniwersyteccy literaturoznawcy z Janem Błońskim na czele — także dlatego, że najczęściej tej prozy wcześniej po prostu nie czytali, co pokazał jego pamflet opublikowany w „Literaturze” w 1987 r. — profesor w swoim ciekawym tekście krytycznym przyjrzał się „rewolucjonistom”, na świeżo, z lotu ptaka, analizując tylko wybrane wyimki ich twórczości.
AŚ: Jedną z centralnych postaci literatury tamtych lat był Henryk Bereza. Czy zetknął się pan z nim osobiście? Jak go pan zapamiętał?
CK: Z perspektywy czasu, bogatszy o nowe doświadczenia niepolonistyczne, reportersko-dziennikarskie, oceniam, że w swojej pracy magisterskiej na temat rewolucji artystycznej w prozie polskiej sporo bym zmienił. Przede wszystkim — umówił się na rozmowę z samym Henrykiem Berezą, czego wówczas nie zrobiłem, a teraz żałuję. Bazowałem tylko na utworach jego podopiecznych i esejach HB oraz na dyskusjach w prasie literackiej, zwłaszcza tej na łamach „Literatury”. Pisałbym mniej czupurnie, krytycznie i demaskatorsko, a bardziej merytorycznie, rozbudowując zakończenie większą ilością wniosków.
W latach 80. wyrobiłem sobie wizerunek Henryka Berezy jako ważnego krytyka i orędownika „rewolucji językowej” w prozie, ale po części literackiego mitomana. Dziś uważam, że za bardzo oddałem się wtedy opcji historyczno- i teoretycznoliterackiej, traktującej go z pewnym lekceważeniem, bo nie obiektywizował swoich tekstów i sądów. Ale czy musiał — jako krytyk i miłośnik literatury? Teraz pamiętam go więc inaczej i z większym szacunkiem, doceniam jego organiczną pracę na rzecz polskiej prozy, benedyktyńską cierpliwość czytelniczą, ogromną wiedzę o autorach i… rozległe znajomości w świecie literackim, dzięki którym z ciekawością można czytać po dziś dzień Oniriadę.
AŚ: Jaki jest pana stosunek do konceptów historyczno- i krytycznoliterackich Berezy? Pytam zwłaszcza o antynomię „języka martwego” i „języka żywego”, który według Berezy cechował prozę „rewolucjonistów”
CK: W odpowiedzi na to pytanie służę pracą magisterską, a zwłaszcza jej pierwszym rozdziałem Młoda proza a tezy Berezy. Tam oceniałem tę antynomię nieufnie, uważając, że opozycja „martwego” języka literackiego, pisanego i „żywego” języka mówionego nie jest niczym nowym i towarzyszy literaturze niemal od początku jej istnienia. Kontynuując te rozważania w nowym stuleciu, powiedziałbym, że w zasadzie ta krytycznoliteracka antynomia się nie sprawdziła, bo „rewolucjoniści” historycznie przepadli, a skostniały, zdaniem Henryka Berezy, język literacki pozostał podstawowym tworzywem utworów. Ale… nie do końca! Warto bowiem docenić, że krytyk, główny twórca koncepcji prozy „Twórczości” w latach 70. i 80., jako jeden z pierwszych zauważył zwiększający się dopływ języków mówionych do prozy, które to zjawisko — dodajmy — zaistniało potem w innych rodzajach sztuki, zwłaszcza w filmie, a później przedostało się do internetu. Ponadto Bereza zgrabnie połączył w swojej koncepcji „języków pierwszych” żywioł mówionej polszczyzny, obecnej w twórczości Schuberta, Siejaka, po części Łozińskiego — z tym, co nazwał „wewnętrznym językiem wyobraźni”, dzięki czemu w miarę spójnie zebrał też w swojej „stajni” onirycznych i fantastycznych autorów w rodzaju Słyka, Kirscha czy Drzeżdżona. Badacz literatury zapewne mógłby dalej się czepiać szczegółów tej koncepcji, ale zwykły czytelnik może już mniej, bo dzięki Henrykowi Berezie jest przynajmniej co pamiętać z tamtego okresu i o czym dyskutować. Dzisiaj takich sporów formalno-artystycznych bardzo brakuje.
AŚ: Co pana zdaniem spowodowało niemal zupełny — czytelniczy i krytyczny — odwrót od artystycznej prozy spod znaku Henryka Berezy i „Twórczości”?
CK: Na to pytanie z rozpędu odpowiedziałem już w punkcie pierwszym.
AŚ: Czy prozie „bereziaków” bliżej do modernizmu czy postmodernizmu? Niektórzy badacze widzą w Marku Słyku pierwszego w Polsce postmodernistę. Inni, jak choćby Włodzimierz Bolecki, bardzo niechętnie używają terminu postmodernizm, opisując literaturę XX wieku w kategoriach modernizmu.
CK: Zdecydowanie postmodernizm, aczkolwiek w odniesieniu tylko do niektórych autorów. Za najważniejszych w tej kategorii uznałbym, jak najbardziej, Marka Słyka, a także — w ślad za prof. Bogdanem Owczarkiem — Marka Sołtysika, choć z tego co pamiętam, akurat jego Henryk Bereza nie wymieniał jako czołowego przedstawiciela przewrotu.
AŚ: Jednym z bardziej dotkliwych zarzutów wobec debiutujących w latach 70. i 80. prozaików był „socparnasizm”. Pojawiły się sugestie, jakoby pisarze celowo unikali wątków nieprzychylnych władzy, a co za tym idzie kolaborowali z partią. Dzięki temu mogli publikować w obiegu oficjalnym. Czy w pana opinii takie zarzuty były słuszne?
CK: Zarzut „socparnasizmu” to dla mnie przykład typowo polskiego piekiełka i ideologicznej zapiekłości — stosowania kryteriów politycznych do wartościowania twórczości literackiej. Literatura rozwija się po 1989 roku — w takich swoich ciekawych przejawach jak twórczość Wiesława Myśliwskiego, Olgi Tokarczuk czy Szczepana Twardocha, ale też w postaci… seryjnych kryminalnych gniotów, które przytaczam jako symbol złego smaku i upadku czytelniczych gustów (podobnie dzieje się w muzyce rozrywkowej, polskiej i światowej, nad czym również bardzo ubolewam). Literatura istniała także przed 1989 rokiem, zarówno w obiegu oficjalnym, jak i w drugim obiegu. Nie widzę powodu, żeby powstałe wtedy utwory tylko z powodu tej daty granicznej przemilczać.
AŚ: Czy utrzymuje pan kontakty z „młodymi prozaikami” tamtych dekad? Czy interesowały pana ich dalsze losy?
CK: Częściowo odpowiedziałem na to pytanie. Nie utrzymuję, choć gdybym mógł przenieść się w przeszłość, byłbym bardziej aktywny w nawiązywaniu i podtrzymywaniu tych kontaktów — nie tylko podczas pisania pracy magisterskiej, ale też tekstów krytycznoliterackich. Nie miał mną wówczas kto pokierować i doradzić, jak rozwijać zainteresowania nową prozą. Nie było też gdzie i za co publikować. Redakcje, w których zacząłem pracować po studiach, padały, pracownikom nie wypłacano pensji. W realiach neoliberalnego kapitalizmu musiałem poświęcić się walce o utrzymanie, pracując w prasie kolorowej wydawanej przez zagraniczne koncerny, pod dyktando marketingowych badań czytelnictwa. Nabyłem jednak doświadczenie reporterskie i redaktorskie, które pozwala przynajmniej ocenić dzisiaj, co można było zrobić i jak pisać lepiej, mądrzej, ciekawiej, gdyby była taka możliwość. Na pewno więc większą uwagę przykładałbym do osobistych kontaktów z twórcami. Dziś uważam, że pisanie o „tezach Berezy” bez próby kontaktu z samym Berezą to trochę tak, jakby pisać reportaż na podstawie linków z internetu.
AŚ: Nad czym pracuje pan obecnie? Czy można spodziewać się nowych tekstów?
CK: W pandemii piszę i redaguję reportaże… na telefon w prasie popularnej. Do tekstów historyczno- i krytycznoliterackich raczej już nie wrócę, natomiast jeśli czas i bogowie pozwolą, chciałbym zrealizować kilka pomysłów na książki reportersko-prozatorskie.
styczeń 2021
Cezary Kubaszewski (ur. w 1964 r. w Olecku) — dziennikarz, reporter, redaktor, pracownik agencji PR. Publikował m.in. w: „Chwili dla Ciebie”, „Dbam o zdrowie”, „Naj”, „Nowej Wsi”, „Sztandarze Młodych” i „Tele Tygodniu”.
Andrzej Śnioszek (ur. w 1987 r.) — absolwent filozofii i polonistyki. Do niedawna próbował obronić doktorat dotyczący Henryka Berezy. Autor artykułów o Donacie Kirschu, pisarzu najbardziej znanym spośród zapomnianych. Wiceprezes Fundacji Józefa Świdra; na co dzień wychowawca w świetlicy środowiskowej.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved