WOJCIECH JUZYSZYN
Wykluczenie Tamagotchi
Część V: Wiedźma
1. Zakłócenie
Pewnego dnia Sieciech poślizgnął się na tamagotchi i uderzył w głowę o kant stołu. Jedna z pastylek odtoczyła się jakimś cudem z kupki w rogu salonu i to w nią wdepnął. Podejrzewali, że Kamila zasadziła tę pułapkę, gdy w nocy lunatykowała. Nawet przez sen pełna była psotności i chochliczych zamiarów. Była swego rodzaju innym odcieniem Edisona, kultywowała inny wymiar zabawy.
Lekarz koniec końców nie przybył, bo straszne wichry szalały. Uroki mieszkania w dziczy. Ale nie było strasznie. Sieciech ocknął się po około dwóch dobach i powiedział, że ta dziura w czaszce to nie teraz od uderzenia w róg blatu, tylko że taką miał od dziecka i że to nie dziura, tylko dosadne wgłębienie. I czasem pojawia się, a czasem znika.
Pierwsze co, zdjął mokry opatrunek z czoła, wyswobodził się z pledowej larwy, podszedł do kupki i odpalił tamagotchi.
— Miałem wizję, teraz, gdy morzyły mnie majaki — rzekł do zgromadzonych. — Wizję nowej społeczności tamagotchi.
Boguś wiedział, o czym mowa. Już od jakiegoś czasu snuli ten plan. Chcieli budować pełną wyrozumiałości i otwartości społeczność bez wykluczeń, walczyć z hermetycznością tej Oolongowej, budować lepszy świat i zapraszać do niego coraz więcej osób.
W tej kwestii posiedli jaźń współdzieloną. Naznaczeni piętnem wykluczenia rozumieli się bez słów.
Pozostali nie wczuwali się aż tak, Boguś i Sieciech opiekowali się e-stworkami sami. Nawet Natalia zdawała się nabrać dystansu do tamagotchi i jak zawsze schowana z telefonem pośród donic, ani razu nie zerknęła.
„Suka udaje, myślał Sieciech. Udaje, że jej to nie interesuje. Po prostu aż tak się boi ponownego wykluczenia, że woli trwać w pieczarach smutku”.
Czasem Sieciech i Boguś stawali przed jej dżunglą i klikali w pastylkach. Uważnie lustrowali twarz Natalii. Niby wzrok jej skupiał się z rzemieślniczą wręcz pasją na tajemniczych treściach w smartfonie, jednak… Co to… Czy w jej oczach pojawiało się skrzenie, drobne perlenie się i błoga wilgoć, kiedy stawali jeszcze bliżej?
Zebrali się wreszcie, żeby podjąć temat. Zanurzyli się w dżungli z donic. Burząc prywatność Natalii, czuli na sobie wzrok jaguarów, słyszeli dzikie skrzeki wrogiej zwierzyny.
— Natalio, chcemy zaprosić cię do zabawy — rzekł Boguś. — Nie musisz się niczego bać, my nie wykluczymy ciebie ani nikogo innego.
Natalia opuściła książkę, przestawiła się na nią niedawno z telefonu.
— Hm… No dobrze, poklikam trochę z wami.
Uśmiechnęła się pikantnie. „A potem może ty i ja poklikamy w samotności — siebie nawzajem”.
Zasiedli przy stole nad rozłożonymi puzzlami Noc Walpurgii, prawie ukończonymi. Pochylali się nad e-pastylkami, zwarci w małej grupce, czasem parskali śmiechem, bo ktoś rzucił żartem. Zarazili innych, klimat chwili przemknął przez pomieszczenie jak cyfrowa nawałnica. Chcieli plemienności, wspólnej rozrywki poprzez pseudo-alienację tamagotchi.
Nadciągała burza. Pierwsze nieśmiałe trzaski rozłupywały niebo.
Każdy porzucił swoją czynność, grono kierkowiczów zostawiło dopiero co zaczętą partię. Zagotowali herbaty w olbrzymim dzbanku, plemię potrzebowało zapasów, aby przeżyć te święte chwile. Zabawa z tamagotchi stała się rytem, czymś co może przerwać tylko boski głos z zaświatów.
Czas przestał istnieć, a jednak postępował w obcej im przestrzeni. Dzień przybrał szaty pochmurnego wieczora.
Milczenie naznaczone grzmotami i pikaniem tamagotchi u tych, którzy postanowili nie wyciszać swego pupila. Słowa padały z rzadka, tylko gdy wzbudzane drżącą świętością. Wyczuwali jej przepływ, jej wahania, byli naczyniami, z których wypływało swoiste flow plemienności, gdy nie ma zakłóceń, tylko naturalny bieg rzeczy.
Zapatrzeni w ekrany. Ich życie ograniczało się do pikselowych światków zatrzaśniętych w małych pastylkach. Pić, jeść, spać, jak tamagotchi tylko pić, jeść, spać.
Błysk, grzmot. Przez okna zaglądały czarne kłębowiska chmur, wiszące pod potrzaskanym niebem.
Plemienność trwała, zakłócenia jednak… Nastały.
Januszowi odskoczyła głowa, przestraszył się. Przestał klikać.
— Hej — odezwał się, drżący głos zburzył świętą plemienność. — Wam też się zawiesiło? Działają wam przyciski?
Przed chwilą zgasło mu urządzenie, a zaraz po tym na całym ekranie wyświetliła się uśmiechnięta pikselowa morda ze złowrogo ustawionymi brwiami. Parsknął śmiechem, choć go zaniepokoiła.
— No mi też, klikam i nic. Mam też jakąś paszczę na ekranie… — miauknęła sennie Jessika. Ziewnęła, przeciągnęła się.
— O, mi teraz też padło.
— Mi teraz też.
Odcinało ich po kolei.
— Ja jeszcze gram… — Bartek jako jedyny trwał.
Padło światło, pogrążając ich w ciemnicy. Zaczęli świecić telefonami.
— To przez burzę?
— Też już mi siadło. — Chłopiec odłożył pastylkę.
— Mamy klimat — zauważyła Jessika.
— Pograjmy w kierki przy świecach! — zaproponowała Kamila z werwą.
— Może tamagotchi wyczuło burzę? — myślał na głos Janusz.
— Tak, Januszu, wyczuło — zadrwiła Natalia znużonym głosem.
— Mało możliwe, chociaż… — Sieciech wpatrywał się w mordę na swoim ekraniku. — Nie takie rzeczy się już przecież działy.
— Pójdę sprawdzić bezpieczniki.
Mistrz lekko się podniósł.
— Ale one są… w piwnicy! — Janusz ponownie zadrżał z przestrachu.
— Patrzcie — sapnęła Jess. — Jak w magicznej krainie.
Odłożona w rogu kupka tamagotchi zaczęła emitować świetlisty pył. Wyswobadzał się z jej środka, okrążał ją, piął się lekko w górę. Po chwili zmienił kierunek i odfruwał na bok, gdzie gęstniał i gęstniał, aż przybrał postać plazmatycznej dwunożnej świni.
Wszędobylski świst, świst zatkanego świńskiego nosa.
— Oolong…? — Mistrz usiadł z wrażenia.
Sieciech i Natalia zbledli chyba najbardziej.
Świnia z gołą kością w miejscu nosa, pozbawiona uszu, wpatrywała się w nich oczodołami, z których wyrżnięto oczy. Postać z plazmy świeciła coraz mocniej, zbierając pył z kupki tamagotchi. Oolong wsadził kciuki za szelki i strzelił nimi lekko, spodnie groźnie załopotały. Łeb oparł się bez życia na obojczyku.
Tamagotchi zgasły, plazma-Oolong podniósł głowę z mlaskiem i zaszedł między nich krokiem mrocznej świni, świszcząc kościstym nosem. Oprócz świstu zewsząd dobiegał bulgot, bulgot kociołka, w którym mieszał tamtego dnia Sieciech.
Różowe wargi rozwarły się, z trudem rozklejając jedna od drugiej:
— Ty byłaś mi najwierniejsza, Nataleczko. Tak długo razem bawiliśmy się tamagotchi. — Świnia pachniała liśćmi herbaty.
Rozwiała się stopniowo w świecący pył, wlatując do środka Natalii przez usta. Opętana dziewczyna zwlokła się z kanapy, świecąc oczami, i przebiegła nisko po podłodze jak pająk. Zniknęła w ciemności.
Świecili wokół latarkami z telefonów, żeby znaleźć Natalię.
— Widzicie ją?
— Gdzie ona?
— Znikła skubana…
— Mam ją, tutaj.
Sieciech wyszedł nieco z grupki i sięgnął światłem w oddalony róg pomieszczenia. Stała z trupim uśmiechem, bateria zlewała się z ust po brodzie.
— Czas odmienić oblicze świata, zbudować społeczność z rzetelnych jednostek, resztę zaś przestawić na stand-by — przemawiała świńskim głosem Oolonga. — Wy nie zasługujecie na mój chlew tamagotchi, a skoro tak, pora dla was na wykluczenie tamagotchi.
Natalia wyciągnęła ramię z pastylką tamagotchi. Oczy zaszły bielmem, zaczęły śnieżyć jak telewizor. Tamagotchi wypuściło mrowie kabli zakończonych drutami, jak wijące się chude macki. Wystrzeliły do przodu, prostując się i chlapiąc kwasem. Druty powbijały się w korpus Janusza, pozostałe kable okręciły mu się wokół kończyn. Przewrócił się, gdy pociągnęły. Wlokły go po podłodze.
— Pomocy!
Rozsypywał się na cyfrowy pył wypełniony zerojedynkowym kodem, zasysany do wnętrza tamagotchi telepiącego się jak jajo kuraka z ADHD. Przez ciało Natalii przepływały prądy, cała się iskrzyła. Bateria wypływała z mordy i z oczu, kiedy wiedźma chichotała pod noskiem.
Bach!
Boguś staranował ją barkiem, zakradając się od boku. Przetoczyła się, parę kabli puściło, ale urządzenie dalej pochłaniało Janusza. Wiedźma warknęła i wystrzeliła z ręki skłębione fale plazma-energii. Grzmotnęły w Bogusia, odrzuciło go, jebnął w okno, przez które co wieczór się gapił, i wypadł przez nie.
Mistrz zaatakował z drugiej strony Kłapiącym Dziobem Żurawia. Skumulował energię chi, machnął prostymi ramionami, zamykając „dziób”. Z obu stron jednocześnie trzasnął pięściami w głowę Natalii. Potężne natarcie chi oszołomiło wiedźmę, wypadło jej tamagotchi, kable puściły Janusza i wróciły do urządzenia. Wypluło pył, który przywrócił Januszowi zassane partie ciała.
Natalia padła oszołomiona, rzygała plwocinami mroku, kłębami chaotycznej energii. Podniosła jednak ramię, z tamagotchi wystrzelił prężny kabel, wbił się Mistrzowi od dołu pod żebra w okolice serca i natychmiast się wycofał.
Natalia zeszła na cztery łapy i przemknęła pajęczo szybko obok przyjaciół, znikając w gąszczu swej dżungli donicowej. Kwiatki w doniczkach nigdy nie były mroczniejsze niż teraz.
— Niezła chryja… — podsumowała Jess. — Opiszę to w pamiętniku.
2. Prawda o Mistrzu
Boguś zdążył się otrząsnąć, wrócił przez okno, które wybił, i przyjął pozycję bojową, ale trafił na pozamiatane. Zebrali się przy rannym Mistrzu, Sieciech i Janusz stanęli do nich plecami na czatach — świecili latarkami w okolice dżungli donicowej, obserwując, czy wiedźma nie wyściubi znów noska.
— Mistrzu, żyje Mistrz jakoś? — spytała Kamila. — Świetny atak, może przemówi mojej siostrze do rozsądku.
— Wiem, ćwiczę go od najmłodszych lat — rzekł słabowicie.
Jessika próbowała dodzwonić się po pomoc, ale na odludziu i przez burzę nie łapała zasięgu.
— Gdzie Mistrz ma apteczkę? — spytał Boguś.
— W kuchni, w pudełku po ciastkach, w szafce tam gdzie ciastka.
— Przynieś też ciastka dla pokrzepienia — rzucił Sieciech przez plecy i wrócił do stróżowania.
Mistrza opanował bezwład, Wiedźma Tamagotchi wstrzyknęła truciznę, coraz ciężej mu się oddychało. Zabandażowali ranę i oparli go o ścianę, lecz śmierć czaiła się w oczach.
— Nie pociągnę długo i chcę wam coś powiedzieć. Jessiko, Kamilo, Sieciechu, byliście wybornymi uczniami, dawno takich nie szkoliłem. Skoro i tak czeka mnie śmierć, nie ma sensu dłużej tego taić. Nie jestem waszym krewnym, i choć moje treningi pod Alpami miały miejsce, to cioteczną prababkę u ich podnóży zmyśliłem. Nie łączą nas więzy krwi. Ściągnąłem was tu w nieczystych zamiarach.
Zaszkliły im się oczy, pociągnęli nosami. A więc jednak Mistrz zwiódł ich metodą „na dziadka”, oszukał ich. Zrobiło im się niewymownie smutno. Sieciech również usiadł przy Mistrzu, a czaty przejął Boguś.
— Bogusiu, Januszu, czy mogę im zdradzić nasz pokątny sekret?
Janusz wzruszył ramionami.
— Myślę, że tak. Mistrz był tutaj mózgiem.
Boguś wydał milczącą zgodę mrocznego poety.
Mistrz zaczął opowiadać:
— Niedługo po tym, jak sam zrezygnowałem z walk, wykupiłem klub i zacząłem urządzać tam krwawe widowiska dla głodnych wrażeń VIP-ów. Tworzyłem posłuszne mi golemy, kształtując ich w ludzkich wojowników. Wypuszczałem na arenę i kazałem walczyć na śmierć i życie z zastosowaniem wszystkich możliwych chwytów. Mój klub prosperował, znalazło się wielu spektatorów i dorobiłem się majątku. Golemy tworzyłem dalej w zakupionej posiadłości. Ostatnio dorabiałem partię Premium, ulepszonych cyber-ludzi, to wtedy, gdy dobiegały was stamtąd hałasy. To wysokoenergetyczny proces, nie da się go przeprowadzić w ciszy, choć pomieszczenia fabryki ulokowałem pod ziemią.
Słuchali z napięciem, chrupiąc zbożowymi ciastkami, które znalazły się w pojemniku razem z apteczką.
— Jednak, żeby ożywiać golemy, potrzebowałem energii witalnej. Spraszałem tu wybranych ludzi pod pozorem więzów krwi, niektórych kusiłem wizją mojej rychłej śmierci i spadku. Was nawet nie musiałem, pochłonął was tutejszy wieczny okruch życia.
— Założę się, że tego w Balenciadze trzeba było kusić pieniądzem. — Sieciech odniósł się do teczki „EKSPLOATACJA”.
— Ach, myszkowaliście, ych… — Mistrz zaśmiał i skrzywił z bólu. Po zmartwiałym ciele rozchodziły się dziwne doznania i drętwienie. — Widzieliście akta. Prowadziłem tam teczki ludzi, którzy potencjalnie nadawaliby się jako źródło energii, takich, którzy posiadali w sobie odpowiedni stempel witalny, wystarczająco otwarte kanały energetyczne.
Ich stempel oznaczony był w aktach jako „ZDATNY”. Tym bardziej zaczęło ich ciekawić, zapomnieli o ciastkach.
— Ci, których udało mi się tu zatrzymać, przejmował Janusz i zapraszał do gry w kierki. Poprzez tę grę czerpałem moc z mych ofiar, pozyskiwałem siły witalne, którymi wypełniałem moje golemy. Głównie grałyście wy, Kamilo i Jessiko, lecz moc czerpałem z całej czwórki, ponieważ jesteście energetycznie złączeni latami znajomości. Te karty są przeklęte, odprawiłem na nich rytuał, którego nauczył mnie mój mistrz u podnóża Alp. Pierwotnie miał służyć kradzieży mocy rywala w walce, ale zmodyfikowałem go do swoich celów. Są również nasycone oddechem syreny, aby kusić do gry.
Mistrz westchnął.
— Ostatecznie, kierki mogły was zabić. Nigdy nie znałem umiaru w drenażu kierkowym, często przeholowywałem i moje ofiary umierały, niełatwo jest wyczuć ten moment graniczny. Poza tym fabryka wojowników potrzebowała stałych dostaw, inaczej mógłbym stracić całą partię, gdybym przerwał przekazywanie sił przed zakończeniem procesu. Was też naraziłem na śmierć. Ciężko znaleźć kogoś, kto ma tak otwarte kanały, jesteście wyjątkowi spośród wyjątkowych.
Kiwali głowami, rzetelnie zasłuchani, strwożeni śmiercionośnym sekretem.
To dlatego czuli to narastające zmęczenie, byli naczyniami, z których czerpano. A karciane sny Sieciecha, o Mistrzu-smoku i pozostałe, nie były bezsensownymi obrazami. Jako asystent obcował z Bartkiem, silnym wróżbitą, dostroił się do niego, nabył skrawek zdolności i śnił sny połączone z rzeczywistością, z niecnymi planami Mistrza.
— Czy zeszyt Mistrza miał z tym jakiś związek? — dopytała Kamila. — Spisywałeś w nim nasze przewiny?
— Tak. Przelewałem na papier myśli, musiałem wyzbywać się zakłóceń umysłu, aby nie ingerowały w proces produkcji wojowników. Oczyszczałem aurę witalną, aby zachować neutralny stosunek do naczyń, z których czerpałem. A kulki z majtek, które rozsiewał Sieciech, straszliwie mnie rozstrajały… — To były jego ostatnie słowa.
Słabł w oczach, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale odpłynął i przestał oddychać. Ten niegdyś wielki wojownik i hulaka opuścił świat.
Janusz i Boguś skłonili głowy. Bartek pocierał mokry nos. Jessika, Kamila i Sieciech, dowiadując się, że Mistrz narażał ich życie, doznali mieszanych odczuć, ale jedno wiedzieli na pewno:
— Trzeba powstrzymać Oolonga! — Kamila plasnęła pięścią w dłoń. — Nie wierzę, aby społeczność, którą planuje wdrożyć, była czymś zdrowym dla świata. Januszu, Bogusiu, rozumiem, że się piszecie?
— Tak, trzeba pomścić Mistrza!
— Tak, pomścijmy go.
— Mamy współpracować z tymi złoczyńcami, którzy wysysali z nas życie? — fuknęła Jessika.
— Musimy ratować świat. Później nasze drogi się rozejdą, teraz nie czas na swary, a raczej czas na uni-mind, jedno-myśl, łączoną jaźń, choć to scenariusz idealny — perswadowała ożywiona Kamila.
— Niech będzie…
Sieciech podpytał jeszcze Janusza i Bogusia:
— Tak z ciekawości, jaki był wasz wkład w biznes Mistrza? Mieliście z tego profity?
— Dostawałem nieco grosza — odparł Janusz. — Mistrz był na mnie cięty i skąpił mi. Zresztą sami widzieliście, byłem na „okresie próbnym”. To tyczyło się również mojej karcianej fuszki. Boguś dostawał krocie.
— Bez przesady, płacił ci godziwie. Nie tylko za czas, ale i za milczenie, i jako rekompensata. Pośrednio doprowadzałeś tu do śmierci wielu kierkowiczów.
— Czy wiecie, w jaki sposób Mistrz pozyskiwał siły witalne? Miał jakieś maszyny, odprawiał rytuały? — Wyobraźnia Kamili ostrzyła ząbki.
— Niestety nie wiemy za wiele. Korzystał z rytuałów, ale nie zdradzał nam szczegółów. To były jego autorskie modyfikacje dawno zapomnianych rytów, bez niego biznes już nie ma prawa bytu.
— A ty, Bogusiu, jak ty się do niego dokładałeś?
— Odnajdywałem dla Mistrza ludzi z potencjalnie zdatnymi stemplami. Dzięki licznym medytacjom zacząłem wyczuwać skryte aspekty energetyczne. Nim tu zawitaliście, śledziłem was, byliście pod uważną obserwacją. Bardzo się wahałem, ponieważ macie rozchwiane domeny witalne. Zawsze chciałem mieć pewność, bo gdybym się pomylił, nieodpowiedni stempel mógł narobić rabanu w fabryce, jak na przykład bunt golemów. Teczka, którą widzieliście w gabinecie to projekt, który zajął mi rok. Mistrz dość często musiał zmieniać naczynie witalne, wy trzymaliście się wyjątkowo długo. Kibicowałem wam, miałem nadzieję, że Mistrz nie przedobrzy. Gdybyście się wyczerpali, ruszyłbym sprawdzać kolejnych wybrańców.
— Wybrańców? Raczej ofiary — fuknęła Jess.
— Ależ z was chytrusy — westchnęła Kama. — Chytrusy i łotry.
— Tak, jesteśmy chytrusy. — Boguś całkowicie oddał się mrokowi swego wewnętrznego poety. — Tak jak mówiłem, gdy po raz pierwszy się widzieliśmy, jesteśmy jak tamten ogień w kominku. Nikczemnie wypalamy swe żerowisko do cna. Wypaliliśmy tu mrowie żyć.
Nagle dotarło do nich, że zagadali się i świńska wiedźma mogła wyjść spośród donic, przyszykować na nich napaść i to ich życia wypalić do cna.
Bartek z tych wszystkich emocji zasnął. Jessika wzięła go na ręce, żeby nie zostawiać malca samego, ale okazał się za ciężki, więc przejął go Janusz. Zakradli się do dżungli donicowej, światła dalej nie było, ciemność pokonywali latarkami.
— Widzicie ją?
— Stąd nie, ale nawaliła tu tyle donic, że jest masa zakamarków. Rozdzielmy się lekko i pobuszujmy.
— Hej, ja chcę mieć asystę — poprosił Janusz. — Trzymam Bartka, jak mi Natalia nagle skądś wyskoczy, to nie będę jak się miał bronić.
Sunęli pośród donic jak dzikie plemię, kłujące liście smagały ich ramiona. W nozdrza uderzał coraz intensywniejszy zapach roślin, dziwne egzotyczne mieszanki, których spoza dżungli nie wyczuwali. Jakieś zwierzę skrzeczało jak zarzynane. Pojawiło się światło w prześwitach koron wysokich drzew, mijali liany i małe potoczki. Kojące tukany neutralizowały wrzaski egzotycznych bestii.
Nie spostrzegli, kiedy znaleźli się w prawdziwej dżungli. Plamki i pasy przyjemnego miękkiego światła plasowały się na gęstych skupiskach wilgotnych roślin. Zebrali się przy grubym drzewie obrośniętym lianami.
— Ale schiza… Może ona te kwiatki szprycowała mocnymi drugami i przeszło na nas? — trwożył się Janusz.
— Nie, to raczej magia, świńska czarna magia. Oolong udoskonalił zdolności medium Natalii, ewoluowała w stadium wiedźmy.
— Musimy uważać, może nam zrobić wtryśnięcie tamagotchi.
— „Wykluczenie”.
— Jeden pies.
— Zaraz, wy w ogóle chcecie dalej jej szukać? Jest na swoim terenie, może nas przetrzebić jak kukły.
Mimo wszystko zdecydowali się zagłębić w dżunglę i dopiąć planu ratowania świata. Chwilę błądzili, aż zauważyli w mniej zarośniętym miejscu, że po glebie biegną werżnięte w nią kable.
— Kabel Ariadny — zadeklamował coraz markotniejszy Boguś. — Prowadzący jednak nie do wyjścia, a do zguby naszej.
Przedzierali się przez chaszcze, podążając za kablami. Parność dokuczała, a im dłużej szli, tym robiło się ciszej i światło powoli zmieniało barwę na ciemnofioletową. Tylko Kamila dobrze znosiła temperaturę dzięki swojej gadziej dostosowawczości.
3. Dwulicowy piec
Po nieco ponad półgodzinie dotarli do niewielkiej tropikalnej polany, na której stała drewniana chata, rozsiewając z okien złowrogi purpurowy blask. Z podnóża ścian wyłaziło wszędzie setki kabli, ciągnąc się po ziemi w nieskończoność. Przez czarne buczące węże przemykały świetlne impulsy, czasem opuszczały chatę, czasem pełzły do jej środka. Wokół chaty gęstniała niewidzialna, lecz wyczuwalna cyfrowa zawiesina. Przemieniała się w cyfrową nawałnicę, kiedy stawała się zbyt gęsta i musiała rozpierzchnąć się na wszystkie strony.
Przyglądali się z kryjówki na skraju skupiska drzew, co jakiś czując, jak nawałnica przenika przez ciało. W jednym z okien ujrzeli Natalię, nastawiała wody na herbatę. Siadła po tym z książką przy stole.
— W co ona pogrywa? Już nie jest nami zainteresowana?
— Ma chyba już nieco dalej sięgające plany, patrzcie na te kable. Coś wysyła i coś odbiera.
— Zakradnijmy się bliżej, stąd mało co widać.
Położyli Bartka pod drzewem.
Zaczęli się czołgać w buszu przy ziemi, zajdą w ukryciu możliwe daleko, a ostatni odcinek wykarczowany wokół chaty przebiegną zorganizowanym sprintem. Janusz pamiętał, jak niedawno jeszcze w kierkach narracyjnych bawił się w Rambo, teraz miał swoje Rambo pełną gębą.
Boguś czołgał się przy Sieciechu.
— Mam nadzieję, że nie żywisz do mnie urazy, Sieciechu. Chcę tylko, żebyś wiedział, że naprawdę wam kibicowałem i często przypominałem Mistrzowi, by uważał z drenażem kierkowym. Nie miałem wiele do gadania, ale starałem się go nakłonić, by skończył na tej jednej partii i odłączył was od drenażu.
— Wierzę ci, Bogusiu. Jesteś dobrym kolegą, choć, muszę przyznać, nieco szemranym.
— To nasze koleżkowanie, wiesz, myślę, że nie do końca dobre rzeczy z niego wyniknęły.
— Jak to? — Sieciech wypluł liść paproci, który przypadkiem odgryzł.
Pracowali dzielnie łokciami i kolanami. To było klimatyczne, tak czołgać się pośród nieprzeniknionych chaszczy, doświadczać chwilowego drętwienia po cyfrowej nawałnicy i wymieniać między sobą frazy ściszonym głosem, by nie przyciągnąć uwagi Wiedźmy Tamagotchi. Nawet wijące się kable zanurzone częściowo w ziemi i niewygoda, gdy się na nie trafiało, dodawały przygodowości. Pełzli na wyciągnięcie ręki, ale czasem Boguś zupełnie znikał Sieciechowi za roślinami.
— To my to sprowadziliśmy, Sieciechu, koniec świata, który tylko posługuje się Oolongiem. Ciąży na nas fatum, odkąd w tamten burzowy dzień poddaliśmy się instynktom i wszczęliśmy bójkę w chacie. Zemstę na Bartku, Jessice, Kamili i Oolongu za wykluczenia, których na nas się dopuścili. Teraz los kara z kolei nas za ten czyn, kara cały świat, karma wraca. Sprowadziliśmy apokalipsę. Nie… Oszukuję cię, to nie nasza wina. — Boguś na parę chwil zniknął za ścianą z paprotek. Dokończył, jak tylko się wynurzył: — To przez tamto dawne wykluczenie nas przez Oolonga, gdy jeszcze żył, wykluczenie tamagotchi, ono przejęło nad nami władzę i zmusiło do przemocy na bliźnich. Ciąży na nas fatum.
— Nie powiedziałbym, ych… — Wjechał łokciem na kanciasty kamień.— Fatum to mocne słowo, z pogranicza nieistnienia.
— A czym innym jest życie, Sieciechu, jak nie pograniczem nieistnienia?
Przez tropiki przemknęła fala gorącego wiatru, poruszała paprociami. Wtórowały słowom Bogusia, wzbudzone przez przyzwane fatum.
— Zobaczysz, to jest tylko w twojej głowie. Damy radę unieszkodliwić wiedźmę.
Na godzinie dziewiątej Sieciecha, po lewej, ucichło. Boguś się obraził albo skupił na misji. Na trzeciej, po prawej, czołgały się jego krewniaczki i rozregulowany psychicznie Janusz. Doświadczył niedawno wtryskiwania tamagotchi i mierzył się z tymczasowym uszczerbkiem poczytalności, ale skutecznie zwalczał to swoją filozofią życia „wyjebongo”.
— Pamiętacie tę gołą babę na układance? — sapał. — Pudzle do nas przemówiły, znały przyszłość.
— Nie, nie i jeszcze raz nie, Januszu — odpierała Kamila. — To tylko zbieg okoliczności. Baba była bonusem 18+, niczym więcej.
— A wy co uważacie? Czym była goła baba? — rzucił głośniej do oddalonych Bogusia i Sieciecha.
— Daj im spokój z tą babą, brr… — Jessika zadrżała, gdy przeszła przez nich kolejna cyfrowa nawałnica. — I mówmy cicho, jeśli chcemy wziąć Natkę z zaskoczenia.
— Oolonga — poprawiła Kamila.
— Może i Oolonga. — Jess wzdrygnęła się, gdy paproć dźgnęła ją w oko. — Mi się jednak wydaję, że Oolong wybrał ją nie tylko z powodu jej atutów medium, ale też widział w niej największy potencjał indywidualistycznej dyktatorki.
— Nie mogę zaprzeczyć, droga kuzynko, kąsek jak znalazł dla takiej butnej świni.
Jessice trafiła się najwygodniejsza trasa, biegła pomiędzy dwoma prostymi kablami, więc Jess pokonywała mniej nierówności niż pozostali.
— Mi tam już od początku Oolong śmierdział.
— Mi też.
— Cóż — włączył się Janusz. — Znam go od lat, ale tylko dlatego, że był współlokatorem Mistrza, mieliśmy neutralne stosunki i nigdy bym nie przypuszczał, że aż tak się rozświni.
Dotarli blisko skraju „krzakowego” buszu, pod rozległy obszar wykarczowany, po którym panoszyły się nieprzysłonięte kable. Przez paprocie przed nimi przezierała już mroczna chata rozsiewająca purpurową aurę.
Zawczasu więc skręcili i nadal w gąszczu przeszli przy obwodzie wykarczowanego koła. Zatrzymali się naprzeciwko drzwi chaty. Ze ściany z tej strony wychodziło jedno okno, przez które wiedźma nie mogła ich zobaczyć, zajęta książką i herbatką w innym pomieszczeniu.
Pobiegli sprintem pod drzwi i zbili się tam w kupę.
— I co teraz, jaki plan?
— Najpierw powiedzcie nam, jakich technik uczył was Mistrz. — Boguś zwrócił się do trójki krewnych. — Szliście już może w stricte bojowe skomasowane ataki czy może dezorientujące specjale. Przyda nam się każda technika, dobrze rozplanujemy natarcie i…
Drzwi do chaty otworzyły się, stała w nich Natalia najmilsza, jak milsza już być nie mogła.
— Witajcie, co tak w progu? Zapraszam, jestem skora do rozmów. Dyplomacji nigdy za wiele, mocium państwa, przemoc niech idzie już do lamusa.
Przestraszyli się, ale wiedźma, gdyby chciała, mogła zaatakować z zaskoczenia. Zgodzili się dyplomację. Sieciech wahał się najdłużej i wszedł jako ostatni, wydawało mu się, że kącik ust Natalii chytrze zwinął się ku górze. Podobną minę robiła, gdy warzyli herbato-zupkę z Oolonga.
Drzwi same się za nimi zatrzasnęły.
Przechodząc przez podłużny przedsionek, odgarniali zawieszone pod sufitem zioła i jaja zwisające na pępowinach. Jaja tamagotchi — pół-organiczne, pół-elektroniczne — cichutko brzęczały, mruczały i pulsowały spokojnym światłem stand-by.
Zaszli do saloniku z ciemnawego drewna. Przez okna wpadały promienie słońca, naświetlając unoszący się kurz. W kącie stał stary piec, obok nieco dalej niedomknięta szafa z potworami. Z kranu kapały powolne krople, stukając w dno zlewu. Obce rośliny o krwisto-czarnych liściach stroiły wnętrze.
Usiedli przy drewnianym stole z nieobrobionego drewna pełnym talerzy z piernikami, przez okna wpadał przyjemny trel tropikalnych ptaków. Natalia odkręciła zlew, napełniła stary imbryk wodą i wstawiła go na palnik.
— Natalio, chcemy wiedzieć, jakie masz dokładnie zamiary wobec nas i świata — rzekła Kamila do siostry.
— Po co ten pośpiech. Skosztujcie pierników, one… Mmm, rozpieszczą wasze zmysły. — Przytuliła złączone dłonie do policzka i zamknęła anielskie oczy.
Piernikowe ludziki miały miłą aparycję, życie skryte w rozpostartych kończynach. Spoczywały w kopcach zaklętych szczęściem, którego zapach wydobywał się z piernikowej masy i które lśniło w lukrowych zdobieniach.
Sięgnęli po nie, po pierwszym kęsie nastąpił kolejny i kolejny.
— Mmm, Natalio, nie omyliłaś się. — Kamila oblizała palec z cmokiem. — Koją psyche. Nie chcę sięgać po trywialne słowa, aby nie skalać ich kunsztu.
— Śmiało, siostro, śmiało, przyjaciele… Zajadajcie — szeptała z pochylonym łbem. — Niech wam się uszy trzęsą.
Imbryczek zaświstał, a im uszy wciąż się trzęsły. Polała herbatki.
Za oknem niepogoda wyparła pogodę, chmury przysłoniły gorejące oko, strażnik jasności oślepł. Trele ptaków zastąpiły buczenie i skrzeki tropikalnych bestii. Do chaty wpełzła ciemność, zakradł się chłód rosnący w siłę. Pierniki pośród mroku mieniły się szczęściem, z kopców ubywało, aby łakomczuch mógł się sycić.
Talerze zostały wyczyszczone, ale cała chata zbudowana była ze szczęścia. Z piernika był każdy jej mebel, każda ściana i skrawek. Rozpoczęli konsumpcję stołu, a Natalia rozpaliła w piecu, podżegając ogień miechową dmuchawą.
— Nie żałujecie sobie herbatki — rzuciła, odkładając dmuchawę i nie zamykając drzwiczek pieca.
Sieciech zszedł na klęczki, obrócił się i zaczął zjadać siedzisko swego krzesła. Inni wciąż siedzieli na swoich i niespiesznie ogryzali blat. Strącili jeden z kubków, herbata rozlała się i zaczęła wsiąkać w podłogę z piernika.
Natalia z zauroczeniem patrzyła na ich twarze oblepione okruchami. Znów złączyła dłonie i przytknęła je do rozanielonego policzka.
— Och, moi mili, nie ma nic ukochańszego nad głodne istotki.
Nie słyszeli jej, wędrowali jaźnią po całej chacie, zegar stojący, zlew, szafki, półki z książkami, doniczki na kwiatki, wszędzie czekała ich piernikowa fantazja.
Sieciech oddalił się nieco, obniżył się do siadu człowieka z Cro-Magnon i jadł oderwaną nogę krzesła jak udziec, póki nie rozproszyły go szkliste dźwięki spod stołu. Okruchy odpadały z wyjadanych części blatu, odbijały się od ziemi z brzękiem i zwalniały, mieniąc się jak szlachetny pył. Lśniące okruchy zastygały w powietrzu, zbierało się ich coraz więcej, aż stworzyły ziarniste przestrzenne zwierciadło, w którym odbijali się wszyscy naokoło. Tylko Sieciech na odbiciu nie zajmował się jedzeniem, przylepiał się rękoma od drugiej strony do ziarnistej powierzchni i patrzył na realnego siebie z trwogą. Pozostali w zwierciadle wyjadali za nim stół zlepiony z ludzkiego mięsa, z pozszywanych części ciała.
Sieciech w odbiciu wskazał w bok, ten realny podążył wzrokiem. Plama po herbacie wycisnęła się z piernikowej podłogi, przemieniając w bezbarwną żelatynę. Boguś zsunął się na podłogę i objął za brzuch. Ziarniste zwierciadło zaczęło się rozsypywać, Boguś kwilił z bólu, żelatyna pełzła, minęła nogę Natalii i brnęła dalej w kierunku pieca.
— Dziateczki am-am, dziateczki będą pulchne — szeptała Natalia.
W ciche, błogie wieczory to zmysłowe doznanie, tłuszcz przyjaciół skapujący w komorze pieca, w dwójnasób wzniecający żar, paleniska i serca. Natalia trzymała dłonie blisko piersi, wsłuchując się w skryty w niej stukot.
Żelatyna wpełzła na żeliwny piec i wsiąkła w niego. Spowodowała krótkie spięcie, wokół pieca powstały cyfrowe zakłócenia, macierze danych z zerojedynkowym kodem przemigiwały w paru barwach, a wtedy piec na krótko stawał się wielkim tamagotchi.
Przez przyłączone kable przemykały do niego mroczne impulsy. Na ekranie pojawiali się ludzie z pikseli, bili od środka w wyświetlacz i bezgłośnie wołali, potem znikali zastępowani przez kolejnych. Wiedźma Tamagotchi przetrzebiała społeczność, zasysała niegodnych ludzi z odległych miast.
Sieciech miał wizje, mózg mu drętwiał w rozmiękczonej rzeczywistości. W wizjach ludzie uciekali przed wielkimi kablami-potworami w centrum obcego mu miasta. Czarne macki wynurzały się z zakamarków, wbijały drutami w panikujących i zasysały ich, rozbijając na pył wypełniony zerojedynkowym kodem.
— Nagrzało się, Siecieszku — chrapliwy szept prześlizgnął się po wszędobylskim pierniku. — Czy dzieci chcą, czy nie, czas do pieca.
Wiedźma podeszła do wybrakowanego stołu, złapała i pociągnęła Janusza za nogę, zaparł się, nie chcąc przerywać szamy, ale w końcu ściągnęła go i przewlokła za nogę pod piec. Brzuch nieprzytomnego Janusza rozpychała piernikowa toksyna.
Władowała go do pieca, z trudem przepychając przez drzwiczki. Potem przywlokła i wepchnęła kolejnych. Ostatniego przyciągnęła Bogusia, który ucichł. Leżał jak ludzki owad, z podciągniętymi kończynami do ciała.
W migającym cyfrowo piecu Sieciech raz to widział małe pyliste postacie snujące się w płomieniach lub przyciskające czarne dłonie do drzwiczek, a raz pikselowe wersje kamratów zamknięte w tamagotchi.
Sieciech wziął czajnik z herbatą i cisnął nim w piec, płyn spowodował zwarcie, piernikowa iluzja prysła, chata przyjęła zwykłą formę. Ultra-tamagotchi wypluło towarzyszy, strzelając prądem.
Otrząsnęli się, wróciła im trzeźwość.
— Na nią!
Rzucili się na Natalię, ta jednak machnęła ramionami i ze wszystkich szafek kuchennych wystrzeliło niekończące się mrowie żab. Żabia zamieć zmiotła ich z nóg i wywaliła przez okna.
Przed chatą czekały już na nich sługusy Natalii, ślepe posłuszne golemy. Bezkształtne humanoidy zlepione z gliny wszczęły walkę wręcz. Uderzane, głucho odpowiadały, jednak ciosy nie wywoływały na nich wrażenia.
— Zróbmy katapultę! — rzucił Sieciech. Potrzebowali większej siły przebicia, by naruszyć błotnisty pancerz golemów.
Kamila zrobiła siodełko z rąk, Sieciech wspiął się na nie stopą i kuzynka wystrzeliła go do potężnego lotu śrubowego. Chciał przypuścić szturm wyciągniętymi łokciami, lecz nie miał szans, jak trafić. Kamila źle wymierzyła i wrzuciła go na dach. Nie zdążyli dopracować tego z Mistrzem.
Wirujący śrubowo Sieciech jebnął brzuchem i brodą o dachówki, ześlizgnął się ze spadzi i zawisł na skraju dachu. Majtał nogami i walczył o utrzymanie, a w dole gorała ludzko-błotnista bitka. Spadł na Janusza, legli plackiem, golemy zebrały się i zaczęły ich butować.
Dali za wygraną, uciekli z podkulonymi ogonami, kiedy golemy trochę się zmęczyły i odpuściły butowanie. Odprowadzały ich jednolite maski błotniaków. Nie zapomnieli zabrać śpiącego Bartka spod drzewa i po długiej przeprawie udało im się wyjść z dżungli i wrócić do plażowej chaty Mistrza przez magiczny portal, wir, czy inny chuj, zagnieżdżony w gęstym skupisku donic.
Ślepe, głupie, głuche golemy sklepały ich do cna.
Od teraz, gdy tylko patrzyli na donicową dżunglę Natalii, dostawali psychosomatycznych skurczów, wiedząc, jaka skrzywiona chujnia się tam skrywa.
4. Wrzask wiedźmy
Sieciech podzielił się swoją wizją, której doznał w przybytku wiedźmy. Oolong rozsiał po świecie swoje macki, kable-potwory i selekcjonował ludzkość. W jakiś sposób musiał sprawdzać, kto jest godny dołączenia do jego hermetycznej, restrykcyjnej społeczności tamagotchi.
— A z tego co widziałem, raczej mało kto — dokończył myśl Sieciech.
Wrócili z Bartkiem do wróżenia z kierków, wróżba „żeby zabić”, którą napoczęli, na pewno pomoże im pokonać Wiedźmę Tamagotchi.
To był ciężki czas obfity w nieprzespane noce. Nocami wyłaziły zmory: z donicowej dżungli wydobywały się skrzeki dżunglowych bestii, bulgot ślepych golemów, głuche dźwięki ich pustych ciał, gdy te przeprawiały się przez knieje i szczeliny, aby odnaleźć drogę do realnego świata, do swych ofiar, żeby je zaciukać.
Nie mogli spać, schładzali gardło wodą z kranu, ale czasem nie, bo gdy wychodzili z posłań, od razu zawracali, gdyż na środku salonu Natalia pochylona nad kociołkiem warzyła mikstury z wynaturzonych istot, tworzyła golemy, nucąc piosneczki czarnego lasu.
W końcu przyzwyczaili się do trupich projekcji, spijali swe bezsenne herbaty, słuchali echa wiedźmowego głosu i muzycznego pudła z drewna, które sobie uruchamiała i, rozkoszując się ciarkami w mroku, siedzieli pośród oskórowanych zwierząt coraz liczniej zwisających z haków w suficie.
Kiedy nastawał dzień, projekcje zawsze mijały, jednak pierś dalej przygniatał niewidzialny ciężar. Boguś widywał „znaki przykrej obecności”. Patrzył na mokre, rozwinięte liście herbaty w pustej przezroczystej szklance, bez ładu przylepione do ścianek niczym poszarpane nasączone miksturami tkanki. Widział w nich zapowiedź ich marnego losu na niełasce dwunożnej świni skrzyżowanej z niepoczytalnym dziewczęciem.
— Źle na to patrzysz, Bogusiu, masz po prostu depresyjny filtr — pocieszał-nie-pocieszał Sieciech. — Zobaczysz, już niedługo wywróżmy z Bartkiem, jak ją pokonać.
Sam jednak łapał się na tym, że na widok rozmemłanych fusów, krwi w rozbijanym jajku, dziwnych zaciekach na oknach czy świście w dachu, których wcześniej nie było, serce wypadało z rytmu. „Znaki przykrej obecności” tylko się nasilały.
Jednak przy zwiększonym wysiłku (Bartek wrócił na śmiertelne dawki „węgli”) wreszcie udało im się odczytać wróżbę: „Żeby zabić, wywróż ponownie los. Potrzebujesz do tego herbacianych fusów, pukla kasztanowych włosów wiedźmy, pozostałości po przyjacielu i natchnionego naczynia do fusów”.
Musieli zdobyć jeszcze tylko pukiel, Bartek wyjaśnił, że reszta jest pod ręką.
— Poślemy ciebie, Bogusiu, przecież Natalia ma na ciebie chrapkę, a ewidentnie w wiedźmie zachowana jest frakcja umysłu mojej siostry. To dlatego najpierw chciała zamknąć w tamagotchi ciebie, Januszu, i jako pierwszego pociągnęła do pieca, bo cię nie lubi. A Boguś będzie mógł wykraść jej pukiel pod pozorem randki!
— Będę waszym koniem trojańskim — rzekł mrocznie. — Jednak spalą mnie za murami miasta na wiór.
— Depresyjny filtr… — przypomniał Sieciech.
— Przy okazji odkupisz swoje winy za to, że strzelaliście w nas kostkami scrabbli.
— A Sieciech? Jak go ukarzecie?
— Pomyślimy, na razie wykorzystamy ciebie, bo Natalia na ciebie leci. Poza tym Sieciech częściowo odkupił winy, pomagając Bartkowi przy kierkach. Był oddanym asystentem.
— A może dziabnę ją nożem w trakcie stosunku?
— Nie ryzykujmy, nie znamy zasięgu jej mocy. Może mieć pancerz magiczny, albo Oolong część jaźni umieścił gdzieś indziej i będzie mógł się odrodzić. Wiecie, jak Voldemort.
Argumentacja przytłoczyła ich swą trafnością.
Odprawili Bogusia żywym słowem, Jessika klepnęła go w tyłek na zachętę. Chwilę później wszedł między donice, a gdy zaszedł dość daleko i mrugnęli, już go nie było. Zniknął w dżungli.
Przeszedł tę samą drogę, idąc wzdłuż kabli w glebie. Bez strachu wkroczył na tropikalną polankę. Powiedzieli, że ma tam na miejscu roznegliżować tors, by zachęcić Natalię, a białą koszulkę wetknąć na patyk. Stanął przed chatą, zrobił to i machał białą flagą.
Przyjęła go grzecznie w progu, minęli zawieszone gęsto jaja-tamagotchi i zioła i zaszli w bok do sypialni. Spoiła go różowymi miksturami z flakonów w kształcie serca, ułożyli się na sercowym łożu usłanym aksamitną purpurą. W pomieszczeniu obok buczało ciągle ultra-tamagotchi, zasysając masowo ludzi.
Najpierw oddali się miłości kulturalnej, a potem drapieżnej. Poorała mu tipsami cały tors, a gdy się spełnili, legła na nim jak na podusze i lizała rany miłosnego wojownika. Bogusia piekło i marszczył się, jednak cały akt podobał mu się, włącznie z nieustannym brzęczeniem cyfrowej zawiesiny wokół chaty i świstu cyfrowych nawałnic, które wystrzeliwały, gdy zawiesina nadto gęstniała.
Przysnęła na jego torsie i wtedy nożykiem harcerskim uciął pukiel jej włosów i schował do mini-flakonu. Wysunął się spod niej cichcem, ubrał spodnie i koszulkę i już miał czmychnąć, gdy wiedźma wlepiła w niego ślepia.
— Dokąd to? Myślałam, że zostaniesz na dłużej. — Oblizała usta.
— Zapomniałem przynieść ci prezent — skłamał sprytnie.
— To miłe, jednak akt dzisiejszy nie dobiegł końca.
Boguś rozebrał się, ale Natalia powstrzymała go przed wejściem do łoża. Zmusiła go do homoseksualnej miłości ze ślepym golemem. Spijała świecące w półmroku drinki spoza świata i raz po raz dochodziła, napawając się zmysłowym spektaklem.
Buczenie ultra-tamagotchi motywowało Bogusia, musiał ratować świat, zatrzymać zasysanie nieszczęśników.
Wiedźma padła na pościel z wypalonym mózgiem i rozpostartymi kończynami, wtedy golem wyłączył się i wolny Boguś w tę pędy zawrócił do chaty plażowej. Znacznie się już oddalił, ale nawet tutaj dobiegł go wściekły ryk wiedźmy. Odkryć musiała brak pukla i domyśliła się, że Bogusław został nasłany przez wrogi obóz.
Znalazł się z powrotem w chacie plażowej, pokazał flakon i nagrodzili go gromkimi pochwałami, Jessika znów klepnęła w pupę. Nie opowiedział, co się tam działo i nikt też nie pytał. Bez zbędnych przestojów Bartek przystąpił do wróżenia.
Z pukla i patyka zrobił pędzel, farby pozyskał z pierdzących szkiełek z rośliny porastającej grób szympansa. Rozgniótł je na stole w salonie, tam gdzie leżały niemal ułożone puzzle Noc Walpurgii. Szkło przemieniało się w lepką breję. Bartek trwał w transie, odkąd dotknął włosów wiedźmy. W oczach migały mu czasem wartości, symbole i figury z kart.
A więc roślina nie wyrosła, ponieważ szympans chciał ich rozśmieszyć. Los chciał, aby przysłużył się przy ratowaniu świata.
— Zrodzenie i śmierć szympansa były odpowiedzią wszechświata na nienawistną egzystencję Oolonga — zadeklamował Boguś, kiedy Bartek objęty transem przyniósł z kuchni herbatę i odcedził fusy.
Boguś przyjął sitko i wrzucił fusy do ust. Odchylił głowę, oczy wykręciły mu się do tyłu, stojące ciało wpadło w konwulsje, przez chwilę troczył pianę. A więc tak Bartosz miał w zwyczaju kiedyś wróżyć. „Och… Kiedyś może zobaczycie”, rzekł Mistrz na początku ich pobytu, gdy Natalia spytała, jak to robi. Rzeczywiście zobaczyli, ale woleliby odzobaczyć.
Za oknami świat krwawił. Na sklepieniu wisiały chmury zbroczone krwią umierającego boga, kuli słonecznej przebitej strzałą horyzontu. Czerwone światło mocno wypełniało salon. Parzyli z napięciem, jak Boguś podryguje, będąc naczyniem losu. Do nozdrzy wkradał się subtelny zapach metalu, osadzając się na gardle, wyczuwalny jako smak. Krew płynęła w przestrzeni, zmieszana z zapachem baterii, którym zawsze pachniał oddech szympansa po posiłku.
„Żeby zabić, wywróż ponownie los. Potrzebujesz do tego herbacianych fusów, pukla kasztanowych włosów wiedźmy, pozostałości po przyjacielu i natchnionego naczynia do fusów”.
Mając wszystko, Bartek stanął nad puzzlami z pędzlem w dłoni, obserwował fusy w gardle miotającego się Bogusia i wyczytywał z nich przyszłość, tak jak już kiedyś to robił. Boguś był jego natchnionym naczyniem na fusy, pełnym mrocznej poetyckości, a farby ze szkiełek pozostałością po przyjacielu. Kasztanowe włosie pędzla zamoczył w jednej z farbek na blacie.
Na puzzlach widniała już pierwotnie chata wiedźmy, Bartek domalował tylko parę kształtów w jednym z okien.
— Tyle zachodu o takie coś — miauknął Janusz.
— Bartek, czy ten w oknie to Janusz? Bardzo podobny.
Bartek otrząsnął się z transu, migające kartami oczy zgasły. Boguś też wrócił do siebie, raptownie wypluł fusy na podłogę i ocierał usta.
— Nie wiem, nie widziałem, kto to, malowałem wizję.
— Mogę być i ja, co mnie to… — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, co się stanie, jak się podłączę, ale jestem gotów na wszystko. Skoro Przyszłość woła, nie śmiem jej odmówić. Poza tym chętnie dopiekę Natalii za odrzucenia romansowe, wręcz wnoszę, abym to ja był tym wybrańcem.
Klepnęli go w ramię po tej dziarskiej „wyjebongo” przemowie.
— Problem jest taki, że nie damy rady wejść do chaty, nie pokonamy jej golemów. A Boguś jest spalony, jeśli naprawdę odkryła, że zabrał pukiel, to na nic kolejny fortel.
— Jej wrzask był jednoznaczny. — Boguś dyszał. — Naznaczony bólem złamanej kochanicy — wycieńczony fusami mówił jeszcze posępniej. — Wszystko, co naokoło przeszywał, stawało się ostre i kanciaste jak jej żądza zemsty. Zabijał mijane przeze mnie ptactwo tropikalne.
— Rozumiemy, masz pewność.
Janusz wpadł na pomysł, jak mogą odwrócić uwagę strażników.
5. Pieczara w posiadłości
Udali się do posiadłości Mistrza i zeszli do piwnic. Zatrzymali się w korytarzu z kamienia przed metalowymi drzwiami.
— Dalej musicie iść sami, mogą tam łazić świetliste stwory, duchy zabitych, was nie zaatakują. Ja brałem udział w niecnym planie Mistrza, Bogusław tak samo. Wyczują to w naszych aurach.
Uchylił im lekko drzwi, przepuszczając do gnuśnego pomieszczenia pełnego pajęczyn. W rozległej pieczarze brakowało podłogi, rozciągała się tam pulchna gleba, w której Mistrz grzebał ciała wyeksploatowanych ofiar.
— Na górze nas nie atakowały, bo Mistrz rozwieszał amulety ochronne. I tak się pałętały, ale amulety przygaszały ich aktywność. Kiedy Mistrz schodził tu sam, zakładał silny amulet, ale nie wiemy, gdzie go trzyma.
— Aha, czyli gdy duchy kontrolowały posążek lwa, nie chciały nam wyrządzić krzywdy?
— Nie, nie chciały. Powiedziałem, że są niebezpieczne, żebyście trzymali się od nich z daleka i aby nie próbowały was ostrzec, że jesteście poddawani drenażowi kierkowemu.
— W sumie…— rzekła Kamila. — Gdyby wszystko inaczej się potoczyło, możliwe, że sami spoczęlibyśmy w tej piwnicy.
Trójka krewnych zaśmiała się. Lubili czarny humor, a po raz pierwszy doznali tak personalnego. To była bomba.
Przypomnieli sobie, jak lew teleportował ich do gabinetu z aktami, a przy następnym spotkaniu w jadalni formował z dymu karty do gry, mroczny zeszyt i postać Mistrza, próbował przekazać, że są zagrożeni, ale Janusz przerwał mu koszem z jagodami.
Ostrzeżenie i wskazówki nie zadziałały, albo to komunikacja z zaświatami zawiodła, albo ich lekkoduchostwo. Obstawili to drugie i znów się zaśmiali.
— Cóż, można rzec, że Bartek ma setki swoich lew znaczących, my mieliśmy jednego lwa znaczącego.
Zaśmiali się po raz trzeci, nim dzień przybrał barwę nocy.
— Dobra, odreagowaliście sobie, pełne zrozumienie, ale teraz dawajcie po dzban, to tamten w rogu. — Janusz przywołał do porządku, bo krewni już zaczęli zapominać, że mają ratować świat przed świńsko-dziewczęcą wiedźmą.
Weszli na wąski chodniczek, żeby nie deptać złowieszczej gleby, czuli się jak w katakumbach. Po pomieszczeniu wałęsało się bez celu parę duchów. Cisnąc się na chodniczku, zmuszeni byli po drodze odgarniać pajęczyny. Obniżyli się, by przejść pod skośną belką, skręcili przy ścianie, dotarli do dzbana, wzięli go i zmierzyli z powrotem.
Znikąd drogę zastąpił im posąg lwa i warknął groźnie. Zmierzyli się na spojrzenia.
— Mamy czyste serca — rzekli.
Lew zaryczał, majtnął głową, postąpił krok naprzód.
— Mamy czyste serca.
Ryknął ciszej, zrobił parę kroków w bok, nie przejmując się nimi, stanął do nich grzbietem, jakby gdzieś indziej coś wypatrzył, i rozwiał się.
Wynieśli dzban z piwnicznego grobowca. Był to „Zjadacz Dusz”, dzban z Krzykiem Martwych. Mistrz postawił go tam, aby zapieczętowywał żale zmarłych i jeszcze bardziej osłabiał spirytystyczny wpływ na posiadłość.
— Ten lew był jak cerber — zaintonował Boguś. — Okiełznały go jednak wasze nieskazitelne serca.
Wzruszyli się, otarli nosy i zawrócili do chaty plażowej.
Gdy tam dotarli, rozpierzchli się po domu, żeby odnaleźć szamański pałąk potrzebny do podważenia pieczęci dzbana. Janusz pamiętał, że Mistrz gdzieś go tu schował.
Sieciech najpierw zbadał piwnicę, znalazł niedawno kruczy nóż w tajemnej skrzyneczce, czuł tam nagromadzenie sekretności. Intuicja go zawiodła, zmitrężył kilkanaście minut na bezcelową krzątaninę, słuchając raportów z góry, kto gdzie nie odnalazł pałąka.
Wrócił na górę.
— Byliście w kuchni?
— Jeszcze nie.
Sieciech zaszedł tam i natknął się na golema próbującego wyjadać kiełbasę z lodówki. Nie miał ust, wpychał mięsną przekąskę w błoto twarzy. Widać przebrnął samotnie przez dżunglę i wyszedł tu spomiędzy donic.
Strażnik wiedźmy zamierzył się na blondyna, Sieciech wybiegł do salonu.
— Drużyno, mamy intruza!
Bitka w salonie trochę trwała, ale w piątkę udało im się pokonać samotnego golema. Rozdupczyli go na stertę błota ostatnim ciosem — Miotnięciem Pancernika, obuchowo-dystansową techniką. Jessika zwinęła się w ciasną kulkę, tworząc pancernika, osiadła na połączonych ramionach Janusza i Sieciecha, z procy strzelił Bartosz.
Kamila został wykluczona z walki, ponieważ opuściła gardę i rywal posłał ją na ścianę. Przez wykluczenie golemowe odnalazła jednak pałąk do podważania pieczęci. Znów obiła się o ścianę w miejscu, gdzie poprzednio wisiała Mona Lisa. Gdy doszła do siebie, przyjrzała się zgliszczom obrazu, które wciąż tam leżały. W pękniętej ramie odnalazła ledwo widoczną skrytkę, w której Mistrz chował pałąk.
— Ależ mamy kooperację! — Janusz machnął pięścią.
Już w trakcie walki zauważyli, że Boguś gdzieś wsiąknął.
— Nie ma czasu go szukać, jeśli wyjdzie więcej golemów, to kiła mogiła. Idziemy.
— Pójdę obmyć pałąk, jest zakurzony. — Sieciech przejął pałąk od Kamili. Dostał fiksacji, że brudna pałka może nie zadziałać i plan legnie w gruzach. — Idźcie już, dogonię was w dżungli.
Rozdzielili się.
Sieciech nawilżył ręcznik papierowy pod kranem w kuchni i zaczął ostrożnie ocierać szamański gadżet. Poczuł na skórze dojmujące zimno. Zjeżone włoski w końcu opadły, udał się na koniec pomieszczenia.
Zza uchylonych drzwi składziku wypływał jak zawsze ziąb. Sieciech podszedł bliżej, przez szparę w drzwiach ujrzał bose stopy Bogusia wiszące luźno nad ziemią. Mężczyzna zwisał z sufitu w ciemnicy ciasnego pomieszczenia gospodarczego, ponura sylwetka stężała, nie poruszała się.
Bogusław mówił, że to wszystko dzieje się przez ciążące na nich fatum. Na pewno nie wierzył, że dadzą radę powstrzymać świat przed mrokiem i upadłym nowym porządkiem. Sieciech najmocniej jednak wokół wiszącej postaci wyczuwał piętno wykluczenia tamagotchi.
6. Furia Bestii
Chata wiedźmy wypluwała tym razem mgielne tumany purpurowej energii wysoko aż w niebo, cały świat dżungli zatonął w świńskim mroku. Oolong rozsierdził się, kable wiodące do jego kryjówki dymiły, syczały i iskrzyły, pracowały jak najęte, impuls przepływał za impulsem. Wokół strażowały błotniste golemy.
Kamila ruszyła do biegu, dzierżąc Zjadacza Dusz, Janusz tuż za nią z szamańskim pałąkiem do podważenia pieczęci dzbana. Gdy się zbliżyli, otoczyły ich golemy, śmiały się, a ich śmiech polegał na memłaniu całym sobą własnego ciała.
— Kiedy to otworzę, uciekajcie najdalej, jak się da. Nie mam pojęcia, co się stanie.
Janusz wsunął pałąk do uszka odstającego od pieczęci przedstawiającej tajemniczych wojowników i orientalne symbole. Pałąk osadził się w magicznym mechanizmie.
Z dzbana wytrysnęła fontanna dymnej plazmo-cieczy aż do chmur, odrzut miotnął nimi daleko na boki, znacznie poza kordon golemów. Plazmo-dusza osiadła niżej i rozpłynęła miękko na boki, nisko przy ziemi. Z mglistej sadzawki wynurzały się białe jak mleko krzyczące zjawy, odłupując wielkimi paszczami i długimi pazurami pancerze golemów. Atakowały szybko i chowały się w sadzawce plazma-jedności.
Uwolnili Krzyk Zmarłych. Golemy bez skutku próbowały odpierać dziabnięcia nienawistnych duchów, traciły z gruchotem twarde cielska. Zastygnięty przez lata żal zabitych ludzi kosztował swobody.
— Szybko! Do chaty! — zawołała Kamila.
Kto dał radę, dobiegł pod drzwi Oolongowej pieczary, inni dochodzili do siebie, z dala od chaosu plazma-sadzawki.
— Janusz, wbijaj! To twoje pięć minut! Tak jak było na pudzlach! — Sieciech klepnął go w ramię.
Janusz wbił do chaty z barku. Natalia siedziała w głębi, spływała z krzesła z nagimi nogami i odchyloną głową. Martwe, nieobecne oczy patrzyły gdzieś w pustkę za nią. Pisemka porno z nagimi mężczyznami leżały przed nią na blacie.
Oddała się świętowaniu, wspomagając zabawę parnymi urokami Erosa. Przegrzmociła mózg i zmartwiała, a zagłada leciała na autopilocie, ultra-tamagotchi, zagnieżdżone w kąciku, zasysało masowo mieszkańców planety, tworząc im cyfrowe więzienie, w którym kontrolę stanowić będzie sam meastro Oolong, Mistrz Tamagotchi.
Janusz odetchnął, zeszła z niego część napięcia. Bartosz, Sieciech, Kamila i Jessika wparowali za nim jako obstawa, ale nie musieli nawet mierzyć się z przepaloną kuzynką rozwaloną na krześle.
Wyciągnęli ramiona i zaczęli przeszukiwać podwieszone u sufitu jaja tamagotchi.
— Mam!
To Janusz ją znalazł — no tak… Był wybrańcem, to jasne, nawet postać namalowana przez Bartka na układance była do niego podobna — znalazł jajowatą pastylkę z symbolem złotej świni ze skrzydłami, awatara Oolonga, symbolem takim, jaki Bartek domalował na pudzlach w oknie wiedźmy.
Przez moment się zawahał.
— Janusz, odwagi! — dopingowała go paczka krewniaków.
„Muszę pomóc tym ludziom, może za ten dobry uczynek wezmą mnie wreszcie do Szao Lin! Chuj wie, co się stanie… raz kozie wio! Byle ubić sucz, która ścięła mi włosy!”.
Pępowina trzymanego jaja wychodziła z pulsującej mięsnej mazio-gąbki na suficie. Nie odrywając jej, przysunął pastylkę do czubka głowy. Jajo wtopiło mu się na głowę, aż do uszu.
Głucho strzeliło w głowie mężczyzny, nogi się ugięły, opadł, kolana zawisły nad podłogą, palce w butach wojownika wpierały się za nimi chwiejnie, ramiona wisiały przed nim martwo. Przed upadkiem utrzymywał go tylko czepiec z jaja i sprężysta pępowina.
Wszędzie za oknami huknęło i rozbłysło, przemożnie brzęknęło. Bestia przepaliła niebo i dżunglę. Zgasło i pociemniało. Znaleźli się znów w chacie Mistrza, na plaży zatopionej w nocy. Chata Oolonga była odbiciem, teraz zwierciadło pękło. Jaja-tamagotchi i zioła wciąż tu zwisały, przeniosły się z Odbicia, ale tamta gąbczasta maź na suficie skruszyła się, skostniała i sczerniała, bardzo powoli sypiąc pyłem w powietrze, tak samo niemal całe pępowiny. Tylko jaja jeszcze ledwo dychały. Pyrkały, świergotały i powoli dogasał ich przedśmiertny blask.
Janusz nie ruszał się, martwica w oczach, przepalone warzywo. Nie mieli pojęcia, z czym przed chwilą musiała zmierzyć się jego jaźń i jak długo to dla niego trwało.
— Janusz…? — zapytali trwożnie.
Gardłowy bulgot.
Natalia leżała na podłodze przy krześle, telepała się i buzowała pianą w pysku. Ultra-tamagotchi zgruchotane walało się w częściach przy ścianie. Mieli nadzieję, że wypluło ludzi, których zassało, choć równie dobrze mogli zostać „wyczyszczeni”.
— Zatrzymaliśmy to… — sapnęła Jessika.
Natalia dogorywała, przepowiednia Bartka spełniła się. Intencja Janusza po podłączeniu do Jądra Tamagotchi obaliła świńską bezwzględną moc Oolonga.
— Moja siostra… — Kamila przytknęła dłoń do serca. — Czy to musi być jej kres…?
Bestia ryknęła — niebo spękało w błyskawicach. A potem z zewnątrz dobiegł ich skowyt zagłady.
Wybiegli przed chatę.
Mały chłopiec i trójka krewnych obserwowali, jak z mrocznej otchłani nieba zlatywała do nich Bestia. Potworna małpa-olbrzym rozmytego gatunku, skulona niemal do pozycji płodowej. Zstępowała z nieba miarowo, acz bezlitośnie, obleczona osnówką organicznej energii. Zza zatrzaśniętych powiek wydobywał się piorunowo-czarny ogień zemsty.
— Edison… — sapnął Sieciech. — Hawking…
— Przecież… To nie on! Nie wygląda jak on! — trwożył się Bartek.
— Zatem co to jest? — pytała Jessika, walcząc z coraz silniejszymi powiewami.
— Ja wiem, co to jest…
Sieciech wyszedł na czoło, parę kroków po piachu mroźnym jak pył z trupa. Młodzieżowa koszulka, smagana wichrami kresu, łopotała jak kaftan proroka.
— Nigdy nie byłem czegoś tak pewien, jak teraz. To przybywa zemsta. Za to, że zabiliśmy szympansa. Tak musiało być, oto zjawia się pomsta z nieba. — Pochylił głowę. — To szklista małpa z drzwi.
Drzwi z małpą były drzwiami prekognicji. Drzwi ze smutną małpą przewidziały, że nadejdzie dzień zemsty.
Sieciech kucnął, nabrał trochę bladego piachu w dłoń. Pozwolił drobinom sypać się przez palce.
— Chociaż… Może to nie ona. Nie ona sama w swej czystej postaci. Czymkolwiek jest, przybywa, by wyrównać rachunki. — Wszystkie drobinki piachu wysypały się z dłoni młodzieńca, zacisnął ją w pięść. — Rozgnieść na proch nikczemników, którzy nastali na życie niewinnej małpy.
— Ja jej nie zabiłam! — Jessika przekrzykiwała huragan. — Czuję furię małpy, a to wam należy się kara!
Sieciech spojrzał mokrymi oczami na bezkresny świat huraganowego morza.
— Nie wiem — wyrzekł.
Kaftan proroka rozszalał się na dobre.
Między czubami kotłujących się fal ujrzeli kanciasty kształt, zbliżał się do nich bardzo szybko, pokonując wichurę. Niedługo później rozpoznali w nim statek powietrzny. Dofrunął do brzegu i opuścił rampę. Wstąpiła na nią ze środka Kasia.
— Bartek! — Wybiegła na plażę. — Biegnij, szybko!
— Mama! — ucieszył się Bartek.
Wielki małpo-potwór rósł, niewiadomo, jak był daleko i jaki rozmiar osiągnie. Kontynuował swój bezwzględny dryf.
Rzucili się we czwórkę do opuszczonej rampy. „»Kosmodrom«, »kosmodrom« Katarzyny! Nasze wybawienie…”, myślał Sieciech, a zaraz po tym splunął sobie w pędzącą brodę. Nie kosmodrom — statek. Nie przezwie go już nigdy „kosmodromem”, już nigdy nawet tak w snach o nim nie pomyśli.
Katarzyna wróciła z konferencji naukowej w samą porę, na styk. W takich chwilach ożywała wiara Sieciecha w przeznaczenie.
Biegli po grząskim piachu, czuli napierającą osnówkę małpiej bestii, karambol wisiał na włosku. Kasia pospieszała ich rękami. Małpa-olbrzym obracała się lekko w pozycji płodowej, wiązka plazmy na moment połączyła pierś potwora z szklistą małpą na drzwiach, a potem zgasła.
Sieciech miał dziś na sobie te trefne majtki. Gnali z Bartkiem daleko na przedzie, a Sieciech siał za sobą kulki. Odrywały się od majtek i wypadały przez nogawki.
Kasia, Bartek i Sieciech wbiegli na rampę. Kamila i Jessika ślizgały się na kulkach z majtek. Wstawały, brnęły kawałek, ślizgały się na kolejnych. Dystans, który musiały jeszcze pokonać, był znaczący i malał zbyt wolno.
Wielka małpa zaczęła wbijać się w ziemię. Staranowała cielskiem posiadłość i chatę Mistrza, rozgniatając spory kawałek plaży oraz Kamilę i Jessikę. Statek Kasi odleciał w ostatnim momencie, muskany osnówką bestii i futrem jej kolosalnego ramienia.
— Co za sajgon! — Kasia ledwo panowała nad sterami, powietrze nasiąknęło złowrogimi wibracjami.
Naokoło powstawały pola furii, między którymi przemieszczały się masywy bezwzględnej energii. Statek obrywał, telepał się, ale sukcesywnie parł z daleka od rozpierduchy.
Sieciech i Bartek patrzeli przez tylnie okno, jak małpa po zmiażdżeniu budynków i wyżłobieniu wielkiego krateru, porwała się do powolnego lotu wzwyż. Wracała, skąd przybyła, ciągnąc za sobą ciała zmarłych. Kamili, Jessiki i wyciągniętych ze zgliszczy Mistrza, Janusza i Natalii. Uwolniła duchy z katakumb posiadłości, podążały za nią, skupiając się w wiry.
Sieciech, patrząc na sunące ciała krewnych i znajomych, którzy okazali się łotrzykami, przypomniał sobie, jak na początku pobytu doszukiwał się w Mistrzu i Bogusiu smutnej małpy z drzwi. Teraz już wiedział: „Wszyscy jesteśmy smutnymi małpami z drzwi”. Przytknął dłoń do szyby. „Uciśnieni przez niecne tajemnice, mroki wykluczeń oraz każde inne wszelakie mroki, o jakich można tylko z trwogą pomyśleć”.
W statku objawił się duch Mistrza, kierując słowa do pasażerów:
— Cieszę się, że zabiliście Oolonga. Był moją cząstką, która pragnęła dominować. Wydzieliłem ją z siebie dawno temu, gdy już nie musiałem staczać krwawych walk pod dyktando VIP-ów. Nie udało mi się jej zapieczętować, więc została moim współlokatorem.
Przesiąknął przez kadłub i podążył razem z innymi duszami za małpą.
Sieciech doznał mindfucku. Dlaczego tylko on i Bartek wyszli cało z zemsty, skoro najbardziej przyczynili się do śmierci szympansa Edisona (nie licząc Natalii). Może nie była to do końca zemsta, tylko naturalna siła sklecona w małpę-meteor, która chciała uwolnić skłębione w posiadłości duchy ofiar, zrównoważyć nie tylko mord na Edisonie, ale całą zbrodniczą działalność Mistrza. Siła, której Sieciech i Bartosz ledwo umknęli dzięki Katarzynie.
20 lat później
Sieciech w okularach przeciwsłonecznych wyszedł przed chatę na leżak, nakierował panel opalający, żeby skupiać słoneczne promienie i łapać brąz na klacie. Skóra przyjemnie piekła. Zrobił usta w dzióbek i wcelował ustami w wysoką słomkę z zakrętasami, jął sączyć owocowo-migdałowy koktajl ze szklanki wbitej w piach plaży.
Przed nim, z boku, pięciu młodzików wykonywało przejścia z pompki do podskoku, tonąc w pocie wyciskanym spiekotą południa.
— Okej! Dość mordęgi! — rzucił Sieciech. — Przejdźcie do sparingów!
Zaczęli się prać po mordach.
— Bartek, kiedy skończycie, potrenujcie mięśnie zgrzewkami mleka.
Asystent trenera skinął głową.
— Po co mamy ćwiczyć mlekiem? — zbuntowali się młodzi.
— Zróbcie to. Zróbcie chociaż parę powtórzeń, żeby uczcić pamięć wielkiego wojownika, którego kiedyś znałem.
Sieciech zadomowił się na wyspie z dala od wyspy Mistrza. Starał się nie wracać pamięcią do wydarzeń sprzed dwóch dekad, które odcisnęły na duchu czarne piętno. Nazywał tamte zajścia plugawymi wakacjami. Nie miał pewności, ale odnosił wrażenie, że jego stempel, czymkolwiek był, przestał być zdatny. Czerń piętna zapchała niektóre z kanałów energetycznych.
Początkowo kontynuował spuściznę Mistrza i trenował sztuki walki na własną rękę w samotni plażowego gniazda. Drobne sukcesy na zawodach przysporzyły mu później garstkę uczniów.
W świątynnym zakątku swej chaty postawił zdjęcia siostry i kuzynek w ramkach i palił pod nimi wieczne świeczki. Przy zdjęciu Jessiki postawił maskotkę, przy Kamili książkę przygodową, a przy Natalii USB ze zbereźnym opowiadaniem, które specjalnie napisał, i palił przy niej dodatkowo kadzidełko — wiedział, że tak by chciały. Robił sobie tam wspominki.
Znajdował to zawsze ironicznym, że pokonali Oolonga dzięki małpie, która wykluła się z jego własnego tamagotchi, i z pomocą Natalii, którą świniak później opętał. Małpa pomogła wróżyć Bartkowi — farbami z rośliny, i uprzednio wzmacniając zdolności — a Natalia pomogła przy warzeniu w kociołku, podczas którego Bartek wchłonął zdolności małpy.
Przed tym wszystkim, żeby zamknąć rozdział, Sieciech udał się raz do ruin plażowej chaty i posiadłości, aby posnuć się tam i pokontemplować. Odnalazł ciało Bogusia, małpa nie dała rady pociągnąć go za sobą, ponieważ utrzymał go stryczek. W kieszeni wojownika Sieciech odnalazł kasetę magnetofonową. Pochował mężczyznę obok kurhanu szympansa.
Potem Sieciech odtwarzał co noc kasetę, pijąc whisky i patrząc przez okno chatynki na nieświadome niczego morze. Morze jednak wszystko widziało i w toni tej, jak w ciemnym hipokampie, wszystko spoczywać będzie już po kres dni, każde najdrobniejsze zajście plugawych wakacji. Po pijaku wychodził na plażę i podziwiał, jak w głębi morza przepływają ruchome obrazy, w wiecznej pętli wyświetlając co noc kolejne z tamtych chwil.
Na kasecie nagrany był posępny przytłumiony poszatkowany trzaskami i szumem głos Bogusia. Mówił o swym marzeniu, w którym zasiada na dachu chaty plażowej i razem z Bartkiem jedzą ciastka, nakładając na nie śmietankę prosto z nieba, krem z odległych obłoków. Nie oddając ani okruchu nadlatującym mewom.
Mówił długo potem o rozterkach duszy i filozofii życia, krusząc prozaiczność w poetyczne drobiny. Sieciech nigdy nie dosłuchał kasety do końca, zawsze przerywał w którymś momencie, padając na panele chaty z dojmującym szlochem. Rozlana whisky wsiąkała w dywan.
Sieciech, tu teraz, podniósł się na leżaku, odłożył panele do opalania. Wstał i zaczął się rozgrzewać.
— Dobra, bierzcie już zgrzewkę mleka. Trochę sobie z wami pobiegam. Kto wie, może niedługo eksplorować będziemy razem świat nielegalnych walk podziemnych. A może majtnie nas zupełni gdzie indziej.
Spojrzał na daleki horyzont. Mewy statycznie unosiły się na prądach powietrznych.
Po raz pierwszy od dawna poczuł w swej duszy tlący się skrawek szczęścia.
A w dłoni coś jak łom. Którym podważyć by mógł stalowe wieko Wykluczenia Tamagotchi.
Wojciech Juzyszyn (ur. w 1992 r. w Szczecinie) — prozaik. Ukończył Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny na kierunku elektrotechnika. Opowiadania publikował w „Twórczości”. Mieszka w Szczecinie.
aktualności o e-eleWatorze aktualny numer archiwum spotkania media autorzy e-eleWatora bibliografia
wydawca kontakt polityka prywatności copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved