Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

ankieta ANDRZEJA ŚNIOSZKA — odpowiada GRZEGORZ WRÓBLEWSKI

Szukając nowego głosu

Andrzej Śnioszek: W latach 70. i 80. był Pan aktywnym uczestnikiem życia literackiego. Jak po latach interpretuje Pan skalę zamieszania wokół „prozy nowych nazwisk”? Większość debiutujących wówczas autorów to dziś nazwiska całkiem zapomniane.

Grzegorz Wróblewski: Moje aktywności literackie rozpoczęły się na przełomie lat 70. i 80. W 1985 roku wyjechałem na stałe z Polski. Utrzymywałem jednak z krajem kontakty, publikowałem wtedy w pismach podziemnych, takich jak „Obecność”, „Wezwanie” etc. Debiutancką książkę, zbiór wierszy Ciamkowatość życia, wydałem w tzw. fioletowej serii „bruLionu” w 1992. Czyli w moim przypadku aktywności te rozpoczęły się na większą skalę dopiero w latach 90.

W czasie, o który Pan pyta, ukazywała się z pewnością doskonała proza. Byli to niekoniecznie związani z Berezą – Słyk czy Drzeżdżon. W pamięci pozostaną mi na przykład Jan Strękowski (potem zajął się dziennikarstwem), autor takich książek jak Nauka jazdy i Wizytacja. Albo Andrzej Pastuszek (wyemigrował do USA) i jego Dobranoc oraz Łowca gołębi.

Zamieszanie było oczywiście słuszne. Pojawiła się kompletnie nowa proza. Bardziej uniwersalna, zarazem „bajkowa”, nie do końca określona/programowa, w wielu przypadkach wyzwolona od zagadnień tylko i wyłącznie ojczyźnianych, rozliczeniowych. A nawet jeśli był w niej pierwiastek orwellowski, rozwiązania formalne zdecydowanie się wyróżniały od tych z lat 50. i 60. Otrzymaliśmy choćby polski realizm magiczny i neohłaskoidalne, odświeżające polską przestrzeń eksperymenty. Nie sądzę, że można tu mówić o jakimś konkretnym kierunku. W przypadku Strękowskiego czy Pastuszka mamy do czynienia z pewnym zapomnieniem. Natomiast inaczej jest ze Słykiem i Drzeżdżonem (celowo zapodaję tylko te dwa nazwiska, żeby zbytnio nie rozciągać ankiety). Słyk to ewidentna „praca organiczna”. Może nie mówi się o nim obecnie z akademickiej ambony zbyt często/gęsto i mało kto się na niego powołuje. Funkcjonuje jednak niezwykle silnie w teraźniejszej literaturze. Wiele z naszej współczesnej prozy to „przedłużenie”, ciąg dalszy jego genialnych książek, takich jak W rosole powikłań, W barszczu przygód… Proszę chociażby spojrzeć na o wiele późniejsze Fractale lub Księgę pasztetów Nataszy Goerke. A wiadomo, jak duży wpływ miała ona na jeszcze młodsze z kolei pokolenia. Potężnym też nieporozumieniem byłoby dywagowanie o Janie Drzeżdżonie jako prozaiku zapomnianym. Jest on może nie do końca „rozszyfrowany”, zinterpretowany, ale nie zapomniany. To hasło wynika raczej z niemocy krytyki, która nigdy z nim sobie nie poradziła. Sporo rejestrów autor ten zakodował w języku kaszubskim, czekają nadal na tłumaczenia. Wyjeżdżając z Polski miałem w głowie Karamoro i Miasto automatów. A relatywnie niedawno ukazały się ponadczasowe Pergamonia i Szalona Monika. Autor przebywa w zaświatach, tymczasem odkrywa i publikuje się nadal jego teksty. Ma wielbicieli urodzonych siedemdziesiąt i dwadzieścia lat temu. Są to dzieła ciągle pulsujące, które zdecydowanie wytrzymały próbę czasu. Henryk Bereza miał oczywiście nosa do „swoich” autorów.

AŚ: Jedną z centralnych postaci literatury tamtych lat był Henryk Bereza. Czy zetknął się Pan z nim osobiście? Jak go Pan zapamiętał?

GW: W 2003 roku ukończyłem w Kopenhadze Nową kolonię. Był to traktat o tożsamości (tak to nazwałem), rodzaj prozy dialogowej, bardzo eksperymentalnej. Rzecz o ludzkim mózgu (manipulacjach nad nim), patriarchatach/matriarchatach, izolacji i walce o władzę. Tekst został szybko przetłumaczony na język duński i ukazał się w 2003 roku (jako Den ny kolonii). Niestety nie mogłem znaleźć żadnego wydawcy polskiego. Polska, czyli oryginalna wersja, została tam opublikowana w 2007, cztery lata po duńskim przekładzie. Nie doczekałem się prawie w ogóle omówień. Zacna akademia nabrała wody w usta. Nie posiadała wiedzy, bazy i narzędzi badawczych, żeby tego typu książkę skomentować. Byłem więc bardzo zdziwiony, gdy w piśmie „Pogranicza” (niestety już nieistniejącym) zobaczyłem wypowiedź na jej temat. Nosiła tytuł Potencjalność (obecnie dostępna jest w sieci), a autorem był właśnie Henryk Bereza. Z tego co wiem, była to jedna z jego ostatnich, dłuższych wypowiedzi krytycznych. Zauważył w niej kilka bardzo istotnych rzeczy… Doszło więc do naszego spotkania. Zaprzyjaźniliśmy się i utrzymywaliśmy ścisły kontakt aż do jego śmierci w 2012. Zawsze, jak przyjeżdżałem do Warszawy, starałem się z nim spotkać. Prowadziliśmy długie, zaawansowane rozmowy w jego kawalerce przy ul. Widok i bardziej już towarzyskie w klubie „Czytelnika” na Wiejskiej. Bereza wpadał też zawsze na moje wieczory autorskie w „Duńskim Instytucie Kultury”. Zapamiętałem go jako niezwykle skromnego, a zarazem „charakternego”, mającego swoją konkretną wizję człowieka. Ciekawe, ale nasze częste „debaty” nie dotyczyły z reguły literatury polskiej. Ulubionym tematem, do którego często powracaliśmy, był Alfred Kubin i jego wpływ na Kafkę. Albo Herbert Rosendorfer (Budowniczy ruin). Innym jeszcze obszarem tych wspólnych maratonów były sztuki wizualne, a zwłaszcza działalność międzynarodowej grupy artystycznej „Cobra”. Tutaj jego zainteresowania koncentrowały się przede wszystkim wokół twórczości Jorna.

AŚ: Jaki jest Pana stosunek do konceptów historyczno- i krytycznoliterackich Berezy? Pytam zwłaszcza o antynomię „języka martwego” i „języka żywego”, który według Berezy cechował prozę „rewolucjonistów”.

GW: Po czasie bardzo dobrze widać, że taka antynomia się nigdy w historii literatury (kultury) nie sprawdziła. To są zawsze chwilowe „fenomeny”, wrażenia, szybkie definicje. Bereza szukał po prostu nowego głosu w prozie. Nadano temu hasło wywoławcze… Zdawał sobie doskonale sprawę, że inni z kolei „rewolucjoniści” są na wykończeniu/wyczerpaniu. Próbował więc kolejnych autorów. Jego pomysł „języka żywego” był tylko sygnałowym zapodaniem. Nie traktuję tego zabiegu jako czegoś ze strony Berezy definitywnego, próby tworzenia hierarchii, on tylko wybierał autorów do pisma, które redagował i gdzie pisał recenzje. Proszę spojrzeć na obecne rozdania kart. Na polskich niby-postmodernistów, wikipedystów albo dekonstrukcję. Jak szybko wszystko się zmienia i jak często byli „rewolucjoniści” stają się „konceptualistami” etc. I co stanie się za kilka sezonów chociażby z ludźmi tak namolnie promowanymi np. przez „ha!art”. Nie trzeba być tu wielkim znawcą, czy innym wizjonerem…

AŚ: Co Pana zdaniem spowodowało niemal zupełny – czytelniczy i krytyczny – odwrót od artystycznej prozy spod znaku Henryka Berezy i „Twórczości”?

GW: To dziwne pytanie, rozumiem intencje, ale chyba trzeba to długo tłumaczyć, inaczej rzecz sformułować. Bitner czy Słyk mają wielu fanów. A co zrobić ze Stachurą czy książkami Hłaski? Byli oni spod znaku Berezy, czy nie byli? Może tak, a może jednak nie do końca etc. Na podobnej zasadzie ktoś mógłby ogłosić zanik prozy Chutnik, Shutego, Masłowskiej (też spod określonego znaku) albo odwrót od prozy Izabeli Filipiak. Ciągle staram się to powiedzieć. Literatura jest zjawiskiem falującym. Cyklicznym. Czytelnicy/krytycy? Są ciągłe rotacje autorów. Mody. Na przykład Twardoch. Też można napisać, że się skończył i krytyka nie zawraca już nim sobie głowy. Artystyczna proza ma nadal swoich czytelników. Ponadto nie jest to precyzyjna definicja. Jej dokonania doskonale kontynuowane są w twórczości współczesnych prozaików. Kojarzonych z wikipedystami. Nic nie rodzi się z niczego. A magiczny realizm ma na świecie rzesze czytelników i krytyków, rozwija się, wchodzi w piękne interakcje z innymi kierunkami/tendencjami najnowszej literatury i sztuki. O podrygach polskiej akademii wolę nie wspominać.

AŚ: Czy prozie „bereziaków” bliżej do modernizmu czy postmodernizmu? Niektórzy badacze widzą w Marku Słyku pierwszego w Polsce postmodernistę. Inni, jak choćby Włodzimierz Bolecki, bardzo niechętnie używają terminu postmodernizm, opisując literaturę XX wieku w kategoriach modernizmu.

GW: Z definicjami tymi mamy nieustanny problem. Za postmodernistów niektórzy uważają nie tylko Pynchona, ale także Jerzego Kosińskiego czy Stanisława Lema. Podobnie rzecz się ma z realizmem magicznym. Marquez, Cortázar… Więc czemu nie Słyk? To naturalne. Zwykła żonglerka etykietkami. Ale dla czego tym „pierwszym w Polsce postmodernistą” miałby być akurat Słyk? Bzdura. Co zrobić właśnie z Lemem albo takimi autorami jak np. Wilhelm Mach czy Leopold Buczkowski. Za ewidentnie postmodernistyczną może być uznana choćby Miazga Jerzego Andrzejewskiego. Słyk nie był więc żadnym prekursorem.

AŚ: Jednym z bardziej dotkliwych zarzutów wobec debiutujących w latach 70. i 80. prozaików był „socparnasizm”. Pojawiły się sugestie, jakoby pisarze celowo unikali wątków nieprzychylnych władzy, a co za tym idzie kolaborowali z partią. Dzięki temu mogli publikować w obiegu oficjalnym. Czy w Pana opinii takie zarzuty były słuszne?

GW: To absurdalne zarzuty. A na jakich koncertach występowali punkowcy? Na oficjalnych, i chroniły ich warszawskie kluby studenckie „Remont”, „Hybrydy”. A czy wątki nieprzychylne człowiekowi jako takiemu, jego „wątpliwym” aktywnościom na planecie Ziemia, można byłoby uznać za konfrontację z reżimem? Z pewnością. Dla komunistycznych/socjalistycznych decydentów lat 70. i 80. każdy akcent egzystencjalny był potencjalnym zagrożeniem, krytyką „raju”, który budowano przecież tak wytrwale na kolejnych zjazdach partii, w fabrykach i na buraczanych polach. Autorzy, których ma Pan na myśli, byli często bardziej krytyczni wobec otaczającej ich rzeczywistości niż to się powszechnie zdaje.

AŚ: Czy utrzymuje Pan kontakty z „młodymi prozaikami” tamtych dekad? Czy interesowały Pana ich dalsze losy?

GW: Nie, takich kontaktów nie utrzymuję. Mieszkam na stałe (od 1985 roku) poza Polską, bywam w niej raczej okazjonalnie. Ich losy oczywiście mnie interesowały. Ale docierało to do mnie na zasadzie sygnałów w prasie/pismach, czy opowieściach znajomych.

AŚ: Nad czym pracuje Pan obecnie? Czy można spodziewać się nowych tekstów?

GW: Ostatnio zakończyłem cykl poetycki Cukinie. Książka ma się ukazać za kilka miesięcy. Powoli powstają też nowe wiersze. Publikowane są na bieżąco w pismach. Moją główną aktywnością jest jednak sztuka. Jestem, jak wiadomo, przede wszystkim, artystą wizualnym. Pandemia ograniczyła w dużej mierze akcje wystawiennicze. Miejmy nadzieję, że wirus powoli osłabnie i będę mógł moją sztukę niebawem ponownie zaprezentować w Polsce.

luty 2021

Grzegorz Wróblewski (ur. w 1962 r. w Gdańsku) – artysta wizualny, autor książek poetyckich, prozatorskich i dramatów, m.in.: Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023). Autor tekstów w projekcie muzycznym Pawła Kelnera Rozwadowskiego i Krzysztofa Siwego Bentkowskiego Nie Cierpiące Zwłoki (2021). Wraz z Bobim Peru wydał płytę Projekt1 (2005). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na angielski [zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017)], wydał książki w Bośni i Hercegowinie [Pjesme (2002)], w Czechach [Hansenovic vana (2018)], a ostatnio w Danii wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016). Brał udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Danii, Niemczech, Polsce i Wielkiej Brytani. W latach 1966-1985 mieszkał w Warszawie, od roku 1985 mieszka w Kopenhadze.

Andrzej Śnioszek (ur. w 1987 r.) – absolwent filozofii i polonistyki. Do niedawna próbował obronić doktorat dotyczący Henryka Berezy. Autor artykułów o Donacie Kirschu, pisarzu najbardziej znanym spośród zapomnianych. Wiceprezes Fundacji Józefa Świdra; na co dzień wychowawca w świetlicy środowiskowej.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content