Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MARTA KUŁAJ

Manuskrypt

1.

A jednak poszedł.

Uśmiechnął się, poprawił czapkę i spróbował podrapać się pod skrzydłem.

Nic z tego, nie sięgał.

Nie udał się numer z Kaprawym. Ziemia wprawdzie zatrzęsła się, Kaprawy rozpłynął się w powietrzu, ale on sukcesu nie odniósł. Nie uratował nikogo, choć mijała druga doba z trzystu sześćdziesięciu pięciu.

Wzdrygnął się.

Pod skrzydłem swędziało go coraz bardziej.

— Widział pan żonę Herza? — spytał chłopaka, który go mijał. — Anna Herz — dodał.

Tamten przyspieszył kroku i rzucił, będąc już po drugiej stronie:

— Zmarła!

Gdyby mógł, zakląłby. Nie mógł. Sprawdzali każde jego słowo. Co brzydsze zapisywali na konto przyszłej kary.

— Infantylni dranie — szepnął i zganił się zaraz potem. W najlepszym razie światło zaczęłoby znów drżeć, a tu, pod gołym niebem, nie wiadomo, jak by to mogło się skończyć.

— A Herz?!

Samochód, który przejechał ulicą, oddzielił go od tamtego już zupełnie.

Teodor wykorzystał resztki mocy, aby przybrać dawny wygląd. Trwało chwilę, ale przynajmniej uciążliwe swędzenie znikło.

Spojrzał w szkło wystawy i gwizdnął. Nie było źle. Wysoki, dobrze zbudowany, w tak zwanym średnim wieku. Jasne, że teraz mógł pokazać się ludziom na oczy. Poczekał, aż tamten zniknie zupełnie i dopiero wtedy zbliżył się do domu.

Pchnął drzwi.

— Anno! — jęknął. To było pierwsze, co przyszło mu do głowy.

Poczuł żal. Coś ścisnęło go w środku i gdyby był zdążył przybrać do końca ludzką postać, być może nawet uroniłby łzę. Nie dał rady. Zabrał tylko ze stołu kilka kromek chleba, z przyzwyczajenia, i wyszedł na ulicę.

 

2.

Drogę zastąpiło mu dwóch. Byli jak jego kopie. W negatywie.

— Czego? — warknął na ich widok.

— Szef prosi na chwilkę — rzucił jeden, a drugi zaśmiał się, przeżuł coś i splunął na chodnik.

— Który? — Teodor domyślał się podstępu.

— Właściwy.

— Dobrze, dobrze. — Ostrożnie ominął czarną jak smoła limuzynę i pomaszerował ku kryjącemu się wśród drzew kościołowi. — Znam drogę. Trafię sam, bez obstawy.

— Musimy doprowadzić.

Westchnął. Trzeba było robić, jak kazali. Teraz, z własnej winy, nie miał wyboru.

Jeden szedł przodem, drugi za nim. Scenariusz był mu dobrze znany.

Najpierw wspinali się wąskimi, biegnącymi niemal pionowo w górę schodami, później te rozszerzyły się nieco, stając się na tyle wygodnymi, że już nie musiał iść na czworakach, chwytając się kurczowo każdego stopnia, aż wreszcie doszli do wielkiej, oświetlonej olbrzymimi kandelabrami, sali.

— Znów schrzaniłeś robotę!

Głos niósł się kanałami pod sufitem i tuż nad posadzką. Był wszędzie, nie będąc nigdzie. Teodora przeszedł dreszcz. Nawet garnitur z wełny i kaszmirowy szalik na niewiele się zdały.

— Szef nie będzie taki ostry…

Poczuł słabość w kolanach i jak kamień opadł najpierw na podłogę, a potem jeszcze niżej. I niżej. I nagle się zatrzymał.

Już wiedział, gdzie jest. To nie był t e n szef?! Znów się pomylił?!

Błyszczące w ciemności, wygłodniałe oczy nie pozostawiały złudzeń. Znajdował się w przedsionku. Dźwignął się na kolana, później na nogi i chciał przylgnąć plecami do ściany, która przecież gdzieś tam być musiała.

Nie było.

Znów spadł kilka poziomów niżej i zatrzymał się na jakimś występie. Wyglądał jak półka skalna, na którą trafił kiedyś w trakcie wspinaczki, tuż po tym, jak zdążył już pożegnać się z tym… tamtym światem.

Nie był to jednak koniec. Coś szarpnęło go, pociągnęło i znalazł się na powrót tam, gdzie był, wśród olbrzymich kandelabrów.

— Sześć miesięcy! — zabrzmiał wyrok. Nie było odwrotu. Szef skrócił mu czas próby? Było dwanaście, zostało o pięćdziesiąt procent mniej? Znów był sam sobie winny. Wiedział doskonale, za co: poszedł t a m, a nie powinien był.

Jak film w przyspieszonym tempie przeleciało mu przed oczyma to, czym miał się zająć.

— Kim oni są?

Tubalny głos nie rozbrzmiał już więcej. Panowała cisza, bardziej dojmująca od poprzednich hałasów. Tylko od czasu do czasu, to z prawa, to z lewa, dolatywały odgłosy dziecięcych rozmów.

— Poznasz ich na miejscu, a teraz jazda! — odezwał się jeden z obstawy. — Szpital św. Krzysztofa. I zmień strój! W tym wyglądasz jak alfons.

 

3.

Spojrzał na zegarek i bez zwłoki pchnął skrzydło drzwi. Nie spodziewał się zastać o tej porze nikogo decyzyjnego, ale musiał spróbować. Tego typu sprawy załatwiał od ręki. Na gorąco.

Podszedł do dyżurki.

— Herz — przedstawił się, okazując pielęgniarce dokument. — Chodzi o Igora Lenga.

— I co, chciałby pan pewnie z nim rozmawiać?

Skinął głową.

— Leng jest w sali dziesięć, ale chyba nie da rady. Nie dzisiaj. — Uśmiechnęła się wymownie.

— Co z nim? — Mówiąc to, przeniósł wzrok na siedzącą przy drzwiach kobietę. I odwrócił się gwałtownie, jakby ujrzał ducha.

— Jest w śpiączce. Ale powinien być jeszcze doktor Trock. To on go operował.

Herz opuścił głowę.

— Gdzie jest?

— Trock? Na końcu korytarza. W części dla medyków. Gabinet dwadzieścia cztery.

To mu wystarczyło.

Znał topografię szpitala. Nazwisko Trock też nie było mu obce. Najsłynniejszy w okolicy chirurg, który pozostał w Bearg, mimo że biły się o niego najlepsze ośrodki badawcze. Krył się za tym jakiś sekret. Tragedia. Zawód miłosny albo coś w tym rodzaju.

Herza to jednak nie obchodziło. Był tam z innego powodu.

 

4.

— A pan tu czego! — krzyknęła na jego widok salowa.

Spojrzał na nią z wyrzutem.

— Kto pana tu wpuścił? O tej porze! Łazęga jeden! — zrzędziła dalej. — Bo zawołam ochronę! Wynoś mi się w tej chwili!

Teodor nie mógł rozpłynąć się w powietrzu, jak robił to dotychczas. Poszedł w stronę drzwi z nadzieją, że w ten sposób ją zwiedzie. Tuż przed szklaną ścianą skręcił w prawo i ukrył się za regałem. Kiedy kobieta zrobiła, co zrobić miała i zniknęła z pola widzenia, wyszedł z ukrycia.

Zegar nad wejściem wskazywał pięć po dwudziestej. Teodor miał jeszcze czas.

Spróbował rozprostować plecy i z lubością stwierdził, że bez skrzydeł jest mu znacznie wygodniej. Przeciągnął się raz jeszcze, jęknął i upewniwszy się, że nie ma nikogo, pokonał kilka kolejnych metrów. Czuł, jakby tańczył na linie, jakby stawiał pierwsze kroki.

— Gabinet dwadzieścia cztery zostawię sobie na później — szepnął, usprawiedliwiając się przed samym sobą.

Poczuł nagle ulgę, że nie musi tam iść. Jeszcze nie. Choć w głębi duszy wiedział, że nie uniknie i tamtego spotkania. Byle później, jeszcze nie teraz…

Rozejrzał się. Drzwi na prawo i lewo, w szeregu, jednakowe, wiodły do sal pacjentów. To stamtąd dobiegały pojękiwania, westchnienia i od czasu do czasu pojedyncze krzyki.

Za szklaną taflą, za nim, znajdowały się zaś gabinety. Rzeźbione w drewnie głowy fundatorów, dobroczyńców, specjalistów, luminarzy straszyły w półmroku oczami bez źrenic i ustami wykrzywionymi niemym uśmiechem. Teodor wzdrygnął się i pokiwał głową. Przez ułamek sekundy poczuł się jakby był jedną z nich: głową bez życia.

Nie lubił pychy.

 

5.

Dwa mocne uderzenia w sztucznie postarzane drewno rozniosły się złowróżbnym echem po pustych korytarzach, przejściach i zakamarkach, których w tamtej części szpitala nie brakowało. Mimo to nie było odzewu. Nikt nie powiedział „proszę”, nikt mu nie otworzył.

Herz odczekał jeszcze chwilę, nabrał powietrza, jakby rzucał się na głęboką wodę i nacisnął klamkę.

Drzwi ustąpiły.

Zajrzał.

W środku panowała cisza. I półmrok. Tylko w głębi, gdzie biurko, w wyspie przyprószonego ciemnością światła, dostrzegł pochylonego nad dokumentami mężczyznę. Tak był pochłonięty tym, co robił, że nie zauważył jego wtargnięcia.

Herz zbliżył się i chrząknął, a kiedy tamten poruszył się i spytał: „Jak pan się tu znalazł?”, zamiast odpowiedzieć, przeszedł w miejsce, w którym stały krzesła. Usiadł.

Doktor spojrzał tymczasem na zegar.

— Jak mogę panu pomóc? — spytał z westchnieniem.

Herz sięgnął po dokument, ale nim go wydobył, dostrzegł wymowny uśmiech Trocka.

— W sprawie Igora? Spodziewałem się pana wcześniej.

— Skąd pan wiedział, że to ja przyjdę?

Doktor podniósł się i zaczął spacerować po gabinecie.

— Jeśli im zależy na rozwiązaniu tej sprawy, nie mogli jej dać nikomu innemu. — Spojrzał na niego badawczo. — A my obaj wiemy, jak ta historia się zaczęła. I jak się skończyła.

Podszedł do metalowej szafki przy drzwiach. Wyciągnął z niej fascykuł.

— W środku jest wszystko. Przebieg operacji, urazy… Czy mogę panu jeszcze w czymś pomóc?

Ton jego głosu był jednoznaczny.

Herz podniósł się. Wyszedł na korytarz.

Zaledwie zamknął drzwi, przytrzymał się jednej z rzeźbionych zdobnych głów. Czuł, jakby uszło z niego nie tylko powietrze, ale i życie.

Chwilę trwało, nim doszedł do siebie.

Kierując się ku wyjściu, przeszedł przed salą numer dziesięć. Nie wszedł jednak. Zajrzał tylko przez szklane drzwi.

Igor wyglądał znacznie gorzej, niż gdy widzieli się po raz ostatni. Wyglądał jak trup. Jeszcze na szczęście żywy.

 

6.

Roman Trock nie należał do osób, które potrafią zjednywać sobie ludzi. Nie zależało mu na tym. Zabarykadowany w swoim gabinecie nie dawał dostępu do siebie nikomu. Nawet żonie, z którą od dawna nie łączyło go nic prócz dzieci: od dobrych kilku lat tylko udawali, że razem je wychowują. Wszystko w jego życiu było grą. Całe dnie spędzał w klinice, lecząc ludzi skutecznym cięciem, rzadko zwracając się do nich ciepłym słowem. Nie potrafił. I nie chciał. Udawał współczucie, nie czując nic.

Trwało to już wiele lat, a kiedy tylko próbował uświadomić sobie przyczyny takiego stanu rzeczy, szybko gubił się we wspomnieniach domu rodzinnego, dzieciństwa i w innych równie niepotrzebnych myślach.

Teodor minął jego gabinet. Nie taka była kolejność poznawania tych, którymi miał się zająć. Przeszedł obok białych drzwi oddziału i skierował się ku szklanemu przepierzeniu z wymalowanym na samej górze napisem OIOM.

— Igor Leng — szeptem odczytał z tabliczki imię i nazwisko pacjenta, który rzęził i sapał pod oddychającym za niego urządzeniem.

Westchnął i odsunął się od łóżka na krok. Ile by dał za to, żeby to nie on musiał go ze sobą zabrać! Pociągnął go za duży palec u stopy, ale tamten nie poruszył się nawet. To lepiej, pomyślał. Może to jeszcze nie teraz? Może nie na tym polega moje zadanie?

Gdyby mógł, podrapałby się w głowę. Nie był w stanie jednak zdjąć czapki.

— Igor — szepnął, ale i to nie przyniosło efektu.

Tamten nadal ledwo dychał pod rurkami i przewodami wprowadzającymi do jego organizmu jedne substancje i wypuszczającymi inne. Wszystko to wyglądało jak system niemal doskonały. Teodor wzdrygnął się. Jakiś czas temu on sam znajdował się w takiej, jak ten tutaj, sytuacji. Po niego też ktoś przyszedł. Tyle, że ten jego był w szarym stroju i miał kapelusz wciśnięty głęboko na oczy. Może dlatego nie zorientował się na czas, z kim ma do czynienia i sądząc, że przyszli po niego ci drudzy, odłączył zbyt szybko przewody. Wykrwawił się na śmierć. Gdy przybiegł doktor, było już za późno. Cóż, normalnie, po ludzku przestraszył się. Czy to grzech?

Rozejrzał się. Na korytarzu, tuż przy drzwiach, ktoś był. Kobieta!, jęknął w myśli. Wiedział, że nie ma nic gorszego od siedzącej przy facecie na OIOM-ie niewiasty. Taka wpaść może w histerię, płacze, krzyczy. Nic z tego, pomyślał. Nie pójdę do niej.

Wiedział jednak doskonale, że rola, jaka przypadła mu tym razem, jest jego ostatnią próbą. Ostatecznym egzaminem. I musi go zdać.

Przecisnął się między uchylonymi drzwiami a framugą i znalazł się twarzą w twarz z niczego sobie, przyznał to chwilę później, młodą dziewczyną.

 

7.

— Opowiem pani pewną historię… — zaczął, zająwszy miejsce obok.

Dziewczyna nie wyglądała na jedną z tych, które zwykł był oglądać przy łóżkach ich szefów. Ta wyglądała na strawioną zmęczeniem, bo jeszcze nie życiem.

Pozory mylą! Zapomniał o tym.

A może to był jej brat?, przeszło mu przez myśl. Nieee, odpowiedział sam sobie. Szef by mnie nie posłał do sprawy tak prostej. Tu musi być jakiś tragizm, jakieś niedopowiedzenie. Już ja się na tym znam, westchnął.

— Niech mnie pan zostawi w spokoju… — poprosiła go cicho.

Nie chciał jej zostawić w spokoju. Nie mógł. Szef wprawdzie nie kontaktował się z nim bezpośrednio, ale czuł jego oddech na plecach. Wiedział, że miesiące, które otrzymał na załatwienie tej sprawy, miną szybciej, niżby się spodziewał.

Spróbował raz jeszcze.

— Opowiem…

Nie dokończył. Zerwała się i choć prawdopodobnie chciała uciec, rozejrzała się tylko bezradnie i usiadła na powrót.

— Gdzie jest jego żona? — rzucił, nie patrząc na nią.

Nie spytała, skąd wie.

— Była, wyszła, jak stracił przytomność.

— Kocha go pani?

Wyglądało to tak, jakby dokonywała szybkiego rachunku sumienia. Nie odzywała się, on też nie chciał przerywać ciszy. Siedzieli i w milczeniu tylko kiwali głowami.

— Co z nim będzie…

To nie było pytanie, nie czuł się zatem w obowiązku udzielić na nie odpowiedzi.

Mógłby wprawdzie nieco, odrobinę tylko, odmienić los jej, jego i swój, ale nie chciał narażać siebie na niebezpieczeństwo. W gruncie rzeczy był jednak egoistą. Z tej przypadłości nie wyleczył się nigdy. A musiał. Miał na to pół roku.

— Gdzie będę mieszkał w czasie próby? — spytał tego, który podjął z nim rozmowę w imieniu szefa.

Odpowiedział mu śmiech, a później przedłużająca się cisza.

— W domu, z którego sam się wyprowadziłeś.

— A co potem? — Chodziło mu o to, dokąd trafi.

— Każdy sam wybiera, wedle starania — rzucił jeden ze strażników.

— Kim tam będę? — próbował dalej.

Jego rozmówca zamilkł. Albo nie zrozumiał pytania, albo nie miał ochoty dłużej z nim dyskutować.

— Będziesz, czym byłeś wcześniej.

— Będę znów czuł?

— Będziesz.

Teodor przez chwilę cieszył się, ale tylko przez chwilę.

— Mogę tam pójść?

— Możesz. Na chwilę.

— I nie będzie kary?

— Nie będzie.

Drogę do własnego domu znał doskonale, musiał tylko przebrnąć przez tamte korytarze, w których nie słychać było zupełnie nic prócz oddechów, choć tacy jak on oddychać już nie musieli.

Co zepsułem? Gdzie?, zastanawiał się przez cały czas w myśli. Że historia ta miała korzenie znacznie głębiej niż sądził, jeszcze wtedy nie wiedział. Nie pamiętał. Musiał do tego dojść, jak oni wszyscy. Małymi kroczkami.

 

8.

W szpitalu, w części, w której znajdowały się gabinety lekarzy, nie było już nikogo. Tylko w wąskich przejściach między salami, w których leżeli pacjenci, od czasu do czasu przemykały pojedyncze cienie pielęgniarek.

Było, jakby wszyscy tam pomarli.

Chwycił walizkę, zabrał z wieszaka płaszcz i wychodząc, zgasił światło. Mrok panujący na korytarzu nie zrobił na nim większego wrażenia. Przyzwyczaił się, że kiedy on opuszcza klinikę, inni już od dawna są w domach. Z rodzinami. Doktor Roman Trock nie. Najzwyczajniej w świecie spędzał w domu tyle tylko czasu, ile było konieczne. Ale nie był złym mężem. Nigdy żony nie skrzywdził, a co najważniejsze, nie zdradził. Ale chyba też nie kochał, a to duże uchybienie, jeśli chodzi o pożycie małżeńskie. Trock jednak tego nie zauważał. Nie chciał.

Wyszedł na parking i otworzył drzwi samochodu. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że w środku ktoś jest. Mężczyzna? Zamknął oczy i otworzył je na powrót. Przemęczenie dawało o sobie znać. Usiadł za kierownicą i włączył radio. Muzyka klasyczna… jakaś opera… nieważne co… Byle szumiało, zagłuszało hałas, który w sobie miał. Znów zamknął oczy i rozparł się na siedzeniu. Gdyby można było jeszcze wszystko zmienić…

Zaczęło się po tamtej operacji. Zasłabł być może, na chwilę stracił koncentrację.

Pacjentkę przewieziono z pneumologii. Nic specjalnego. To było rutynowe badanie. Nic nie miało prawa pójść nie tak.

Dokumentację dostarczono na jego oddział pół godziny później. Tamci nie pobrali jej w końcu wycinków. Nie chcieli ryzykować. Znaleźli co innego.

Wezwali Trocka. Zwołał zespół natychmiast. Operowali. W sumie cztery godziny przy stole. Gdy odchodził, parametry były w normie. Ktoś mu nawet pogratulował. Ktoś inny poklepał w sali pooperacyjnej po plecach. Wyszedł, zdjął fartuch i zabrał się za uzupełnianie papierów.

— Mamy problem — przekazano mu godzinę później. — Poszło już siedem jednostek.

— Komplikacje — powtórzył kilkukrotnie. — Krwotok? Jak to możliwe?

Nie miał siły podnieść się z fotela. Poszedł jego kolega i jeszcze jeden, młodszy, który dopiero rozpoczynał u nich staż. Ordynator musiał przybiec, bo nie dawali rady. Zakończyło się powodzeniem. Tak sądzili. A później, po czterdziestu ośmiu godzinach, pacjentka zmarła.

Nie patrzyli już po wszystkim na siebie. Patrzyli na ścianę. Solidarnie. Jak zespół, to zespół.

Męża nie mogli znaleźć. Nie odpowiadał na telefon. Ktoś po niego pojechał, ale z nim też nie było najlepiej. Musieli się nim zająć. W drugiej sali.

Nigdy już się po tym nie pozbierał, mimo że minęło wiele lat. Był już tylko cieniem tamtego człowieka. I jeden, i drugi.

Uruchomił silnik. Wyjechał z parkingu, następnie powoli przejechał ciemną jak piekło uliczką przyszpitalną. Byle wolniej, byle później dotrzeć do domu.

 

9.

— No to nie kocha go pani — powiedział niemal radośnie, gdy udało mu się z niej wyciągnąć pierwsze wyznanie.

Ależ była oporna!

Powiedziała, że poznali się zupełnie przez przypadek podczas jakiegoś rautu, on pracował w firmie reklamowej, ona zresztą też. Kilka drinków, pierwsza noc w hotelu, później u niej. Wyjazd za miasto… Pierwsze kłamstwa, które opowiedział żonie, później obietnice, że będą razem. Zakochała się w nim. Historia, jakich mnóstwo. A nie wiedzieć czemu, dotknęła go do żywego.

— To grzech? — zapytała, nie patrząc na niego.

— Grzech — powtórzył za nią jak echo.

Miała go dosyć, ale nie była w stanie stamtąd odejść.

— On już długo nie pociągnie — dodał coraz pewniejszy siebie.

Miał już tego nie robić. Miał nigdy więcej nie uprzedzać żywych o tym, co stanie się z już niemal martwymi.

— Skąd pan to wie?

Odezwał się w jego głowie dzwonek ostrzegawczy. Jarzeniówki na korytarzu przygasły i zaraz potem rozbłysły na powrót. Śmiech, właściwie chichot, dotarł jednak tylko do niego. To oni się śmiali: małe, czarne potwory, które krążyły wokół jego stóp. Czekały na jego pomyłkę, na błąd.

— Pani myślała… — urwał i spojrzał na nią. Siedziała niewzruszona. Na szczęście jego słowa nie zrobiły na niej większego wrażenia. — Liczyła na to, że on coś… — znów urwał. — Czuje do pani? Ile to trwało? Pół roku?

— Rok. Prawie — poprawiła go. Jeszcze bardziej skuliła się w sobie. Teraz wyglądała zupełnie jak mała dziewczynka.

— Nie obiecywał pani niczego.

— Ma pan rację. — Cały czas ściskała w dłoni telefon z ostatnią wiadomością: „Muszę się z Tobą zobaczyć. Chodzi o tamtego policjanta”. — Kim pan w ogóle jest? — Uniosła głowę. Było wyzwanie w jej spojrzeniu. — Pan mi kogoś przypomina… Już się spotkaliśmy? Znamy się?

Nie odpowiedział. Wyciągnął przed siebie ręce. W niczym nie przypominały jego dawnego ciała. Były jak ręce człowieka, który nie jadł od bardzo dawna i który od bardzo dawna się nie mył. Teraz dopiero zaczynało do niego docierać, jak bardzo cuchnął. A ona od niego nie uciekała… To dziwne… Musi tam pojechać, pomyślał. Musi się umyć, może w szafie znajdzie coś, co na niego pasuje. Może… ale jeszcze nie teraz.

— Gdzie pani pracuje?

— W administracji.

— Tu, w szpitalu?

Po co pytał? Przecież wiedział doskonale, że to nieprawda.

Zaprzeczyła szybkim ruchem głowy.

— Nie, przecież powiedziałam, że w firmie reklamowej.

Powinien bardziej uważać na to, co mówią śmiertelnicy.

— Czym się pani zajmuje?

— Po co mnie pan o to pyta? Wypytuje mnie pan od początku. Po co pan tu przyszedł? Szpieguje mnie pan?

Naturalnym odruchem byłaby ucieczka. Mimo to siedziała przy nim nadal i nadal wpatrywała się w wyświetlacz telefonu. Zajrzał jej przez ramię, ale niczego nie dostrzegł.

Nie odpowiadał. Musiał dowiedzieć się jak najwięcej na jej temat. Nim będzie za późno, jak było dla Igora.

Nie mogli wymyślić mu zadania prostszego? Nagromadzenie losów, które mają się zakończyć w jednym miejscu o jednym czasie. I on wszystkich musi uratować, nie wiedząc o nich jeszcze nic. A jak nie, to kopa, w dół go zrzucą i już nigdy stamtąd nie wyjdzie. Przeklęte egoistyczne zapędy!

— Jestem kimś w rodzaju sekretarki. Kontaktuję się z ludźmi, robię kserokopie, gdy trzeba, umawiam wizyty, rezerwuję pokoje w hotelach, kupuję bilety — wyjaśniła niespodziewanie.

— Sekretarka… — Teodor musiał się zastanowić nad tym słowem. — Lekarz, sekretarka, nauczycielka… Kto jeszcze?

Znów poczuł dziwne szarpnięcie w trzewiach. Uprzedził fakty. Powiedział za dużo. A może tylko tak mu się wydało i w rzeczywistości cały czas milczał?

— Czy on umrze? — przerwała ciszę. A jednak usłyszała? Oczekiwała po nim, Bóg wie, czego. Że odpowie jej na tak trudne pytanie, które w rzeczywistości jest bardzo proste?

— Tak, kiedyś i pani, i on. — Wymigał się. O sobie nie wspomniał. Wiedział, jaka jest prawda. Jarzeniówki nad ich głowami znów przygasły, a dodatkowo rozległy się pojękiwania któregoś z pacjentów w pokoju naprzeciwko.

Przeszedł go chłód, jakby obok rozwarły się wrota wielkiej chłodni. Ona chyba też to poczuła, bo owinęła się chustą.

Przyszli po kogoś z głębi korytarza. Światło zgasło tam zupełnie.

Był zdecydowanie do niczego. Jako pocieszyciel i jako przyszły anioł.

Przesiedzieli tak całą noc. Tylko raz pielęgniarka spytała, czy czegoś im nie trzeba. Na Teodora patrzyła podejrzliwie, ale machnęła ręką i wróciła do swoich obowiązków.

Dziewczyna przysypiała. On zasnąć nie mógł. Musiał czuwać.

Nad ranem wszystko wyglądało tak samo. Lena, której imię Teodor poznał około pierwszej, po nieprzespanej nocy była jeszcze mniej skora do rozmowy. Tym bardziej że tuż przed ósmą w szpitalu pojawiła się inna kobieta. Na jej widok dziewczyna zerwała się i zniknęła w jednym z bocznych korytarzy. Nawet on nie zauważył, kiedy to zrobiła.

Tamta tymczasem zbliżyła się do izolatki, w której leżał Igor, ale nie weszła do środka. Udała się korytarzem do części, w której mieściły się gabinety.

 

10.

Ledwo otworzył oczy, zamknął je na powrót.

— Nieee. — Teodor szepnął z nadzieją, że w ten sposób utrzyma go w stanie świadomości.

Numery na monitorze rozszalały się i na nowo osadziły w granicach normy. Igor zaczął oddychać miarowo.

— Dlaczego to robisz?

Obejrzał się.

Siedział za nim jego nieodzowny towarzysz w szarej szacie. Zdjął z głowy kapelusz i położył go na udzie.

— Wiesz dobrze, kim jest. Nie psuj wszystkiego.

— Nie wiem najważniejszego.

— Teodor, Teodor… — Mężczyzna pokiwał głową z powątpiewaniem. — Czego chcesz się jeszcze dowiedzieć? Człowiek jest na granicy, a ty szukasz odpowiedzi na pytania, których wcześniej nikomu nie zadałeś?

Teodor podniósł się i zaczął spacerować po sali.

— Jak do tego doszło?

— Porozmawiaj z policjantem, który przyjechał do wypadku. Herz się nazywa. — Zaniósł się śmiechem. — On znał ich oboje. Ją znał. Bardzo dobrze.

 

11.

Nudził się. Najpierw uniósł nogi i zaczął nimi machać dla nadania sobie jakichkolwiek oznak życia. Po chwili nawet to mu się znudziło. Zaczął zatem analizować twarze przechodzących korytarzem pielęgniarek i pielęgniarzy.

Każde zaspane, każde jeszcze jedną nogą w domu, w łóżku może, ale na pewno nie w szpitalnym kieracie. Około szóstej znudziło mu się i to.

Podniósł się i powlókł korytarzem. Liczył numery na kolejnych drzwiach, dotykając każdego dłonią, dla pewności, żeby się nie pomylić. Nikt nie zwracał na niego uwagi, może nawet go nie widzieli. Zaczął podśpiewywać pod nosem jakąś piosenkę, sygnał jednego z telefonów, które odzywały się co rusz w głębi pawilonu.

Doliczył do dwudziestu i stanął jak wryty.

Mężczyzna, który tam leżał, miał podłączone takie same rury, rurki i przewody, jak Igor. Za niego również żyła machina. Biedak był w jeszcze gorszym stanie niż tamten. Miał szeroko rozwarte oczy, ale kiedy Teodor zamachał dłonią, nawet nie drgnął. Był jak martwy.

Wycofał się i spojrzał na tabliczkę. Odczytał nabazgrane na niej nazwisko „Teodor Herz”.

I zamarł z przerażenia. Dopiero teraz poczuł, jakby napadło na niego całe możliwe szaleństwo tego świata. Poczuł gorączkę, która opanowywała go od czubka głowy aż po stopy. Jak to, to już? Przecież to nie tak było! Nie tu! Dużo później. A może wszystko pomylił? Więc jak było naprawdę?

Wycofał się powoli, w ciszy. Dopiero za drzwiami, które zamknął, nie robiąc przy tym hałasu, pozwolił sobie na reakcję. Krzyknął, ale nie wywołało to żadnego efektu. W szpitalu nikt go nie usłyszał. Zupełnie jakby go tam nie było.

A przecież był…

 

12.

Pacjenta z dwudziestki musieli przenieść na neurologię. Po raz trzeci zerwał wszystkie przewody. Środki uspokajające nie pomagały.

— Zupełnie, jakby toczył walkę.

— Dziwi się pani? — Lekarz spojrzał wymownie na koleżankę. — Po tym, co zrobił? Pewnie ma wyrzuty sumienia i próbuje z tym sobie jakoś poradzić.

— Dlaczego? — Kobieta uniosła brwi. — Zabił kogoś?

— A kto tam ich wie! Jest policjantem. To znaczy był. — Lekarz zerknął na monitor. Urządzenie znów zarejestrowało jakieś anomalie. — Podobno czekają tylko, żeby mu wręczyć wypowiedzenie. Będzie miał dyscyplinarkę. Przekroczenie uprawnień. Sprzyjał podejrzanej… Czasem jeszcze wymawia jej imię. Lena. Miał z nią romans, a w tym czasie jego żona…

— Co z jego żoną?

— Komplikacje… i zgon.

Oddalił się od łóżka. Przy pacjencie została kobieta.

— Minęło kilka miesięcy, a siniaki jak nowe. Chwila… — Pochyliła się nad nim. — Ja go znam. Przecież on już u nas był. Osiem… nie, dziewięć lat temu. Kończyłam wtedy staż.

Lekarz uśmiechnął się.

— Doskonała pamięć, pani doktor! Ma pani rację. To wtedy z kimś się pobił. Trock dokonał cudu.

— Trock go operował? — zdziwiła się.

— Na dyżurze był tylko on, a ściągać innego specjalistę… za długo by trwało. Zresztą — nachylił się nad pacjentem i poprawił prześcieradło, które ten znów z siebie zrzucił. — Nie popełnił błędu. — Puścił do kobiety oko. — Wtedy nie.

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, miejsc i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe.

Marta Kułaj — absolwentka filologii klasycznej i polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Publikowała m.in. w „Twórczości”.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content