Skip to content

JAROSŁAW JAKUBOWSKI

Dziewczyna w słomkowym kapeluszu

Moje życie zawsze było wypełnione nużącym mozołem kończącym się zwykle porażką, wszelkie uczucia z czasem wypalały się, miłość stawała się rutyną, a nienawiść wspomnieniem wywołującym co najwyżej kwaśny uśmieszek. Kobiety, bez których kiedyś „nie mogłem żyć”, ostatecznie zaczynały mnie irytować do tego stopnia, że szukałem byle pretekstu, żeby nie musieć z nimi przebywać. Rozmowy przeistaczały się w wymianę praktycznych informacji, każdy związek bowiem — o ile nie kończy się przedwcześnie — nieuchronnie zmierza do fazy wspólnoty interesów, w której nie ma miejsca na nic poza wzajemną obserwacją oznak przemijania. Kobiety tyją lub chudną, powiększają lub zmniejszają sobie to i owo, mężczyźni kupują motocykle, zakładają spadochrony, biorą kochanki, ale zarówno kobiety jak i mężczyźni nie są w stanie zaradzić starzeniu się ciał i dusz. Jeśli starzejące się ciało zaczyna wydzielać specyficzny zapach niemożliwy do wywabienia żadnym środkiem, to dusza, starzejąc się, wytwarza wyłącznie rodzaj błony, która upodabnia ją do martwego preparatu, urągającego młodemu duchowi napędzającemu niegdyś szlachetne lub nieszlachetne uczynki młodego ciała. Stara dusza jest wprawdzie jeszcze zdolna do niejakich poruszeń, mają one jednak charakter rekonstrukcji, parafrazy, pastiszu czy wręcz parodii poruszeń pierwotnych.

W życiu mężczyzny następuje nieubłaganie moment, w którym należy przyjąć do wiadomości, że jest się już po drugiej stronie wzgórza, a większą część drogi ma się za sobą. Nieuchronność śmierci nie jawi się przy tym jako coś straszliwego, ale raczej jako oczywista konsekwencja systematycznego obumierania ciała i duszy. Bywa niekiedy, że w przypływie dobrego samopoczucia (można je wywołać sztucznie poprzez na przykład regularne odżywianie i wypróżnianie) wydaje nam się, że śmierć jest absurdem, niedopuszczalnym, a wręcz niemożliwym, ale tym boleśniejszy jest potem powrót z krainy mrzonek do rzeczywistości — rzeczywistości śmierci, pewnej i nieodwołalnej. Dzieci — ta rozpaczliwa próba przedłużenia nas, rzucenia trapu w ciemną, mglistą przyszłość, ta namiastka wiecznego życia w kontrze do twardego faktu tryumfującej śmierci — ostatecznie opuszczają nas, i to właśnie wtedy, gdy zaczyna się nam wydawać, że będą dla nas pociechą w latach schyłkowych. Nic takiego nigdy nie nastąpi, choć zrozumienie, że nasze dzieci mają swoje życie i związane z nim własne przemijanie, i że od pewnego momentu nie jesteśmy im do niczego potrzebni, nie następuje w ogóle lub o wiele za późno. Rzecz jasna, zrozumienie w samą porę tej, jak i pozostałych oczywistości, nie niesie żadnej mądrości, żadnego morału, żadnej nauki ani dla nas, ani dla innych. Jeśli w ogóle można z życiem zrobić coś sensownego, to jedynie spróbować je opisać, możliwie szczerze, unikając naiwności, choć sama idea „opisania życia” może wydać się naiwna.

Banalność życia, nie tylko banalność dobra czy zła, ale ogólna banalność naszego doświadczenia nie powinna być dla nas powodem do wstydu. Wszystko, co wydaje się niebanalne, jest takim wyłącznie dzięki szczerości, z jaką zostało przedstawione. Na przykład praca. Pracujemy przez większość naszego życia, a większość z nas pracuje ponad siły, otrzymując wynagrodzenie śmiesznie małe w stosunku do wysiłku i czasu pracy poświęcanemu. Wszelkie racjonalizacje odnośnie do pracy nijak się mają do prostej prawdy, że praca zarobkowa zabiera nam czas i siły, niszczy zdrowie fizyczne i psychiczne, bezpowrotnie niwecząc szansę na dokonanie w życiu czegoś istotnego. Ludzie ciężkiej pracy, a przyjęło się sądzić, że tacy właśnie zaludniają naszą planetę, zaharowują się na śmierć, nie dostając niczego w zamian. Praca jest bowiem wyłącznie niewolnictwem, dewastującym nasze życie równie bezwzględnie, co brak pracy. Życie to pułapka, z której jedyne wyjście stanowi śmierć. Nie ma w tym stwierdzeniu żadnego tragizmu, w ogóle tragizm należy odłożyć na półkę z innymi równie zużytymi pojęciami. Prawdziwym tragizmem współczesności (gdybyśmy chcieli go szukać na siłę) jest właśnie ów brak tragizmu, zupełna jasność i oczywistość naszego położenia oraz całkowity brak szans na jakąkolwiek jego poprawę.

Dlatego powiadam — przyjmować swój los, znaczy tyle, co sumiennie i szczerze go opowiadać, nie przydając mu cech ludzkich, takich jak złośliwość czy litościwość. Los jest bowiem całkowicie pozbawiony uczuć, tak jak czas.

 

Stoję w oknie. Jest piękny, letni dzień. Słońce zalewa ulicę wypełnioną południowym gwarem. Rozgrzane szyny tramwajowe błyszczą jak napięte struny wtopione w asfalt i beton. Samochody poruszają się leniwie, raz po raz pobekując klaksonami. Stary zmęczony platan daje cień ptakom, które wyskubują coś spomiędzy kępek rachitycznej trawy.

Nic się nie dzieje. Wszystko zmierza do niczego. Miasto osiągnęło szczyt swego rozwoju demograficznego jakieś pół wieku temu i od tego czasu tkwi gdzieś pomiędzy trwaniem a upadkiem. Jestem tu tylko dlatego, że tak zrządził los. Mogłem stać teraz w innym oknie, w innym mieście, mieć inne zajęcie, inny zawód, żonę, moje dzieci mogłyby wyglądać zupełnie inaczej albo mógłbym być bezdzietnym mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Ale jestem tu, gdzie jestem. Dotrwałem aż do tego momentu. Klimatyzacja nie działa. Elektryczny wiatrak mieli gorące, gęste powietrze. Wykładzina podłogi wydziela mdły zapach starego kurzu. Stoję w oknie i cieszę się, że nikt w tej chwili niczego ode mnie nie chce. Wprawdzie zależy ode mnie śmiesznie mały wycinek spraw instytucji w której pracuję, ale i tak od dawna czuję się zmęczony. Instytucja, w której pracuję, nie wytwarza niczego poza papierem zadrukowanym równymi rzędami słów. Wiele razy mówię sobie, że jestem już u kresu sił, ale wracam w to miejsce i wykonuję te same czynności, które wysysają ze mnie wszelką chęć do życia. Zastanawia mnie ta powtarzalność, to zmartwychwstawanie każdego dnia. Zmartwychwstawanie ku czemu?

Ktoś wchodzi, młoda kobieta, czegoś ode mnie chce. Mówię, że tak, oczywiście, potem odbieram telefon, wychodzę. Siedzę na zebraniu, robię notatki, wracam do siebie, w głowie plan na najbliższe godziny, dzień nie daje o sobie zapomnieć, rozkręca się, wciąga w wir. I wtedy przez okno widzę tę dziewczynę. Smukła, niezbyt wysoka, ale też nie niska, lekka, żółta sukienka w białe kwiaty sięgająca połowy ud, ostro odcina się od szarego tła ulicy, do tego sandały na płaskim obcasie, kapelusz. Jasny, słomkowy. Przytrzymuje go prawą ręką, bo wieje wiatr. Idzie niezbyt szybko, ale też nie spacerowo. Z pewnością nie idzie bez celu, idzie dokądś, coś jej kazało wyjść na zalaną słońcem ulicę. Ile może mieć lat? Z tej odległości trudno orzec — dwadzieścia, ale równie dobrze trzydzieści pięć, jej ciało jest silne, sprężyste, ruchy pewne, naturalne, zgrabne, tylko ręka przytrzymująca kapelusz jest czujna, napięta, być może lekko już zdrętwiała. Może dziewczyna od dłuższego czasu jest na mieście, dziś mocno wieje, zwłaszcza na takich ulicach jak ta — przelotowych, szerokich, ale potrafi też dmuchnąć w wąskich przesmykach, szczególnie tych prostopadłych do rzeki, od której tchnie świeżością wody, glonów, sitowia.

Chciałbym posiedzieć nad wodą, patrzeć na fale, łagodnie sunące po ciemnej powierzchni, zaciągając się tym zapachem, czuć, jak słońce nagrzewa przybrzeżne szuwary i wydobywa z nich kolejne pokłady aromatów, odurzające… Otwieram okno najszerzej, jak tylko można, od strony rzeki nie dociera żaden zapach, może za daleko, a może tłumią go wysokie budynki odgradzające mnie od ciemnokobaltowej wstęgi tnącej miasto na dwie nierówne części.

Dziewczyna przechodzi już pod moim oknem, za chwilę będę widział ją od tyłu, potem, bardzo szybko, zniknie za wysokim biurowcem. Patrzę za nią uważnie, patrzę na każdy, widoczny z mojego okna, ruch, przód ronda kapelusza unosi się, dziewczyna poprawia go ręką, na lewym ramieniu ma zawieszoną torbę z podobnej plecionki co kapelusz, szykowna, elegancka, chciałbym wiedzieć, dokąd tak idzie, absurdalne, ta wiedza niczego nie zmieni, chociaż dziewczyna przypomina mi kogoś, powracające fragmenty filmu sprzed lat, pojedyncze sceny wypływające z nicości znowu rozgrywają się przede mną, milczącym widzem. Nie widzę w nich siebie, jakbym był kamerą, różne pory roku, lato zmienia się w zimę, potem chyba znowu lato, szum morza za wydmą oświetloną księżycowym blaskiem, zimna puszka piwa obtoczona w ziarnistym piasku, słodkie poczucie nieskończoności chwili, gorącego ciała obok, światło zachodzącego słońca na obojczyku, uśmiech, rzęsy, pieprzyk nad wargą, bieg plażą wcześnie rano, jeszcze pusto, ślady stóp momentalnie zasklepiają się mokrym piaskiem, odwrócona dnem do góry łódź, żółta i zielona farba, suszące się sieci, słone w smaku, skrzypiąca podłoga w starym domu, lustro, w którym widziałem jej ciało, brązowe, słone, miękkie, jedwabiste w dotyku, lustro, w którym nie ma mnie obok niej, tylko cień, ktoś przechodzi za drzwiami, szczekanie psa, szum w środku nocy, nieodległy, wydma tuż za domem, szumiący oddech olbrzyma tuż za wydmą…

Kształty z odległego czasu nabierają coraz bardziej groteskowego charakteru, wszystko rozrywa się, rozkleja kubistycznie na wszystkie strony, ręce w jedną, brzuch w drugą, oczy patrzą jeszcze na mnie, ale nogi oddalają się, słomkowy kapelusz na plaży, podsypany piaskiem, ręka na czole, na brzuchu, odcisk od gumki majtek na biodrach, różowy szlaczek, niebo wysokie, jakby chciało nas tu zostawić w nieskończonym spokoju. Ale plaża jest pusta, tylko słomkowy kapelusz toczy się po zmarszczonym piasku, zatacza łuki, staje otworem ku górze, mnie tam nie ma, jest tylko kamera, która rejestruje koniec wakacji, których być może nigdy nie było.

Dziewczyna zaraz, zaraz zniknie mi z pola widzenia, ktoś dzwoni, ale nie odbieram, ktoś chce o czymś ważnym porozmawiać, mówię, że muszę wyjść załatwić coś pilnego, zamykam za sobą drzwi, zostawiam papiery, otwarty plik, zaległą pocztę, wychodzę, po prostu wychodzę, na ulicy zdejmuję marynarkę, zarzucam nonszalancko na plecy, trzymając palcem za tasiemkę pod kołnierzem, nie zatrzymujcie mnie, muszę iść, po prostu wymyśliłem sobie, że wychodzę, bo nie chcę stracić z oczu dziewczyny, tamto lato i to lato połączyły się, znowu słomkowy kapelusz płynie pośród ludzi, mnie tu nie ma, wyszedłem, muszę coś załatwić, muszę coś zrobić z moim życiem, które rozsypuje się jak ziarenka piasku na otwartej dłoni, przesypuje się między palcami, plaża jest wielką otwartą klepsydrą.

Dziewczyna nie zatrzymuje się, jestem właściwie szczęśliwy, że mogę za nią iść, za całkowicie obcą kobietą w obcym mieście, bo w gruncie rzeczy miasto mojego urodzenia zawsze było obce, czuję też spokój, cokolwiek się stanie, dokądkolwiek pójdziemy, lato będzie trwało.

Jej drobne, szczupłe ciało, w nocy i w dzień, ramię, ucho, odsłonięte spod włosów jej plecy, na których rysowałem palcem jej twarz, odwróconą ode mnie, wtuloną w ciemność.

— Poczęstuj mnie papierosem.

Mocno się żarzy w otwartym oknie pociągu, zaraz będziemy na miejscu, śmiejemy się, świat jest uśmiechem, nikt nie ma takiego kapelusza jak ona, wyróżnia się, jestem dumny, ale jestem tylko kamerą, niewidocznym aktorem, czuję tylko jej skórę pod moimi palcami, jest trochę szorstka od wiatru i soli, słońce zabarwiło ją już na jasny brąz, moja jest spieczona na raka, powinienem unikać słońca, ale to trudne, bo ona kocha słońce, wiatr, wodę, sól, owoce, świeżą rybę, zimne piwo prosto z puszki obtoczonej w piasku, zachód słońca po długim, skwarnym dniu, jestem głupim dwudziestoparoletnim chłopakiem, ona mówi, że należę do „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, moje wiersze są jasne i proste, chcę, żeby były w nich wszystkie rozstania i powroty, Bóg rozkłada nad nami wielki niebieski parasol.

Dziewczyna mija wysoki biurowiec i skręca w stronę parku. W parku jest cień, po stawie pływają kaczki, a dzieci rzucają im okruszki chleba. Matki siedzą na ławkach i nie odrywają wzroku od maluchów. Pijak na ławce, kiedy mija go dziewczyna, na moment podnosi głowę i jego twarz rozjaśnia się, jakby przypomniał sobie dobry czas. Dziewczyna zerka na zegarek, może jest umówiona, idzie żwirową alejką, nad którą zwieszają się konary klonów i kasztanowców. Chłopak na rowerze wyprzedza ją zgrabnie, w bezpiecznej odległości, ale ona i tak gwałtownie odwraca ku niemu głowę, jakby wyrwana z zamyślenia. Towarzyszę jej dalej, dyskretnie ale czujnie, jak kamera, jak wtedy, gdy patrzyłem na nią, gdy oddalała się od naszego koca, bo postanowiła się przejść, patrzę na pozostawione przez nią ślady w piasku, na jej malejące stopy, brązowe łydki, mięśnie jej ud pracujące rytmicznie, na jej dłonie, drobne i smukłe, tnące powietrze, które jest gorące, ale zarazem rześkie. Znika wśród ludzi, w szumie morza, jeszcze tylko raz po raz między głowami i parawanami mignie słomkowy kapelusz. Rozkoszuję się tą chwilą, unoszę rękę i patrzę na nią, jest tak wyraźna na tle czystego nieba, ręka, to jedyne co świadczy o mojej obecności, wiem, że ona wróci za kilkanaście albo kilkadziesiąt minut, lubi spacerować po plaży, lubi ruch, jej ciało jest stworzone do aktywności, jeszcze nie rodziła, więc jest dziewczęco szczupłe, brzuch płaski, piersi nie musiałaby trzymać w staniku, gdyby nie poczucie wstydu, naturalne jak kolor włosów, prawie czarnych, choć z domieszką popiołu. Uwielbiam kości jej mostka i trójkącik nad pośladkami, na którym ma brązowe znamię. Wiem o niej już wszystko i kiedy długo ze sobą milczymy, nie czujemy zakłopotania. Gdy wraca, jest odmieniona, a to wrażenie jest tym silniejsze, im bardziej próbuje tę odmianę ukryć. Chyba wtedy po raz pierwszy myślę, że możemy nie być ze sobą na zawsze, że to lato ma swój koniec, ukryty, ale pewny.

Dziewczyna w słomkowym kapeluszu zbliża się do fontanny. Jej centralnym motywem jest wspaniała kompozycja rzeźbiarska — kłębowisko ciał kobiecych, męskich, dziecięcych i zwierzęcych, usiłujących schronić się przed potopem na ostatnim skrawku lądu. Woda spryskuje tę dramatyczną scenę ze wszystkich stron, spływa po splotach mięśni, po przerażonych twarzach, naokoło biegają dzieci, ochlapują się zimną wodą z misy, to takie przyjemne, orzeźwiające, koniec, który wyobraża rzeźba, trwa i trwa, zaklęty w spiżu, woda spływa i za sprawą pompy powraca na górę, wszystko zda się powtarzać w wieczystym cyklu, ale dziewczyna w słomkowym kapeluszu nie patrzy nawet na fontannę, rozgląda się wkoło, to znowu na zegarek, nieco nerwowo, jakby niepewna, czy znalazła się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Siadam na ławce, drobinki wody, wodna mgiełka owiewa moją twarz, przymykam oczy, ale tak, by nie tracić z pola widzenia dziewczyny, jestem ciekaw, co będzie dalej, ale w gruncie rzeczy już wiem. Dzień jest jasny, pełny, świetlisty, śmiech dzieci wznosi się ponad potop, tam gdzie krążą rozchichotane mewy.

Moje rozdrażnienie, kiedy rano flirtuje z chłopakiem sprzedającym warzywa na deptaku tego nadmorskiego zadupia. Moje rozdrażnienie jej naturalnością, młodością, urodą, łatwością, z którą przychodzi jej tak zwane normalne życie, jej sposobem bycia, który nie jest żadnym sposobem, tylko prostą konsekwencją jej młodości. Ostatni zachód słońca, ostatnia noc, nie chce nam się spać, długo snujemy się po plaży, tu i ówdzie człowiek lub grupka ludzi, siedzą albo leżą, też nie chce im się spać, czerwona kula prawie cała schowała się w morzu, rozlała na nim krew i żółć, jeszcze tylko mglista łuna świadczy o tym, że był dzień, ale robi się coraz ciemniej, a szum fal natęża się, jakby budził się olbrzym, ostatnia noc, skrzypienie podłogi, stara gospodyni umęczona sezonem, rdzawe plamy na lustrze, brązowe ciało w moich niewidocznych ramionach, jej oczy patrzą poza mnie, możliwe, że widzą coś, czego ja jeszcze widzieć nie chcę.

A więc to koniec. Tak, koniec. Nie będziemy już więcej. Nie, nie będziemy.

W nocy coś mnie budzi. Jestem w pokoju sam. Przez okienko w łazience widzę zarys wydmy, słychać potężny, choć ściszony szum. Wychodzę, piasek plaży jest chłodny, morze oddycha spokojnie i wtedy słyszę ją i jego. Głosy ukryte w szarości, cicha rozmowa kochanków po szczęśliwej nocy. Wczołguję się ostrożnie na wydmę i widzę ich, we wgłębieniu, otoczonych trawami i krzakami rokitnika, nagich, wtulonych w siebie. Ciała w szarości zdają się świecić. Dobrze, że tak się stało, niedługo wstanie dzień, ostatni i pierwszy, zostawiam ich, pakuję się, potem nie odbieram telefonów, a więc to koniec, nigdy mnie tu nie było, to lato mogło zdarzyć się komukolwiek, niewyraźne widmo twarzy w oknie pociągu, to nie ja, to powidok kogoś, kto nie umiał zadomowić się w chwili.

Nareszcie jest, wyjaśniło się, choć jasnym było od początku. Kilka wierszy, kilka zdjęć, to wszystko, patrzę, jak chłopiec podchodzi do dziewczyny w słomkowym kapeluszu, skrada się od tyłu i znienacka zasłania dłońmi jej oczy, ona potrząsa głową i strąca kapelusz na żwirową alejkę, śmieją się, splecione dłonie, usta, pisk dzieci, potop nigdy się nie dopełni.

Stoję w oknie. Dzień zmęczony sobą, mężczyźni w pomarańczowych kamizelkach naprawiają pękniętą szynę. Klakson, szum, inny niż wtedy, ale też niepowstrzymany. Instytucja, w której umieścił mnie tak zwany los, powoli zasysa mnie w swoje trzewia, telefony, e-maile, ludzie, sprawy, tematy do załatwienia, czuję bezgraniczne znużenie i bezgraniczną wdzięczność. To nie była wydma i to nie był ten chłopak, wszystko było całkiem inaczej, to nie ma żadnego znaczenia. Stoję w oknie i czekam na rozstrzygnięcie, które tak czy inaczej dokonuje się nieustannie.

Nie mam nic na swoją obronę, życie pokonało mnie; jestem uratowany.

Jarosław Jakubowski (ur. w 1974 r. w Bydgoszczy) – poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta. Laureat Nagrody Mediów Publicznych w kategorii „Idea” (2023), konkursów na Bydgoską Książkę Roku „Strzała Łuczniczki” (2008, 2010, 2015, 2016, 2020) oraz nagrody za scenariusz oryginalny spektaklu telewizyjnego na Festiwalu Dwa Teatry Sopot 2019 (za Generała i Znaki). Zwycięzca XI Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych „Raport” (2011) i Ogólnopolskiego Konkursu Dramaturgicznego „Metafory Rzeczywistości” (2012). Nominowany do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego Orfeusz za tom Wzruszenia (2018). Mieszka w Koronowie. Jego liczne dramaty były wystawiane przez Teatr Telewizji, Teatr Polskiego Radia i Teatr IMKA. Wydał zbiory wierszy: Wada wymowy (1996), Kamyki (1998), Marta (2001), Wyznania ulicznego sprzedawcy owoców (2003), Wszyscy obecni (2006), Pseudo (2007), Ojcostych (2007), Flow (2012), Święta woda (2012), Światło w lesie (2015), Wzruszenia (2017), Bardzo długa zima (2021), Dzień, w którym umarł Belmondo (2022), Baza (2023); zbiory opowiadań: Slajdy (2009), Oczy pełne strachu (2014), Ciemna Dolina (2021); powieści: Cyryl, dlaczego to zrobiłeś? (2012), Rzeka zbrodni (2015), Hejter (2020), Wojna (2020), Koń (2023) oraz zbiory dramatów: Generał i inne dramaty polityczne (2014), Prawda i inne dramaty (2017), Czerwony autobus. Didaskalia (2020), Witaj Barabaszu (2021), Znaki (2023). Jego opowiadania znalazły się w antologii współczesnych polskich opowiadań 2020 (2020) oraz antologii polskich opowiadań grozy City 5 (2022).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content