Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

MACIEJ KULIS

Klątwa

Ramzes, zwany też Faraonem, leżał na klatce wyłożony jak długi, równolegle do ściany, z głową na dłoniach wielkich od pracy, bochnowatych, złożonych niczym na poduszce i spał. Nie zbudziło go przekręcanie klucza, nie zbudziło go moje zamykanie drzwi, więc tak jak leżał wcześniej, tak nic się nie ruszył, zaskakując mnie z miejsca sztywną ciała martwotą, w której ochoczo gnił, kiedy przechodziłem. Nie powiem, że niemal dostałem zawału, bo niemal go nie dostałem — najwyżej palpitacji, jednak były one na tyle niewielkie, że daleko im było do zatrzymań. Tyle tylko, że mnie zatkało. Zwyczajnie. Mimo że całej sytuacji daleko było do załapania się pod swojski parasol zwyczajności. To, że Ramzes chlał, było już niestety stałym elementem, jak to tam nazwiemy, świata, uniwersum, zwyczaju, jednak jeszcze nigdy się nie zdarzyło, nigdy nie rozpieprzyło, że zległ, że skończył bieg, ciąg czy chociażby pojedynczą bombę na naszej wspólnej klatce, na naszym wspólnym piętrze, przyklejony jak glut do podłogi Ramzes sięgał, chlał i leżał teraz na klatce. Śmierdział przetrawionym browarem. Stałem. Myślałem chwilę, co zrobić, gdy otworzyły się drzwi.

Otworzyły się drzwi windy i pojawił się jego ojciec. Wyglądał jak Murakami bez skośnych oczu. Rozszerzył je mocno. Uniósł białe brwi, aż siwe i okopcone od frontu dwoma paczkami dziennie włosy delikatnie się poruszyły. Spojrzał na syna, spojrzał na mnie, jeszcze raz na syna. Marcin, co ty żeś zrobił?, powiedział w zwolnionym tempie. Kucnął i szturchnięciem go zbudził. Ramzes spojrzał na mnie zza mgły i powiedział bez żadnej żenady: O, siema Krzysiek! Wstawał, podtrzymywany przez ojca. Pożegnałem się szybko i stamtąd poszedłem, to nie było dla moich oczu. Tak myślałem.

Różnica między pijakiem a alkoholikiem jest taka, że pijak nie jest alkoholikiem, powiedziałem. Pijakiem się bywa a alkoholikiem się jest?, zapytał. No, coś w ten deseń, ale nie do końca, mówiłem, bo alkoholikiem też możesz bywać, co nie zmienia faktu, że cały czas nim jesteś. Aha, zamyślił się. Wziął łyk piwa, ja większy. Byliśmy wtedy młodzi, głupi i zdrowi.

Nie mieliśmy o alkoholizmie bladego pojęcia. Nie mieliśmy pojęcia wtedy i nie mieliśmy pojęcia teraz: ja, bo jakie ja mogłem mieć o tym pojęcie?; on, bo był alkoholikiem i nie miał ze sobą kontaktu. Nie o to chodzi, że nie wiedział, co się z nim wyrabia, bo wiedział; nie o to chodzi, że się krył (trochę na początku), czy też z tym nie walczył. Wiedział i się nie krył, jednak wiedza w najmniejszym stopniu nie zmieniała faktu, że drogę w jego życiu wyznaczała niemal wiecznie napruta nawigacja z depresją.

Wszystko oczywistości. Nadużywał ich z czasem, kiedy się rozkręcał; naczytał, nasłuchał. Że alkohol to podstępny nałóg, że ośrodek nagrody i tak dalej. Że to jest pętla, z której trudno wyskoczyć; że jest jak hazard i schizofrenia. Wszystko rozumiem, mówiłem, chociaż przecież nic nie rozumiałem. Rozumiałem jedynie informacje, które mi przynosił, zbierając je z osiedla, skądś, cholera wie, krążąc w pijanym widzie, zasysając historie zdresiałych roboli, mieląc je, wyrzucając z siebie, przyjmując jak matkę, mannę, odwrotnie niż na trzeźwo, bo na trzeźwo raczej się zamykał, stronił od ludzi, cenił swoją prywatność, jak mówił, czas i życie, a tu przychodził nagle do mnie, dzwonił mi do drzwi i mówił, że Bizon nie żyje. Bizon był w jego wieku, po trzydziestce, znali się z pracy. Kojarzyłem go z okolicy, z Przyjaciół; był ministrantem w naszym kościele. Miał twarz jak chomik. Rzuciła go dziewczyna, matka później zmarła, ojciec konsekwentnie ślepnął od cukrzycy, a ten się rozpił. Wyrzucili go z roboty, następnie ojciec z domu, więc krążył po osiedlu, sypiał na klatkach, w piwnicach, gdzieś, byle. Była izba, oddział dla deliryków, parę razy areszt, którym się chełpił, czym irytował okolicznych dresów, ale głównie osiedle: Przyjaciół Żołnierza i okolice Łuczniczej, ze szczególnym uwzględnieniem budy przy przystanku, gdzie mieścił się obskurny i obszczany całodobowy monopolowy. Zaczepiał tam ludzi, siedział z menelami. Ramzes z nim gadał. Choć później go unikał, szedł już inną droga, kiedy go zobaczył, bo facet bredził. Mitoman, mówił Ramzes. Bizon umarł, ale ja jeszcze żyję, tak mi wtedy powiedział Ramzes w drzwiach. W ręce trzymał piwo. Musiał krążyć i usłyszał, że Bizon skończył się denaturatem, wódą z różową kartką, albo F-16, przemysłowym spirytem, nie był pewien.

Ramzes zaczął w pracy. W zasadzie przez pracę. Mówił, że jest do dupy: fizyczna, głupia, ludzie to idioci. Trzy zmiany jako elektrotechnik w fabryce pierogów, nocki, nadgodziny. Nie tego oczekiwałem od życia, mówił. Mogłem pójść na odpowiednie studia, poczekać. Co z tego, że na jednych nie wyszło? Nie wyszło, bo były bez sensu, nie były dla mnie, ale nie, starzy stękali, że do pracy, zamiast doradzić, to i teraz mają pijaka w domu. Słyszałem to co drugie jego picie. Człowiek nie urodził się po to, by pracować — to też, chociaż rzadziej. Później się przełamał. Nie targały już nim łzy wkurwienia w weekendy, tylko lekkie kace. Wyciszał się. W robocie wszedł do grupy, przełamał grube lody, pili na warsztacie. Trzy razy w tygodniu ktoś przynosił flachy. I można było pracować, uśmiechał się krzywo Ramzes. Nie robiło to na mnie żadnego wrażenia, mówił. Zdrowie dopisywało. A najlepsze, że nie miałem już depresji, wiesz, zniknęła, a dusiła mnie od matury, a po zwolnieniu ze stoczni to już zupełnie, ale kogo to obchodziło? Jesteś leniwy, mówili mi starzy, nie masz nawet prawa jazdy. I chuj, rok, dwa było dobrze, ale później dramat.

Leżałem po tygodniówce w łóżku, codziennie do pracy po zero siedem i dwa piwa, i łzy mi leciały. Słuchałem Johnny’ego Casha, płyty z San Quentin, i miałem wrażenie, że Johnny Cash jest zły, że Johnny Cash jest diabłem i mówi mi złe zaklęcia. Czaisz? Johnny Cash był zły i sączył mi do ucha złe rzeczy, wlewał mi do ucha złą rzeczywistość, tworzył ją. Myślałem wtedy, że zdechnę. Pierwszy raz miałem schizy. No. Ja pierdolę, Johnny Cash, śmiał się.

Dlaczego akurat mnie to spotkało? Dlaczego ja? Dlaczego tak nagle? (Jestem alkoholikiem, mówił pięć minut wcześniej i płakał jak dziecko, i prawdę mówiąc, był dzieckiem, chodząc nerwowo pod blokiem, nie chcąc ze mną gadać, mimo że chwilę wcześniej sam do mnie zadzwonił, abym wyszedł na osiedle, żeby go ratować). Dlaczego inni mogą, a ja nie? Lekarz mi mówił, że muszę wyleczyć depresję, bo inaczej do tego gówna będę wracać. Tyle to ja też wiem! Kurwa, kolejny chciał mi zamulacze wcisnąć, powiedziałem nie, dzięki, czuję się po nich jak ścierwo, nic nie jarzę, tak samo nie mam ochoty patrzeć na te mordy na terapiach, na tych pokrzywionych i popierdolonych ludzi, to dołujące, nic mi to nie daje, nic mi nie dają ich historie, jeszcze bardziej mnie dobijają! Nie ma pomocy w tym kraju. Czemu nikt mi wcześniej nie powiedział, że ja nie mogę pić, co?! I jeszcze w pracy ci robole, majstry, chuje, brygadziści, cwele, dresy jebane, szmaty krzywo się patrzą, a sami kurwa wcześniej polewali! A sami odpierdalali, spali w mące, rzygali w śmietnik! Kierownictwo grozi mi zwolnieniem, wyobrażasz sobie, grożą mi zwolnieniem, jeśli pójdę się na coś leczyć! Na picie, albo na depresję! Nie ma mnie! Koniec! Możesz, kurwa, nie wracać! Masz, kurwa, pracować! To już nie te czasy, że Heniek mógł wiele miesięcy leczyć się na Mącznej, ale on już był przypadek niemal nieuleczalny, ten człowiek już gnił, a teraz?! Taki chuj, masz rezać! I co?! I nie dość, że bez pracy, to jeszcze w papierach najebane, że czubek, i kto by mnie później przyjął?! No kto?! Mówię ci, wiele się zmieniło, odkąd Anglicy kupili naszą fabrykę, chuj z tym, że przyjeżdżają do nas te tępe rude cepy, angielskie robole i się panoszą na zakładzie, rządzą jak u Hindusów, biorą, co chcą z warsztatu bez pytania, cwele jebane, pół biedy, jeszcze się z nimi dogadasz, ale oni, kurwa, kierownictwo wymienili! Przywieźli ze sobą jakąś gówniarę, Polkę, i ona im wszystko czyści! Nie ma sentymentów! Nikogo nie zna, więc zwalnia. Wymusza nadgodziny, upierdala premie za byle gówno, tak to teraz jest! Audyt z pizdy. Raz myślałem, że jej autentycznie przypierdolę, kiedy przechodziła obok warsztatu, nie wiem, tak po prostu. Nawet do nas nie zaglądała. Za to, że jest. Marian dobrze mówił, że te bezdzietne, młode i niedoruchane, nastawione na karierę są najgorsze. Marian nie jest taki głupi. A Darek awansował! Kurwa, największe podpierdalacze i oszuści u niej awansują! Buduje sobie pizda armię cwanych eunuchów. Tak to widzisz, Krzysiek, jest, gdy jest się niewolnikiem, a reszta niewolników krzywo się na ciebie patrzy, jak nie przyjdziesz na nadgodziny. Tak ich wytresowała! Mnie to bawi, bo wcześniej nadgodziny dla mnie nie istniały, były zwykłym trybem pracy, a teraz mam ich w dupie, skoro mało płacą. Ludzie mają krótką pamięć. Sprzedadzą cię za pięć dych. Kiedyś dużo płacili, dużo zarabiałem, starym dawałem, teraz szału w fabryce nie ma. Ludzi po wyrokach zatrudniają, taka to firma. Jednego z nich poznałem, siedział za głowę piętnaście. Za pobicie. Gość nawet w porządku. Nie to, co inni.

Zdzichu umarł, żałoba przez tydzień była. Nie mogę tego przeboleć, mam wrażenie, że to ja go dojechałem. Robił ostatnio za mnie, bo zapiłem. Nadgodziny też. Usiadł po pracy przed telewizorem, żona wyszła po ziemniaki, trzy minuty dosłownie, wraca, a faceta nie ma, siedzi na kanapie, tak jak siedział. Na lekach teraz jest, bo uważa, że to jej wina. Gruby był, na zawał jebnął. Ale nigdy zadyszki nie miał, zawsze twardo robił. Niepotrzebnie tyle piliśmy, choć jak skończył dwie piątki, to przestał. Tylko jadł. Marian myśli, by rzucić palenie, bo w jego wieku jest. Mam coraz mniej życzliwych mi ludzi w pracy. Heniek coraz bardziej świruje, drze mordę, alkoholik pierdolony, choleryk bez mózgu, wiesz, jaką miał ksywę, kiedy pił? Człowiek-wibrator, tak się kurwiarz telepał. Teraz jest pojebem, lepszy był, gdy chlał. Na kacu i ostrej piździe przychodzą mi takie pomysły, żeby odpalić petardę w pracy, racę, świecę dymną, gaz, chuj wie co, zepsuć im coś za to darcie mordy. Muszę uważać, bo skończy się to jakimś Breivikiem. Mówię ci, Krzysiek, jest coraz gorzej.

W domu miał przesrane. Dwa, trzy miechy się trzymał, chodził na spotkania, ale nie więcej. Człowiek się stara, ale to nic nie daje, kwitował. Wiedziałem, kiedy wpadał, bo matka na niego wrzeszczała i było słychać przez ścianę. Wawawawawawa!!! Tak to mniej więcej brzmiało. Jakby psy na siebie wrzeszczały. Dobra już, dobra, koniec, dobra, słyszałem przymulony głos Ramzesa. Ramzes mówił, że matka nazywała go pijanym bambino, gdy był już na kacu.

Nadal jednak, jak kiedyś, zaskakiwał trzeźwością umysłu. Oraz zgrzebnym tekstem. Ja mam kaca nawet wtedy, kiedy nie mam kaca, powiedział mi raz zdołowany. Rzuciłem, że jest to całkiem niezła definicja depresji, ale miał to gdzieś. Gdy był w dole, tylko się umartwiał. Tylko to go interesowało: wielka dziura, on. Wiedziałem, że to normalne, ale i tak mnie to trochę drażniło. Nie świadczyło to o mnie zbyt dobrze.

Ramzes był znany z tego, że wszystko pamiętał. Był jak hieroglify wyryte w kamieniu, był zbiorową pamięcią osiedla. Gdy trzeba było coś ustalić, zajrzeć do encyklopedii, do kroniki naszego życia — sięgano po Ramzesa. On wszystko wiedział. Kto i z kim gdzie poszedł, jak się ten nazywał, jakie buty miała pierwsza dziewczyna tamtego, kto się obrzygał po wódce, a kto poszedł spać, jaki kolor miał noszony w podstawówce sweter Wilsona w misie, i kiedy dokładnie Wielkiemu wyrosła po raz pierwszy broda — wszystko wiedział. Trzymał zamknięte w sarkofagu w mózgu. Co niektórzy wieszczyli mu karierę w policji, no bo taka pamięć i łączenie faktów, ale on tylko zamaszystym ruchem kierował rękę do czoła i się w nie pukał. Tu się jebnij, mówił. I tyle z tego było. Mimo że było więcej. Bo akurat ja uważałem (choć to dość prymitywna koncepcja), że właśnie przez pamięć, właśnie przez ten swój mózg wpadł w picie. Widział więcej ze świata, miał go nieustannie w głowie i mu się on nie podobał. Trudno mu było go znieść. Najpewniej chciał się go pozbyć. Ukrzyżowany za nasze grzechy. Ramzes, syn boży.

Od dłuższego czasu uwalał się piwem. Dzięki Bogu wódki już nie piję i szlugów nie palę, mówił. Wódka to śmierć i małpi rozum. Wypijał absurdalnie gargantuiczne ilości Bosmanów, Harnasi i Tatr. Owszem, gdy byliśmy jeszcze młodzi i zdrowi wypiliśmy nie raz, podczas całej nocy, z chodzeniem po osiedlu, na Stali, przy brzegach okolicznych stawików, później w domu, po dziesięć i jedenaście piw, ale to było tak dawno, że to jedynie Ramzes mógł jeszcze pamiętać. Owszem, ale on teraz walił osiemnastki, dwudziestki, kiedy wpadał w ciąg. Takie to są teraz moje małolaty, krzywił się, skądinąd przystojny i z wzajemnością wrażliwy na kobiety, Ramzes. Gdy zapijał, wstawał rano na kacu, uciekał z domu i chodził po osiedlu świdrując rekordy.

Ramzes gnił. Owinięty szczelnie bandażem nałogu. Zawsze czysty, sterylny. Umyty i w miarę w świeżych ciuchach. Dokładnie ogolony bez względu na to, który to był dzień upadku. Dopóki nie zasnął na ławce. Krążąc wcześniej po osiedlu z mózgotrzepem w ręku.

Bywało, że mnie unikał, udawał, że nie widzi. Skręcał gdzieś na boki i szedł prowadzony przez trzymanego w ręku szklanego sternika. Bywało, że machał ręką, przywoływał, proponował piwo, opowiadał. Brał kolejny łyk piwa i mówił, że co jak co, ale on nie powinien nic pić. Błyskotliwie rozprawiał, rozwodził się, rozkładał na czynniki pierwsze schematy nałogu, trzymając Harnasia w dłoni. Co jak co, ale on nie powinien nic pić. Mówił mi o ludziach, żył ich dramatami, przyjmował je, lub też chciał wyglądać, jakby je przyjmował, jakby były jego, ofiarny baran boży. Ojciec dobrego kumpla z liceum, mówił, robiąc poważną minę na tle blasku rozświetlonego słońcem Getta, jest totalnym alkoholikiem. Co ten mój kumpel przeżył, to sobie nie wyobrażasz. Ojciec, stoczniowiec, chlał i bił ich wszystkich, a jak synowie podrośli i w zasadzie uciekli z domu do normalnego życia, to tylko matkę. Kumpel mówił, że stary wracał z pracy najebany, bo albo cały czas w ciągu, w stoczni browar jak kawka, kurwa przecież całe miasto zna te historie, jak stoczniowcy zamawiali całe ciężarówki z paletami browara bezpośrednio z fabryki, no, to albo w stoczni, albo w Kotwicy po pracy, otwiera drzwi i na dzień dobry wali matce gonga, żeby sobie, kurwa, nie myślała zbyt wiele, zjeść i iść spać albo zjeść, obrzygać się i iść spać, a od rana to samo. Wcześniej go wysyłali na terapie, chodził, ale nie, przypadek nieuleczalny. Ja nie mam problemu, to słabi ludzie mają problem. I nie pogadasz z typem. Synowie uciekli, z matki zrobił się wrak psychiczny i taka historia. Później go wyjebała z pomocą policji, kumpel nawet nie wie, czy jego stary żyje. Ostatnie wieści miał takie, że jego ojciec gra w grze komputerowej, w swoim świecie już jest, mózg zeżarty. No, ale jak się zanurza mordę w kuble wody z lodem i wali prędko dwie sety, żeby móc w ogóle wstać? Boję się, że tak skończę. Wolałbym się usunąć, niż robić ludziom takie rzeczy.

Trochę się bałem, że się usunie, bo, gdy się rozpadał na dobre, mówił, że to zrobi. Kiedy akurat przyszedł, zadzwonił. Kiedy akurat uznał, że trzeba szukać ratunku. Kiedy miał już dosyć. Mam już dosyć, mówił mi na klatce, idę kupić pół litra, wypiję duszkiem i zasnę na mrozie. Jest ciemno, pójdę na Stal i nikt mnie nie zobaczy, będzie spokój. Innym razem nawet gdzieś poszedł i nie odbierał telefonu, a później go wyłączył. Wyszedłem więc go szukać, a była zima. Przewiało mnie i miałem później grypę. Okrążyłem osiedle, szukałem pod sklepami, za żabką. Zaszedłem do monopolowego obok kościoła na Przyjaciół, później do budy obok Łuczniczej. Wróciłem pod naszą klatkę, na Getto, z Getta poszedłem na działki. Krążyłem w ciemnościach, śnieg pod butami skrzypiał, a Ramzesa nie było. Wróciłem do klatki i zadzwoniłem dzwonkiem przy jego drzwiach. Otworzyła jego matka. Spytałem, czy jest. Nie ma. Powiedziałem jej, co mówił, i że gdzieś poszedł. Machnęła ręką. On co drugi raz tak gada. Tylko gada. Ma swoje rewiry, wróci. A ty go szukałeś? Biedny. On wróci, nie masz się czym przejmować. No dobrze, powiedziałem, zdziwiony jej chłodem.

Rzeczywiście wrócił. Widać zawsze wracał. Ani pijackie depresje, ani zwidy, paranoje i lęki nie potrafiły go wytrącić ze świata. Przestałem odbierać telefon, kiedy dzwonił o dziwnych porach. Nie dlatego, że bolało mnie, że wchodzę jako element, jako przedmiot do świata człowieka uzależnionego, ale dlatego, że skoro nie byłem w stanie mu pomóc, to nie było sensu z nim gadać w tym stanie, poszerzać mu ten świat. Tylko lekarz ci pomoże, mówiłem mu, gdy był już normalny i trzeźwy. Może pomoże, może nie pomoże, może sam pomogę, może nie pomogę, mówił.

Latem po tamtej zimie było dobre pół roku, odkąd widziałem go ostatni raz w nieciekawym stanie. Nie gadaliśmy dłużej od paru miesięcy. Złapałem robotę i się zazwyczaj mijaliśmy w biegu, na klatce, tylko parę słów. Wyglądał dobrze. Stałem w kuchni przy oknie, gdy zobaczyłem jego ojca, jak szedł od naszej klatki w stronę Getta, a nigdy tak nie chodził, zazwyczaj wzdłuż bloku do sklepu. Było przed jedenastą, miałem zaraz wyjść do roboty na drugą zmianę. Zobaczyłem, jak skręca z chodnika i wchodzi na Getto. Z niskiego klonu rosnącego przy kracie pouciekały sroki. Idąc przez boisko, podszedł do środkowej ławki, na której dopiero teraz zauważyłem leżącego Ramzesa. Leżał nieruchomo. Jakby spał. Jego ojciec złapał go za ramię i szturchnął. Następnie drugi raz. Potem szturchał i mówił coś, zbliżając się jednocześnie do jego głowy. Bez odzewu. Wyprostował się. Powiedział coś jeszcze, po czym zrezygnowany odszedł, wbijając wzrok w pusty beton boiska.

Maciej Kulis (ur. w 1985 r.) – poeta i prozaik. Mieszka w Szczecinie. Wydał tomy poetyckie: Wodny świat (2019, III Nagroda w XVI Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Artura Fryza na najlepszą debiutancką książkę poetycką) oraz Zona (2021).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content